Oto publicyści, politycy i stacje telewizyjne, którzy do wczoraj nie mieli dość słów krytyki dla „tradycyjnego patriotyzmu", nagle zaczęli drapować się w amaranty i śpiewać Mazurka Dąbrowskiego. Lada chwila rozlegnie się: „Tomasz, karabelę!".
Oczywiście stała za tym spójna strategia polityczna: KOD z przyległościami po pierwsze uznał, że tzw. spuścizna, ze szczególnym uwzględnieniem wątków insurekcyjnych, nadal ma duży potencjał i może stanowić skuteczne narzędzie mobilizacji społecznej. Po drugie – że podobnie jak każdej blondynce dobrze jest w niebieskim, każdemu opozycjoniście, osobliwie nad Wisłą, zawsze do twarzy w przekrzywionej nieco na bok furażerce.
Z pierwszej konkluzji można się cieszyć, choć nie zanadto: to, że na Czerskiej i Wiertniczej przekonano się o tym, iż przysięganie na ptaka i na dwa kolory nadal działa, nie oznacza, że to polubiono. To sojusz taktyczny.
Drugie może śmieszyć, choć też nie zanadto: szczycenie się swoimi zasługami nie jest może w najlepszym tonie, ale weterani opozycji demokratycznej mają prawo się odwoływać do etosu podziemia i powielaczy. Sprawa staje się obraźliwa dopiero, kiedy idzie za tym przyrównywanie nielubianej i popełniającej błędy ekipy PiS do mordujących ludzi i narody komunistów – a groteskowa, w miarę jak coraz młodsi drapują się w coraz starsze kostiumy. Władysław Frasyniuk pokazujący blizny po SB-ckich kajdankach budzi szacunek; 20-letnia feministka przymierzająca czako Emilii Plater trwoży, rozczula i śmieszy.
Wiele było żartów związanych z tymi rekonstrukcjami historycznymi, przy czym sprawdza się stara dobra przestroga, by w takich żartach nie posuwać się zbyt daleko, bo jeszcze ktoś weźmie je (i siebie) na serio: oto przed tygodniem literatka Maria Nurowska ogłosiła, że wobec PiS-owskich reform w oświacie zamierza organizować tajne komplety. Jak rozumiem, w jej piwnicy dzwonią już cicho butelki z benzyną, Agata Bielik-Robson śpiewa z pastuszkami „Pałacyk Michla", a Marek Kondrat ćwiczy na daczy robienie kosą.