Michał Przeperski: Lata 90. to był Dziki Wschód

Oczekuję od historyka, że weźmie odpowiedzialność za próbę opowiedzenia rzeczywistości. Że wskaże, co jest ważne, a co nie jest. Badacze coraz częściej nie chcą nikogo urazić, próbują każdemu oddać pokłon. No, przepraszam, ale nie jest tak, że wszyscy byli najważniejsi - mówi historyk dr Michał Przeperski.

Publikacja: 17.12.2021 10:00

Michał Przeperski: Lata 90. to był Dziki Wschód

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Plus Minus: Jak 35-letni badacz bawi się podczas wielkich rocznic historii PRL, jak np. 40. rocznicy wprowadzenia stanu wojennego?

Same obchody, gale czy marsze są raczej nie dla mnie, ale to zawsze dobra okazja do zorganizowania konferencji naukowej. To mobilizuje nas, historyków, żebyśmy spojrzeli na dane wydarzenie na nowo. I z wiekiem widzę w tym coraz większy sens.

Ale czy na tych wszystkich konferencjach i panelach powiedziano tym razem coś innego niż te pięć czy dziesięć lat temu?

No, oczywiście są granice tego, co można nowego powiedzieć. Ale przy okazji takich rocznic nie tylko dorzucamy cegiełki do tego wspólnego gmachu historiograficznego, lecz też otłukujemy jego ścianki i sprawdzamy, czy tynk się trzyma. Czy rzeczywiście tezy postawione 20 lat temu przetrwały próbę czasu. I to mnie autentycznie kręci.

I co nie przetrwało takiej próby czasu?

Dobrym przykładem jest dla mnie problem uwłaszczenia nomenklatury. W początkach XXI wieku, na skutek m.in. książek Jadwigi Staniszkis i Andrzeja Zybertowicza, mówiło się, że to był bardzo istotny proces, który miał ogromny wpływ na rzeczywistość III RP. Ale jak teraz z perspektywy 30 lat spojrzymy na liczby, które opowiadają nam o tym uwłaszczeniu, to widzimy, że owszem, miało ono miejsce tu i ówdzie, lecz na pewno nie było tak masowym i ważnym procesem, jak nam się wydawało. A przede wszystkim jego konsekwencje są znacznie mniejsze, niż zakładaliśmy.

Czytaj więcej

Kiersnowski: Na granicy po prostu ratujemy życie

Zbudowaliśmy więc sobie mit?

W ogóle lata 80. są rezerwuarem mitów, które wyznaczają nam dziś sposób myślenia o rzeczywistości. To niesłychane, że wciąż są one tak skuteczne, że nawet ludzi w moim wieku czy jeszcze młodszych można karmić opowieściami, że wydarzenie polityczne sprzed 30–40 lat do dziś ma mieć dla nas fundamentalne znaczenie. To pokazuje, że historia przemian jest bardzo uwikłana w bieżącą politykę.

Chcesz powiedzieć, że transformacja właściwie przebiegła bez większych kontrowersji?

Nie, ale z czasów transformacji można pokazać wiele trafniejszych, niepolitycznych kontrowersji, na przykład problem upadłości. Badania nad nimi trwają, nie są łatwe, bo oczywiście mamy tajemnicę handlową, poginęły dokumenty, ale ten fenomen pokazuje, że lata 90. nad Wisłą to rzeczywiście był „dziki zachód". Co ciekawe, ta figura zdaje się funkcjonować dziś głównie w romantycznej opowieści liberalnej, że to był czas, gdy Polacy mogli się dorobić. Nie ma za to wciąż silnej kontropowieści, że na takim „dzikim zachodzie" – a w naszym przypadku „dzikim wschodzie" – nie dało się normalnie żyć. Była przygoda, można było zrobić pieniądze, ale były też tego ogromne koszty.

To mamy kolejny mit – dobrego dzikiego kapitalizmu.

Do tego rzadko myślimy o społeczeństwie lat 80. inaczej niż o ludziach zmagających się z deprawacją systemu i strasznym kryzysem gospodarczym, a przecież pomimo tego wszystkiego społeczeństwo miało jednak poczucie – jak to dziś mówimy – elementarnego bezpieczeństwa. A tak naprawdę sądzę, że to było znacznie więcej, bo kryzys kryzysem, ale jako pracownik fabryki byłeś obudowany socjalem w sposób dziś nieosiągalny. Mimo wszystko to było społeczeństwo stabilizacji, a jego krytyka dziś jest na absolutnie żenującym poziomie. Minęło 30 lat, a nakarmieni na początku lat 90. neoliberalnymi argumentami cały czas mówimy tym samym językiem: że trzeba było to wszystko obciąć, sprzedać, zaorać. A powiedziawszy to, oburzamy się później, że trudno nam w dzisiejszym kraju decydować się na dzieci, bo gdzie przedszkola, opieka zdrowotna, zabezpieczenia socjalne z prawdziwego zdarzenia...

Jak myślisz, dlaczego nie widzimy w tym sprzeczności?

Bo jest jakaś wyrwa w naszej pamięci społecznej i narracji historycznej, i to właśnie ten wciąż nieopowiedziany „dziki wschód". Nastąpiło dramatyczne załamanie solidaryzmu społecznego, o ile on w ogóle kiedykolwiek istniał. Pytanie: z czego to wynikało? I ja właśnie próbuję badać, co takiego stało się w latach 80., że tak, a nie inaczej, przetrawiliśmy później transformację. Bo trzeba się cofnąć głębiej, przeanalizować procesy zachodzące w społeczeństwie ostatnich lat PRL, by zrozumieć kolejne dekady. Totalnie brakuje nam dziś takiego klucza, który spiąłby w całość opowieść o transformacji. A jednak przeszliśmy przez nią wszyscy i musimy ją sobie dziś jakoś opowiedzieć.

My to jednak przeszliśmy ją niezbyt świadomie.

Dlaczego? Jesteśmy z podobnych roczników i przecież pamiętamy lata 90. Sam doskonale widziałem, jak mój ojciec stracił pracę, jak przygnębiająca potrafiła być atmosfera upadającego miasta, jakim był w tamtym czasie Grudziądz. Jakbyśmy potraktowali transformację jeszcze szerzej, a uważam, że uprawnione może być rozciągnięcie jej nawet jeszcze na pierwszą dekadę XXI w., to jakieś doświadczenia transformacji mają właściwie wszyscy pełnoletni dziś Polacy. Tym bardziej więc potrzeba teraz czegoś, co pomogłoby nam skleić ze sobą różne funkcjonujące narracje o transformacji. A to można zrobić oczywiście wyłącznie w oparciu o fakty.

Dla naszego pokolenia ciekawa jest tylko transformacja, a nie stan wojenny czy Solidarność?

Zgoda, wychwyciłeś dokładnie to, co myślę. Punkt ciężkości po prostu się przesunął. Stan wojenny i Solidarność to dziś historie kombatanckie – interesują głównie tych, którzy je przeżyli. Dwa tygodnie temu byłem gościnnie na Uniwersytecie Warszawskim na seminarium u Błażeja Brzostka, bo bardzo lubię słuchać, jak i o czym dyskutują studenci. I oni mają już zupełnie inne spojrzenie na historię. Tam była o wiele ciekawsza dyskusja niż na wielu seminariach, w których sam brałem udział jako student. Znacznie bardziej świadoma. Oni może słabiej znają fakty, ale bardzo świadomie dobierają narzędzia, aparat interpretacyjny. A fakty zawsze zdążą poznać.

Czytaj więcej

Łukasz Jasina: Sam powalczyłem o swoje prawa

To niepopularna teza jak na historyka.

Nic nie poradzę (śmiech). Jeżeli tak, to świetnie, bo jestem do niej mocno przywiązany. Chyba najciekawszą książką, jaką przeczytałem w ostatnim roku, była praca Anny Dobrowolskiej „Zawodowe dziewczyny. Prostytucja i praca seksualna w PRL". O samej narracji można dyskutować, ale autorka bije na łeb na szyję mnie i starszych badaczy pod względem świadomości tego, co argumentuje i jak to robi. Może nam się nie podobać konkluzja jej pracy, dobór faktów, ale dzięki jej naukowemu podejściu możemy z tym wywodem dyskutować na poziomie. Bo ona nie udaje, że to jakaś prawda objawiona i że wyczerpuje temat, tylko ma świadomość swoich poznawczych ograniczeń. I wracając do tych studentów, oni też byli tego świadomi i to było rewelacyjne. W ich dyskusji lata 90. funkcjonowały już jako ważny punkt odniesienia.

Starsi historycy nie mają takiej świadomości?

Dopiero co wyszła książka Adama Burakowskiego, Aleksandra Gubrynowicza i Pawła Ukielskiego „1989. Jesień Narodów". To uzupełniona wersja pracy z 2009 r., wydanej na 20-lecie przełomu politycznego. Przyznam, że mam wątpliwości, czy w 2021 r. był sens publikować nieco zmodyfikowaną książkę sprzed tylu lat. Pamiętajmy, że wydarzenia z 1989 r. to historia naprawdę najnowsza. W międzyczasie odbyło się tyle dyskusji, z wieloma nowymi rzeczami, wyzwaniami intelektualnymi, problemami ekonomicznymi i społecznymi, z jakimi trzeba się zmierzyć, że poddawanie recyklingowi interpretacji sprzed lat wydaje mi się nietwórcze. Z jednej strony mamy więc Dobrowolską, świadomą tego, co mówi, jak mówi i po co mówi, a z drugiej mamy starszych uznanych badaczy, którzy, w moim przekonaniu, idą na skróty.

A czy to nie jest tak, że ty jesteś pokoleniowo pomiędzy tymi dwoma światami: generacją, która wierzyła jeszcze w strukturalizm, czyli pewną obiektywność badań, i pokoleniem, które jest już poststrukturalistyczne? I ty rozumiesz zarazem podejście tak jednych, jak i drugich?

Nigdy tego sobie tak nie powiedziałem, ale być może masz rację. Rozumiem, że nie można mówić o transformacji bez głębokiego wejścia w lata 80. – to jest dla mnie oczywiste. A nie jestem przekonany, że rozumie to młodsze pokolenie badaczy, zainteresowane bardziej latami 90. Za to dla starszego pokolenia cezurą jest jednak 1989 r. – to dla nich pewna mentalna granica, której generalnie nie przekraczają.

Czyli każdy, kto jest starszy od ciebie, jest boomerem?

Nie no, tak to nie powiedziałem (śmiech). Zdarzają się też badacze młodsi ode mnie, którzy plotą takie farmazony, że nie idzie się dogadać, a są też profesorowie obdarzeni nie tylko wiedzą, ale i pasją, niesamowitą energią. Ja sam mam momentami wrażenie, że będą miał ją jeszcze przez chwilę. Może dwa, trzy lata, a potem...

...będziesz tylko narzekał?

(śmiech). Dla mnie w pracy historyka badacza najważniejsza jest ciekawość. Autentycznie pasjonuję się nurtami postmodernistycznymi, one są po prostu niezmiernie ciekawe. Nie wszystkie, jasne, ale choćby gender czy wiążąca się z nim estetyzacja polityki – jak najbardziej. Zresztą, umówmy się, to są przede wszystkim narzędzia, takie obcęgi czy wiertarki, dzięki którym mogę sobie coś zbudować. Mogę skorzystać, nie muszę, ale wiele z tych rzeczy daje mi inspirację do badań i korzystam z nich w bardzo konkretnym celu. Spójrzmy na książkę Aleksandry Leyk i Joanny Wawrzyniak pt. „Cięcia", prezentującą „mówioną historię transformacji". To ciekawa aplikacja metodologii z ducha postmodernistycznej. Tyle że mamy tam 50 stron wstępu, a reszta to jedynie źródła: kilkadziesiąt historii ludzi, którzy przeszli przez transformację – rozumianą na milion sposobów. Czyli same narracje autobiograficzne, a na koniec tylko króciutkie podsumowanie. Oczywiście, można tak pisać, ma to swoją wartość. Ale dla mnie to nie jest w pełni satysfakcjonujące.

Czego byś oczekiwał?

Ja oczekuję od historyka, że weźmie odpowiedzialność za próbę opowiedzenia rzeczywistości. Że wskaże, co jest ważne, a co nie jest. Zabrzmiało to może trochę autokratycznie, ale trudno. Badacze coraz częściej nie chcą nikogo urazić, próbują każdemu oddać pokłon. No, przepraszam, ale nie jest tak, że wszyscy byli najważniejsi. Subiektywny punkt widzenia tej czy tamtej osoby to może i kwestia godna szacunku, świetnie, ale czy opowiedzenie historii z kilkudziesięciu punktów widzenia rzeczywiście daje nam jakąś syntezę. Raczej ułudę syntezy. To dopiero materiał, nad którym historyk powinien popracować.

Napisałeś to nawet w recenzji tej książki.

A autorki odpowiedziały, że one sobie takiej syntezy nie stawiały za cel. I w porządku, na takie wypowiedzi też jest miejsce. Natomiast swoje zadanie widzę inaczej. Dziś jest czas na opowiedzenie transformacji, to jest temat naszych czasów. Uważam, że potrzebujemy książek, które będą syntetycznie o niej opowiadać, wyjaśniać nam ją oraz pomogą nam zrozumieć siebie samych.

Czytaj więcej

Szczyl: Rap zacząłem robić dla żartów

Czyli co konkretnie?

Musimy zszyć te narracyjne, symboliczne zerwania, jakoś powiązać sobie w głowach historię, która przecież jest ciągła, nigdy nie przestała się dziać. Epoka zmieniała się stopniowo, to nie było przecież tak, że Solidarność wygrała wybory 4 czerwca 1989 r. i koniec. Zmiany własnościowe zaznaczają się wyraźniej ok. 1991–1992 r., druga fala bezrobocia wzbiera w końcu dekady, a liczba przestępstw z użyciem przemocy wraca do poziomu z 1989 r. ostatecznie dopiero ok. 2008 r. – i to jest być może najbardziej przekonujący, symboliczny koniec transformacji, bo ją charakteryzuje przemoc, która pikuje w końcu lat 90., a wraca do normy dopiero 19 lat po przełomie politycznym.

To jednak „Cięcia" jakoś tak rozumianą transformację zszywają.

Tak, w tym sensie jest to chyba rzeczywiście pierwsza książka, która w taki sposób łączy historię PRL i całą transformację. Nie zamyka się wyłącznie na początek lat 90. czy tylko na tę dekadę. Te wywiady autobiograficzne doprowadzone są nawet do 2010 r., a historie bohaterów często zaczynają się już w latach 50. Może ta książka rzeczywiście jest jakimś znakiem, że zaczynamy patrzeć na transformację dużo szerzej. To bardzo dobrze.

A kiedy transformacja się zaczęła?

Ja zaczynam ją opisywać od roku 1987, który był przełomowy nie tylko w Polsce, ale też w całym bloku komunistycznym. Już wcześniej w Moskwie sformułowano nowe kierunki polityki: „głasnost" i „pierestrojkę", ale to właśnie styczniowe plenum KC KPZR oficjalnie zdecydowało, że dopuszcza szersze eksperymenty własnościowe w sowieckiej gospodarce. W skrócie: czy jesteśmy gotowi, czy nie jesteśmy, to jest już na tyle źle, że nie ma na co czekać... I jeśli poczytamy wspomnienia peerelowskich ludzi władzy, to oni wtedy zaczynają mieć poczucie, że utracili kontrolę nad tym statkiem. I wszyscy o tym mówią, niezależnie od siebie. Widać też przekonanie, że przyszłość niczego dobrego nie przyniesie; widać taką beznadzieję roku 1987.

I kiedy napiszesz w końcu tę książkę o transformacji, to będzie nosić tytuł „1987–2008"?

Gdyby miała mieć słaby akademicki tytuł, to pewnie tak (śmiech). Ale to jeszcze parę lat, bo mam duży respekt do tego tematu. Nad biografią Rakowskiego pracowałem właściwie od 2012 r., czyli dziewięć lat, a pierwsze słowa książki napisałem po pięciu latach pracy, czyli chwilkę jednak potrzebuję na napisanie porządnej książki.

Wszyscy ci podobno odradzali pisanie biografii Mieczysława Rakowskiego, że to jeszcze nie czas...

Uśmiecham się teraz tylko, przypominając sobie o tych dobrych radach. Na szczęście odradzali nie wszyscy, na co najlepszym dowodem jest mój promotor prof. Jerzy Eisler, gorący kibic projektu. Zakładając, że nad transformacją biedzę się na poważnie od 2019 r. – zresztą widzisz, jak jestem nią zajarany, nawet nie potrafiłbym tego ukryć – to potrzebuję jeszcze jakieś dwa, trzy lata, by coś napisać. Dłużej chyba się nie da utrzymać stanu takiej pełnej mobilizacji.

Obstawiam, że o tej transformacji to wyjdzie ci pewnie opowieść pokoleniowa.

Tego akurat byłem świadomy już przed naszą rozmową. Teraz my (śmiech). A po nas pewnie przyjdą inni, którzy to napiszą zupełnie inaczej. Bardzo mi się podoba ta wizja, że nasze pokolenie rzeczywiście łączy dwie epoki, rozumie dwa światy – inni tego nie będą już potrafić. Będę tę wizję teraz sprzedawał, oczywiście z copyrightem do ciebie (śmiech). Generalnie pisanie historii, tak ja to uprawiam, to sport dla indywidualistów. I jednocześnie dla tych, którzy biorą na klatę potencjalną krytykę, co pewnie akurat łatwo mi mówić, bo za Rakowskiego nikt mnie – jeszcze – nie zaatakował. Z transformacją już