Smoleński beret gen. Potasińskiego

Bywały sytuacje, gdy gen. Włodzimierz Potasiński, silny człowiek, zwany przez podwładnych Wodzem lub Długim Nożem, stawał się bezradny. Zapominał numer PIN i gubił dokumenty. – Dla niego doba była zbyt krótka, dlatego takimi sprawami jak konto i karty zajmował się adiutant – wspomina wdowa po generale Marta Potasińska (przypominamy tekst z kwietnia 2016)

Aktualizacja: 31.05.2017 12:42 Publikacja: 31.05.2017 00:01

Generał Włodzimierz Potasiński, zastępca dowódcy polskiego kontyngentu w Iraku, w śmigłowcu w polski

Generał Włodzimierz Potasiński, zastępca dowódcy polskiego kontyngentu w Iraku, w śmigłowcu w polskiej bazie wojskowej Delta w Al-Kut. Z lewej adiutant Rafał Ziółkowski

Foto: Archiwum prywatne, Rafał Ziółkowski

W piątek 9 kwietnia 2010 r. do późna świętowali zakup działki. Była kolacja, czerwone wino, snucie planów na przyszłość. Długi wieczór. 10 kwietnia „Grzegorz mówił do mnie wyraźnie i powoli. – Tylko się nie denerwuj... Jeszcze nie wiadomo na pewno... Ponoć kilka osób ocalało – docierały do mnie słowa, których nie mogłam i nie chciałam zrozumieć. – Wstań z łóżka, włącz TVN 24... Pamiętam, że nie wiedziałam, jak włączyć telewizor. Rozdzwoniły się telefony. Jeden po drugim. – Tak, był w samolocie... Nie, nie ma go w domu... Tak, leciał z prezydentem. Potem przyjechał brat. Zaczęłam odkurzać, sprzątać, prać, chciałam myć okna. Nie mogłam usiąść, znaleźć sobie miejsca".

Marta Potasińska w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem straciła męża, a armia generała, dowódcę komandosów. Twórcę dzisiejszej siły tych wojsk.

Posadzić drzewo

Pani Marta to drobna blondynka o nienagannej figurze. Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego. Z wykształcenia pedagog, animator kultury, specjalista do spraw public relations, autorka szkoleń z zakresu etykiety w biznesie.

Dobrali się wspaniale, mieli podobne charaktery. Lubili aktywny tryb życia. Żyli intensywnie, tak jakby chcieli nadrobić czas, gdy jeszcze się nie znali.

Krótkie wolne chwile spędzali w pijalni czekolady na krakowskim Rynku. On obsypywał ją kwiatami, rano budził filiżanką kawy. – Mąż przykładał ogromną wagę do takich z pozoru drobnych rzeczy – wspomina dzisiaj Marta Potasińska.

Poznali się na początku 2009 r. To był zorganizowany przez wspólnych znajomych wyjazd na narty we włoskie Alpy. Usiedli obok siebie w autobusie. Niebawem – po powrocie do Polski – Włodzimierz Potasiński oświadczył się pani Marcie. Był bukiet czerwonych róż, pierścionek z brylantem i wykwintna kolacja w restauracji.

4 czerwca 2009 r. wzięli ślub. Żona zrezygnowała z etatu. Gdy było to możliwe, chciała towarzyszyć mężowi. Mieli wspólne hobby – sport. Dużo wysiłku fizycznego: narty, biegi, basen, rower. I góry. Zaledwie parę dni przed katastrofą Potasiński poleciał do Afganistanu, aby złożyć życzenia świąteczne służącym tam żołnierzom. Zaraz po powrocie, 5 kwietnia 2010 r., w lany poniedziałek, zrobili z żoną wypad w góry. Byli w Kościelisku, potem w Beskidzie Małym, weszli na Groń papieża Jana Pawła II.

Muzyka? – Miał wiele płyt winylowych z muzyką kobiecą lat 60. Były tam Alibabki, Filipinki, Irena Santor, Urszula Sipińska. W nowym, wspólnym domu też chcieliśmy mieć patefon – wspomina żona generała.

Dom z drewnianych bali miał stanąć na polanie, którą razem wybrali w Beskidach. Działkę kupili w piątek 9 kwietnia, dzień przed tragedią. – Planowaliśmy wspólne życie. Dom w Beskidach miał być filarem tego życia – wspomina Marta Potasińska. Generał miał posadzić na działce drzewo w sobotę 10 kwietnia.

Ale kilka dni wcześniej, w środę 7 kwietnia, do Krakowa przyszło z Kancelarii Prezydenta RP zaproszenie dla dowódcy na lot do Katynia. – Mąż jeszcze przed wyjazdem obejrzał film Andrzeja Wajdy „Katyń", bo wcześniej nie miał okazji. Coś wspominał, że zamierza wysłać zastępcę, ale odstąpił od tego, bo przecież do Katynia leciał prezydent RP – mówi.

10 kwietnia w środku nocy generał wyjechał z Krakowa samochodem z wojskowym kierowcą do Warszawy na lotnisko. Wsiadł do Tu-154M.

Abonent niedostępny

Generał Marek Olbrycht był wówczas zastępcą „Wodza" (tak nazywali go niektórzy podwładni). – W ostatnim tygodniu przed katastrofą w Dowództwie Wojsk Specjalnych przygotowywaliśmy materiały dla generała Potasińskiego na konferencję dowódców sił specjalnych NATO, która miała się rozpocząć w poniedziałek 12 kwietnia – wspomina dzisiaj Olbrycht. – Rozmawialiśmy z generałem o prezentacji naszego dorobku na odprawie dowódców sił specjalnych w Belgii. Mieliśmy w tym gronie dobrą opinię i dla wielu krajów stanowiliśmy wzór do naśladowania. Do wzorowania się na Polakach wszystkich innych przekonywali Amerykanie. Zastanawialiśmy się też o tym, z kim i o czym warto rozmawiać na tym spotkaniu. Ostatni raz widzieliśmy się w piątek 9 kwietnia – dodaje Marek Olbrycht.

Plan przewidywał, że Włodzimierz Potasiński poleci do Belgii z Krakowa w niedzielę 11 kwietnia. Miał już kupione bilety. Po powrocie był umówiony w Krakowie na kawę z gen. Romanem Polko, byłym dowódcą jednostki Grom.

Rafał Ziółkowski w 2010 r. był adiutantem generała. – Doznałem wtedy urazu na skokach spadochronowych, to było otwarte złamanie. Dostałem zwolnienie lekarskie. Dzięki „Potasowi" poskładali mnie wspaniali lekarze i teraz mogę normalnie funkcjonować – wspomina dzisiaj. – Miałem jeszcze tydzień lub dwa siedzieć w domu, ale stwierdziłem, że wrócę już do firmy. Coś mnie ciągnęło do Krakowa. Wróciłem tuż po Świętach Wielkanocnych. Szef ucieszył się na mój widok. Od razu zaczął się wypytywać, jak ma się moja rodzina, czy z nogą jest już w porządku. Zwykła rozmowa o przyziemnych sprawach. Interesował się sprawami zawodowymi, to oczywiste, ale chciał też wiedzieć, czy w życiu prywatnym wszystko układa się dobrze. Zwyczajny człowiek – opowiada Ziółkowski.

Generał poinformował, że leci do Smoleńska. – Przygotowałem mundur, beret... Po raz pierwszy „Wódz" leciał w nowym, czarnozielonym berecie Wojsk Specjalnych. Był z tego bardzo dumny – opisuje były adiutant. To nie była jeszcze wtedy oficjalna część umundurowania. W ramach zmiany przepisów mundurowych w Wojskach Specjalnych żołnierze mieli w najbliższym czasie otrzymać możliwość noszenia takich beretów, ale dokument wprowadzający zmiany nie był jeszcze wtedy wydany.

Pomimo tego dowódca zdecydował, że poleci z prezydentem w nowym berecie. Jako pierwszy żołnierz Wojsk Specjalnych zaprezentuje nowe nakrycie głowy. Czarnozielony beret wzorowany na noszonych przez cichociemnych z okresu II wojny światowej – bez oznaczenia stopnia wojskowego, z orłem Wojsk Specjalnych umieszczonym nad lewym okiem.

W sobotę generał poleciał do Katynia, a jego adiutant pojechał samochodem na zajęcia na uczelnię. – Studiowałem wtedy w Krakowie. Słuchałem radia w samochodzie. Nagle przerwali muzykę i dziennikarz powiedział, że są jakieś kłopoty z samolotem rządowym, który lądował w Smoleńsku. Zacząłem uważnie słuchać. Po chwili już skończyła się audycja, a zaczęły napływać informacje, że samolot najprawdopodobniej rozbił się tuż przed pasem startowym. Zatrzymałem auto. Wyciągnąłem telefon komórkowy i wybrałem numer generała. „Abonent tymczasowo niedostępny" – usłyszałem. Kolejny telefon do kierowcy, który zawiózł generała na Okęcie. Nie był pewny, czy dowódca wsiadł do samolotu Jak-40 czy do rządowego Tu-154M. Później z każdą chwilą napływały coraz bardziej niepokojące wieści – wspomina Ziółkowski.

Z tyłu amerykański nóż

W kilka dni po śmierci męża Marta Potasińska postanowiła pisać listy do męża. Robiła to przez rok, równolegle zbierała relacje znajomych generała, aby ostatecznie wydać niezwykle osobistą książkę „Słucham opowieści o Tobie". Jak podkreśla, przetrwanie tamtego okresu było możliwe dzięki ogromnemu wsparciu żołnierzy generała.

Czy pisanie listów do męża to była forma terapii? – Listy pisane do męża to był sposób radzenia sobie z samotnością. Pozwoliły mi poczuć jego obecność. Pomysł pojawił się spontanicznie i został dobrze przyjęty przez jego kolegów, bliskich. Tą książką chciałam zostawić po mężu coś trwałego – opisuje dzisiaj żona generała.

„Zaczynam zanurzać się w żałobie, wchodzę w jej czarne zakamarki (...). Postanowiłam spakować dziś Twoje rzeczy. Będzie bolało, ale muszę to zrobić" – napisała 28 kwietnia 2010 r.

5 maja 2010 r. dostała telefon z informacją, że w miejscu katastrofy odnaleziono obrączkę i mundur męża. „Nie rozumiem, jak to możliwe, jakim cudem ocalał?" – zastanawiała się wówczas. Do kraju wrócił też czarnozielony beret Potasińskiego, choć bez orła Wojsk Specjalnych.

Ów beret, wraz z mundurem i wieloma innymi pamiątkami po generale, został w 2013 roku przekazany do Muzeum Narodowego na Jasnej Górze. Do Częstochowy trafił także zegarek, prezent od prezydenta Krakowa Jacka Majchrowskiego z okazji upamiętnienia 750. rocznicy lokacji miasta. Przy zegarku nie było paska. Wskazówki zatrzymały się na godzinie 8.36.

Oficjalny życiorys generała w suchy sposób opisuje kolejne szczeble kariery zawodowego żołnierza. Włodzimierz Potasiński urodził się 31 lipca 1956 r. Pochodził z Czeladzi na Śląsku. Był absolwentem Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych (1980) i Akademii Sztabu Generalnego WP (1988). Ukończył również wiele kursów, m.in. dowodzenia i kierowania w Szkole NATO w Oberammergau oraz kurs zarządzania zasobami obrony w Podyplomowej Szkole Marynarki Wojennej w Monterey.

Zawodową służbę wojskową rozpoczął w 1980 r. jako dowódca plutonu w 6. Batalionie powietrznodesantowym. Potem piął się po kolejnych szczeblach stanowisk dowódczych w armii. W latach 1993–1994 był zastępcą dowódcy, a następnie dowódcą Polskiego Kontyngentu Wojskowego Sił Pokojowych ONZ w Syrii. W roku 2004 dowodził brygadą w Iraku, a na przełomie 2005 i 2006 roku był zastępcą dowódcy całego polskiego kontyngentu. 15 sierpnia 2007 r. został dowódcą Wojsk Specjalnych.

Zaraz po katastrofie gen. Olbrycht przypominał, że Potasiński był nie tylko dowódcą tych wojsk, ale przede wszystkim jednym z ich twórców. Stworzył Jednostkę Wsparcia Dowodzenia i Zabezpieczenia Wojsk Specjalnych „Nil". Doprowadził do podpisania umowy o współpracy pomiędzy Siłami Specjalnymi Stanów Zjednoczonych i Polski.

Ale był też człowiekiem doświadczonym przez los. W 2006 r. po ciężkiej chorobie zmarła jego pierwsza żona. „Nie mógł pomóc najbliższej osobie, żonie, którą kochał, nie mógł z niej zdjąć cierpienia, przeżywać za nią bólu. Jedyne, co mógł, to być razem, dlatego zjechał z misji do kraju. Dokonał wyboru. Był to wybór tak oczywisty, jak dramatyczny. Będąc dowódcą, żołnierzem z krwi i kości, zostawił swoich żołnierzy, za których czuł się odpowiedzialny, w chwili, gdy ponosiliśmy pierwsze śmiertelne ofiary. Pamiętam, że kiedy wyjeżdżał z misji, leciały mu z oczu łzy. Jemu, twardzielowi. Wrócił z wojny w Iraku do kraju, by wypowiedzieć wojnę chorobie. Mimo że zrobił wszystko, co było w jego mocy, przegrał" – wspominał gen. Jerzy Gut (dzisiaj szef Dowództwa Komponentu Wojsk Specjalnych) w rozmowie z Martą Potasińską.

W Iraku dorobił się pseudonimu Długi Nóż. Dlaczego? Bo generał uwielbiał noże. – Dostawał je w prezencie, zbierał, miał je wszędzie, różne. Kiedy przygotowywałem mu oporządzenie na akcję, to zawsze był jeden amerykański nóż z tyłu, drugi z przodu, trzeci gdzieś ukryty. Chyba z pięć miał przy sobie zawsze – tłumaczy adiutant Rafał Ziółkowski.

Dom na polanie

Ostatni raz spotkałem Włodka dokładnie 8 lutego 2010 r. w Waszyngtonie, byłem wtedy na studiach podyplomowych na Narodowym Uniwersytecie Obrony. Pamiętam to dokładnie – była to bowiem w USA zima stulecia i w tamtym czasie cały Waszyngton był totalnie zasypany śniegiem. Z tego powodu ruch drogowy był praktycznie sparaliżowany – żadna taksówka nie chciała jechać w rejon północnego Waszyngtonu. Nie wyobrażałem sobie, że nie spotkam się z moim Dowódcą. Jako że nie było wyjścia, pojechałem swoim samochodem. Podróż trwała prawie trzy godziny. Po dotarciu na miejsce oprócz gen. Potasińskiego spotkałem także moich kolegów – płk. Mieczysława Usydusa i oficera łącznikowego Dowództwa Operacji Specjalnych Stanów Zjednoczonych ppłk. Adama Młota, którzy towarzyszyli Dowódcy w podróży służbowej. Oczywiście oprócz wielu pytań z mojej strony rozmawialiśmy o wyzwaniach stojących przed ówczesnym Dowództwem Wojsk Specjalnych, o szkoleniu kadry, a także o tym, że nie wszyscy rozumieją specyfikę i potrzeby Wojsk Specjalnych. Włodek jak zawsze emanował entuzjazmem i poczuciem humoru. Kiedy się żegnaliśmy, nikt z nas nie przypuszczał, że będzie to ostatnie spotkanie" – opowiadał Gut.

„Należał do grona dowódców, których podwładni darzyli prawdziwym szacunkiem i zaufaniem. Ceniony za otwartość, życzliwość. Był żołnierzem o rozległej wiedzy wojskowej i ogólnej. Imponował kondycją fizyczną i zamiłowaniem do sportu" – napisali w pożegnalnej nocie jego żołnierze. – Podziwiałem go za to, że wystartował w Biegu o Nóż Komandosa. Mógł przyjechać na święto 1. Pułku Komandosów w Lublińcu w galowym mundurze. Wznieść toast, udekorować kogoś medalem, ustawić się do pamiątkowych zdjęć. Zamiast tego w polowym mundurze i ciężkich butach biegł w deszczu 14 km. Stanął tym samym w jednym szeregu z żołnierzami, często ze swoimi podwładnymi i, co ciekawe, wcale nie na dobrej pozycji startowej – opowiadał gen. Roman Polko niedługo po śmierci generała.

Bywały jednak sytuacje, gdy ten silny człowiek zwany Wodzem lub Długim Nożem, okazywał się bezradny. Nie interesował się swoimi sprawami finansowymi, zdarzało się, że zapominał numer PIN, gubił dokumenty, nie miał zaufania do bankowości internetowej. – Każdy stoi na dwóch nogach i tak było w przypadku męża, ale to nie oznacza, że miał dwie twarze. Trochę inaczej zachowywał się w pracy, inaczej w domu. W pracy był szefem, który zajmował się niezwykle odpowiedzialnymi sprawami. W domu był człowiekiem wrażliwym, czułym. Starał się jednak zachowywać pewną równowagę. Dla niego doba była zbyt krótka, dlatego takimi sprawami jak konto i karty zajmował się adiutant. Nigdy nie zajmował się też finansami domowymi – komentuje Marta Potasińska.

W maju 2010 r. generałowi kończyła się trzyletnia kadencja dowódcy Wojsk Specjalnych. Czy chciałby zostać dowódcą na kolejną kadencję? – Bardzo mu na tym zależało. Jednak mówiło się też, że może awansować na dowódcę operacyjnego Sił Zbrojnych. A to skomplikowałoby nam życie, bo wiązałoby się z koniecznością przeprowadzki do Warszawy. Brał też pod uwagę przejście na emeryturę, a następnie pracę w USA. To też nie byłoby dobre rozwiązanie, bo wiązałoby się z wyjazdem za ocean – wspomina Marta Potasińska. – Nasze wspólne życie było wtedy w zawieszeniu. Wiele zależało od planów zawodowych męża.

Dwa lata temu generał Włodzimierz Potasiński został patronem jednostki Wojsk Specjalnych Formoza, a Marta Potasińska matką chrzestną nowo utworzonej jednostki specjalnej Agat. Nazwiskiem generała nazwano też wiele ekstremalnych imprez sportowych organizowanych przez specjalsów, m.in. Bieg o Nóż Komandosa oraz Bieg Morski Komandosa.

Żona zrealizowała największe marzenie generała. – Dom z drewnianych bali już jest. Stoi na polanie, którą wspólnie wybraliśmy – mówi Marta Potasińska.

Przy pisaniu tekstu korzystałem z książki Marty Potasińskiej „Słucham opowieści o Tobie". Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2011 r.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

W piątek 9 kwietnia 2010 r. do późna świętowali zakup działki. Była kolacja, czerwone wino, snucie planów na przyszłość. Długi wieczór. 10 kwietnia „Grzegorz mówił do mnie wyraźnie i powoli. – Tylko się nie denerwuj... Jeszcze nie wiadomo na pewno... Ponoć kilka osób ocalało – docierały do mnie słowa, których nie mogłam i nie chciałam zrozumieć. – Wstań z łóżka, włącz TVN 24... Pamiętam, że nie wiedziałam, jak włączyć telewizor. Rozdzwoniły się telefony. Jeden po drugim. – Tak, był w samolocie... Nie, nie ma go w domu... Tak, leciał z prezydentem. Potem przyjechał brat. Zaczęłam odkurzać, sprzątać, prać, chciałam myć okna. Nie mogłam usiąść, znaleźć sobie miejsca".

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach