Polska-Węgry. Piłkarskie wojny bratanków

Polscy piłkarze rozpoczęli eliminacje do mistrzostw świata od meczu z Węgrami w Budapeszcie. Gramy ze sobą już od ponad stu lat, zaczynaliśmy jako ubodzy krewni, ale potem to się zmieniło.

Publikacja: 26.03.2021 17:00

Podczas igrzysk olimpijskich w Paryżu w roku 1924 Węgrzy wygrali z Polakami 5:0. Z prawej polski obr

Podczas igrzysk olimpijskich w Paryżu w roku 1924 Węgrzy wygrali z Polakami 5:0. Z prawej polski obrońca Wawrzyniec Cyl

Foto: NAC

Warszawa, 2 października 1949 roku. Na Stadion Wojska Polskiego przyszło ponad 40 tysięcy ludzi, żeby obejrzeć reprezentację grającą z Bułgarią. Polacy przegrali trzy ostatnie mecze, a kilka miesięcy wcześniej Węgrzy wbili nam aż osiem bramek, tracąc dwie. Wiara w umiejętności naszych nie jest duża, ale nadziei dodaje niezwykły fakt: w reprezentacji Polski zagra Węgier. Tego jeszcze nie było.

Nazywał się Rudolf Patkolo, na Węgrzech był znany jako Patkolo Rezso. Dwa lata wcześniej, jako zawodnik Ujpesti TE, wystąpił dwukrotnie w reprezentacji Węgier przeciwko Austrii i Włochom. Jego partnerami byli m.in. Gyula Zsengeller, Ferenc Puskas i Ferenc Susa.

Zsengeller to legendarny napastnik, wicemistrz świata z roku 1938, gracz m.in. AS Roma. Puskas – kapitan Złotej Jedenastki, najlepsza lewa noga świata. Susa (w polskiej pisowni Szusza) – legenda Ujpestu, później trener m.in. Górnika Zabrze i Atletico Madryt.

W takim towarzystwie grał Patkolo dla reprezentacji Węgier. Dlaczego tylko dwa razy? Pod koniec wojny został wywieziony na roboty do Niemiec, poznał tam Polkę, w której się zakochał. Szczęśliwie przeżyli, każde wróciło do siebie. Kiedy wojna się skończyła, miał 25 lat. Mieszkał w Budapeszcie, myślał o dziewczynie w Polsce. Postanowił do niej pojechać. Wzięli ślub, w roku 1948 dostał polskie obywatelstwo. Kiedy polscy trenerzy powołali go do reprezentacji, był zawodnikiem ŁKS Łódź.

Zamienił Puskasa na Gerarda Cieślika. Polska wygrała z Bułgarią 3:2 i choć był to tylko mecz towarzyski, naszych piłkarzy kibice znieśli z boiska do szatni na rękach. Miesiąc później Patkolo zagrał po raz drugi – przeciw Czechosłowacji, a w roku 1952, już jako zawodnik Wisły Kraków, włożył polską koszulkę trzeci i ostatni raz (na mecz z Rumunią).

Rudolf Patkolo jest jedynym reprezentantem Polski, który bronił też barw innego kraju. Grał zwykle na lewym łączniku, publiczność kochała go za „kiwkę" i technikę, bo też grał „pod publiczkę". „Przegląd Sportowy" pisał w roku 1951: „Patkolo dryblował sam siebie, popisywał się niepotrzebnymi sztuczkami".

Polskiej ligi nie podbił, cieszył się jednak na każdym stadionie sympatią i za to jak grał, i z powodu swoich korzeni. W czasach, w których futbol światowy zdominowali Węgrzy, a skórzaną futbolówkę nazywano „węgierką", Patkolo był odpowiednikiem Brazylijczyka czy Argentyńczyka dzisiejszych czasów. Osiadł w Stalowej Woli, grał w tamtejszej Stali i tam w roku 1992 zmarł. W mieście rozgrywany jest turniej młodzieżowy o puchar Rudolfa Patkolo.

„Pikum-pakum"

Patkolo nie był jedynym przedstawicielem węgierskiego futbolu, który zakochał się w Polce. Przeżył to również jeden z najsłynniejszych trenerów – Janos Steiner. To z nim Legia zdobyła w roku 1955 pierwszy tytuł mistrza Polski. A potem dodał jeszcze dwa: w roku 1959 z Górnikiem Zabrze i 1960 z Ruchem Chorzów.

Steiner porozumiewał się z zawodnikami językiem, w którym słowa węgierskie łączył z niemieckimi, rosyjskimi i – jak mu się wydawało – polskimi. Stosował nieobecne w podręcznikach futbolu terminy w rodzaju „szibkie labda", „pikum-pakum", ale widocznie piłkarze w stolicy i na Śląsku wiedzieli, o co chodzi, skoro zdobywali tytuły mistrzów Polski.

To Steiner nadał Lucjanowi Brychczemu przydomek „Kici", czyli po węgiersku „Mały". Trener miał dla niego szczególną estymę, wierzył, że wystarczy Brychczemu podać piłkę, żeby stworzył zagrożenie pod bramką przeciwnika. Nie powierzał mu więc żadnych zadań taktycznych. Powtarzał tylko: „Kici das ist Kici", podkreślając, że Brychczy na boisku z piłką przy nodze jest bytem samoistnym. Miał rację.

Steiner pobierał w Legii pensję generalską, co kilku generałom się nie spodobało. Kiedy więc po zdobyciu tytułu mistrza i Pucharu Polski za przedłużenie umowy o pracę Węgier zażądał podwyżki, Główny Zarząd Polityczny Ministerstwa Obrony Narodowej się nie zgodził.

Na Śląsku tylko na to czekali. Jako trener Ruchu Steiner miał dyrektorski etat w Hucie Batory, a wraz z funkcją trenera Górnika dostał stanowisko nadsztygara w kopalni Mikulczyce-Rokitnica (a może i w kilku innych). Pracując w Ruchu, zakochał się w sekretarce klubu i wziął z nią ślub. Półtora roku później niespodziewanie zmarł w wyniku powikłań po operacji wyrostka robaczkowego. Został pochowany na cmentarzu w Chorzowie.

Można zaryzykować twierdzenie, że inny trener Górnika Geza Kalocsay, w przeszłości wybitny piłkarz, reprezentant Węgier i Czechosłowacji (rezerwowy w kadrze wicemistrzów świata z roku 1934), padł ofiarą swoich pozaboiskowych słabości. Kalocsay prowadził Górnika jeszcze na początku jego drogi do finału rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów. Jesienią 1969 roku wspólnie cieszyli się z wyeliminowania Olympiakosu Pireus i Rangersów z Glasgow. Ale wiosną trenerem Górnika był już Polak ze Lwowa Michał Matyas.

Zmiana, dość szokująca, bo przecież Górnik wygrywał, przeszła jednak bez echa, a prasa nie dociekała. Okazało się, że Kalocsay miał dość instrumentalny stosunek do kobiet. Podobno przesadzał w swoich zapędach i zazdrosne śląskie chopy już tego nie zdzierżyły. Trzeba się było po cichu z trenerem pożegnać.

Lwów–Kraków–Budapeszt–Wiedeń

Na Węgrzech zaczęto grać w piłkę w ostatniej dekadzie XIX wieku. Podobnie jak w Polsce. O ile jednak Węgry stanowiły część monarchii Austro-Węgierskiej, o tyle Polacy żyli na ziemiach zaanektowanych przez Rosję, Prusy i właśnie Austrię. I to pod berłem Franciszka Józefa można było zakładać kluby we Lwowie, w Krakowie, a potem innych miastach Galicji i Małopolski.

Austriacka zwierzchność ułatwiała nawiązywanie piłkarskich kontaktów z Wiedniem i Budapesztem. A tam w porównaniu z Polską to już była futbolowa cywilizacja. W roku 1901 dwanaście klubów powołało do życia Węgierski Związek Piłkarski. U nas nie było wtedy jeszcze ani jednego klubu. W tym samym roku wyłoniono pierwszego mistrza Węgier, a do Budapesztu przyjechał z wizytą angielski Southampton FC (jeszcze wtedy dwukrotnie złoił gospodarzom skórę). W następnym roku reprezentacja Węgier rozegrała w Wiedniu z Austrią pierwszy mecz międzypaństwowy.

Polskie piłkarstwo przez kilkadziesiąt lat było daleko z tyłu za węgierskim, ale liczne sentymenty między naszymi narodami sprawiły, że gdy prosiliśmy ich o korepetycje, oni chętnie przyjeżdżali do Polski lub uczyli nas nad Dunajem, dając nam szkołę dosłownie i w przenośni.

Z Cracovii do Barcelony

Aż dziewięciu węgierskich trenerów zdobywało mistrzostwo Polski. Pierwszym był Imre Pozsonyi. Cracovia sprowadziła go w roku 1921 i w tym samym roku została pierwszym mistrzem. W całych rozgrywkach nie poniosła porażki. Miała taką przewagę nad przeciwnikami, że kiedy w grudniu 1921 roku budowano pierwszą reprezentację Polski na mecz, a jakże, z Węgrami, w jedenastce znalazło się aż siedmiu piłkarzy Pasów, a trenerem został oczywiście Pozsonyi.

Spędził w Krakowie dwa lata, ucząc nas gry, znanej pod nazwą „szkoły naddunajskiej" lub „środkowoeuropejskiej". Z grubsza polegało to na połączeniu stylu szkockiego (gra krótkimi podaniami) z angielskim (długimi), ale cały czas na dużej szybkości, co wymagało nienagannego panowania nad piłką. Każda część boiska musiała być wykorzystana, każda akcja zakończona strzałem, motorami napędowymi byli skrzydłowi.

Pozsonyi trafił w Cracovii na właściwy grunt, ponieważ „szkoła krakowska" była w istocie nadwiślańską wersją stylu szkockiego. Polacy zawsze lubili kiwać, w jego czasach napastnicy Cracovii woleli raczej wjeżdżać z piłką do bramki, niż strzelać z daleka. Tym bardziej że zgodnie z filozofią Pozsonyiego „strzał to podanie obok bramkarza, którego on nie może dosięgnąć". A jak nie masz pewności, czy dosięgnie, to nie strzelaj, bo stracisz piłkę i szansę. Krótko mówiąc: tiki taka powstała w Krakowie około roku 1921. Na potwierdzenie tej teorii należy dodać, że prosto z Krakowa Imre Pozsonyi udał się do pracy w Katalonii, a tam w roku 1923, jako trener FC Barcelona, zdobył z tym klubem Puchar Hiszpanii.

W roku 1929 mistrzem Polski została Warta Poznań trenowana przez Belę Fuersta. W 1938 mistrzowski Ruch prowadził Ferenc Fogl. Jego brat Karoly Fogl zajął z Wartą drugie miejsce. W 1955 tytuł z CWKS Legia wywalczył wspomniany Janos Steiner. Powtórzył ten wyczyn z Górnikiem Zabrze (1959) i Ruchem Chorzów (1960).

Pierwszy tytuł mistrzowski (1957) górnicy wywalczyli pod wodzą Zoltana Opaty, który w roku 1924 grał w reprezentacji Węgier przeciw Polsce na igrzyskach olimpijskich w Paryżu. Został zapamiętany w Zabrzu jako człowiek wyjątkowej kultury, tępiący picie alkoholu, co było w ówczesnej Polsce syzyfową pracą. Zwłaszcza kiedy miało się w zespole Ernesta Pola panującego równie dobrze nad piłką i kuflem piwa zmieszanego z wódką. No, nie do końca panującego.

Opata faworyzował piłkarzy, którzy dbali o buty. Kto miał je wyczyszczone z błota i wypastowane, ten mógł liczyć na grę. Nawet największe fleje z czasem zorientowały się, że warto dbać o sprzęt, i zmieniły luzackie podejście do obowiązków na w miarę profesjonalne.

Mistrzem z Górnikiem po Opacie i Steinerze został Ferenc Farsang. Był jednym z czterech trenerów zabrzan w sezonie 1963/1964, a rok i dwa lata później zdobył tytuł już samodzielnie. A po kilku latach doprowadził Zagłębie Sosnowiec do drugiego miejsca w lidze i finału rozgrywek o Puchar Polski. Po Farsangu w Górniku pojawił się opisywany wcześniej Geza Kalocsay, a po nim Ferenc Szusza, mistrz z roku 1971. Dwa lata po nim tytuł ze Stalą Mielec wywalczył Karoly Konta.

To nie przypadek, że sukcesy trenerów z Węgier i moda na nich w całej Europie zakończyły się na początku lat 70., pół wieku temu. Łączyło się to z brakiem sukcesów węgierskich piłkarzy.

Towarzysze, nie strzelajcie!

Nim do tego doszło, przez kilkadziesiąt lat cierpieliśmy na kompleks Węgrów. Reprezentacja Polski nie potrafiła ich pokonać, a czasami przegrywaliśmy jeszcze przed meczem. Kiedy okazało się, że Węgry będą naszym pierwszym przeciwnikiem na igrzyskach olimpijskich w Paryżu, PZPN podjął decyzję o zawieszeniu rozgrywek w roku 1924, żeby reprezentacja miała czas na przygotowania. No i nie dość, że nie wyłoniono mistrza, to w Paryżu skończyło się na wyniku 5:0 dla Węgier.

Następcy ówczesnych działaczy PZPN po wojnie widocznie przypomnieli sobie tamtą lekcję. Kiedy okazało się, że Węgrzy będą naszymi przeciwnikami w eliminacjach mistrzostw świata roku 1954, PZPN po prostu oddał mecze walkowerem. Wyjście nie było zbyt honorowe, ale w miarę logiczne. Lepiej było zapłacić grzywnę, niż narażać się na kompromitację. Powiedzieć, że los nie był dla nas łaskawy, to nic nie powiedzieć. Węgry miały wtedy najlepszą drużynę na świecie, nazywaną od tytułu mistrza olimpijskiego w Helsinkach (1952) Złotą Jedenastką. Wszystko w niej było wyjątkowe. Rewolucyjny system gry, odsyłający do historii angielskie ustawienie WM i dający podwaliny pod brazylijski 4–2–4, oraz piłkarze.

Linia napadu: Zoltan Czibor, Sandor Kocsis, Nandor Hidegkuti, Ferenc Puskas i Laszlo Budai, była nie do zatrzymania. Czibor i Budai imponowali szybkością i dośrodkowaniami; Kocsis nosił przydomek „Złota główka", bo większość goli strzelał głową; Hidegkuti grał cofnięty, zupełnie nie jak środkowy napastnik, obrońcy nie wiedzieli, gdzie go szukać i jak go pilnować. Puskas, największa gwiazda tej drużyny, zdecydowaną większość bramek zdobywał lewą nogą. Mówiło się, że prawej używał tylko wtedy, kiedy wskakiwał do tramwaju obok dworca Keleti. A z tyłu, za tą piątką, operował Jozsef Bozsik – jeden z pierwszych „królów środka pola".

Strach było z nimi grać. Pięć pierwszych powojennych meczów Polska–Węgry kończyło się wynikami: 6:2, 8:2, 5:2, 6:0 i 5:1. Ten ostatni, z czerwca 1952 roku na stadionie Legii, związany jest z anegdotą. Węgrzy prowadzili do przerwy 5:0 i widać było, że na tym nie koniec. Ponieważ na trybunie honorowej znalazło się wielu prominentnych działaczy partyjnych, a tym meczem kadra żegnała się z kibicami przed wyjazdem na igrzyska do Helsinek, powstało zasadne pytanie: czy jest sens, żeby oni tam jechali?

Postanowiono ratować sytuację. W przerwie do szatni gości udała się delegacja polska w bliżej nieokreślonym składzie z prośbą: czy towarzysze węgierscy nie byliby uprzejmi przerwać tej egzekucji? Asystentem selekcjonera Ryszarda Koncewicza był Tivadar Kiraly, trener sprowadzony z Budapesztu w celu poprawy gry Polaków, więc jemu też zależało. Bratankowie oczywiście przychylili się do prośby i nie tylko przestali strzelać, ale nawet pozwolili nam zdobyć gola honorowego. Po czym pojechali na igrzyska i je wygrali. My też pojechaliśmy...

Ambona Hidegkutiego

Wojskowa Legia utrzymywała bardzo zażyłe kontakty z Honvedem, swoim potężnym odpowiednikiem na Węgrzech. Legioniści wyjeżdżali na obozy do Budapesztu, trenowali z Honvedem na Wyspie Małgorzaty, potem wspólnie balowali przy palince i wymieniali się poglądami na temat przemytu – ulubionej rozrywki i źródła dochodu sportowców krajów socjalistycznych lat 50. i 60.

W roku 1964, kiedy bramkarz Złotej Jedenastki Gyula Grocics pracował na Śląsku jako przedstawiciel węgierskiej spółki węglowej, wpadał do Zabrza, żeby pomagać w treningach bramkarzy Górnika. W roku 1972 trenerem Stali Rzeszów został Nandor Hidegkuti. Nie pchnął jednak rzeszowskiego futbolu na tory nowoczesności i chyba nie miał takich ambicji. Kiedy padał deszcz, Hidegkuti, facet, który uciszył Wembley, stawał obok boiska na kamieniu, żeby nie przemoczyć półbutów, i z niedużej wysokości pokazywał palcem, kto w jakim kierunku ma biec.

Tragedia, jaka w październiku 1956 roku dotknęła Budapesztu, zabolała również Polaków. Do powszechnych zbiórek krwi dla bratniego narodu węgierskiego dochodziły manifestacje na stadionach. Sympatia do Węgrów łączyła się z nienawiścią do Związku Radzieckiego. Kiedy w czerwcu 1958 roku na Stadionie Śląskim reprezentacja Polski grała z Węgrami, publiczność domagała się minuty ciszy dla uczczenia straconego dwa miesiące wcześniej premiera Imre Nagya i jego towarzyszy, bohaterów węgierskiego powstania. Władze oczywiście się nie ugięły. W dowód wdzięczności Biuro Polityczne Węgierskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej spełniło prośbę polskich towarzyszy z KC PZPR i 3 maja 1966 roku (we wtorek!) na Stadionie Śląskim wystąpiła reprezentacja Węgier.

Data nie była przypadkowa. Tego dnia na Jasnej Górze odbywały się główne obchody tysiąclecia chrztu Polski. Partii to się nie podobało, tym bardziej że kilka miesięcy wcześniej polscy biskupi wystosowali list do niemieckich i walka z Kościołem trwała w najlepsze. Chodziło o to, żeby mecz z zawsze mile widzianymi Węgrami w Chorzowie odwrócił uwagę od pobliskiej Częstochowy. I tak się po części stało. Węgrzy przygotowywali się do mistrzostw świata w Anglii, taki mecz burzył im plany, ale nie mieli wyjścia. Musieli przyjechać, bo politycy się dogadali. Skończyło się bezbarwnym remisem, a piłkarze wystąpili w roli marionetek.

Hymn a cappella

Kamieniem milowym piłkarskich relacji okazał się finał olimpijski w Monachium, w roku 1972. Wygraliśmy z Węgrami (2:1) pierwszy raz od roku 1939 i pamiętnego meczu w Warszawie na trzy dni przed wybuchem wojny (4:2 dla Polski). Teraz to my przez długie lata byliśmy górą. Skończyły się kompleksy, nie skończyła się sympatia.

We wrześniu 1987 roku, przed meczem na Stadionie Wojska Polskiego, po kilku taktach hymnu węgierskiego zaciął się magnetofon. Po chwilowej konsternacji kilkudziesięcioosobowa grupa kibiców węgierskich na krytej trybunie zaczęła śpiewać a cappella. Zapadła cisza, a kiedy skończyli, cały stadion bił brawo. Dopiero później wszyscy zaśpiewaliśmy Mazurka Dąbrowskiego.

W roku 2003, na Stadionie Śląskim, sytuacja się powtórzyła. Prezesem PZPN był wówczas Michał Listkiewicz, dyplomowany hungarysta. Przy kolejnym spotkaniu otrzymał od swoich przyjaciół ze związku piłkarskiego w Budapeszcie płytę z hymnem węgierskim. Tak na wszelki wypadek.

W roku 1994 PZPN obchodził 75-lecie, które uświetnił mecz z Węgrami w Nowej Hucie oraz spotkanie oldbojów na stadionie Wawelu. Przyjechali między innymi zawodnicy Złotej Jedenastki: Ferenc Puskas, Nandor Hidegkuti i Jeno Buzanszky. Wszystko było: msza w kościele Mariackim, bankiet w hotelu Royal u stóp Wawelu, gdzie Puskas pił polską wódkę z Kazimierzem Górskim i Edmundem Zientarą, swoim przeciwnikiem z boiska.

Kiedy Puskas w roku 2006 zmarł, do Budapesztu udała się delegacja PZPN: Michał Listkiewicz, Edmund Zientara, Roman Korynt, Grzegorz Lato. Na lotnisku Feryhegy witał ich Buzanszky. Podczas uroczystości pogrzebowych Polakom przydzielono najlepsze miejsca na Nepstadionie oraz w bazylice św. Stefana, gdzie spoczął Puskas, a po nim Grosics, Buzanszky i Kocsis.

Dwa lata później Polska pokonała Węgry w wyścigu o prawo organizacji mistrzostw Europy w roku 2012. Węgrzy bardzo to przeżyli i pytali nawet Listkiewicza, czy Polska nie zgodziłaby się, żeby jakiś mecz został przeniesiony do Budapesztu lub Debreczyna. Ale to nie było możliwe. Bratankowie zrozumieli, bo jakżeby inaczej. 

Warszawa, 2 października 1949 roku. Na Stadion Wojska Polskiego przyszło ponad 40 tysięcy ludzi, żeby obejrzeć reprezentację grającą z Bułgarią. Polacy przegrali trzy ostatnie mecze, a kilka miesięcy wcześniej Węgrzy wbili nam aż osiem bramek, tracąc dwie. Wiara w umiejętności naszych nie jest duża, ale nadziei dodaje niezwykły fakt: w reprezentacji Polski zagra Węgier. Tego jeszcze nie było.

Nazywał się Rudolf Patkolo, na Węgrzech był znany jako Patkolo Rezso. Dwa lata wcześniej, jako zawodnik Ujpesti TE, wystąpił dwukrotnie w reprezentacji Węgier przeciwko Austrii i Włochom. Jego partnerami byli m.in. Gyula Zsengeller, Ferenc Puskas i Ferenc Susa.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi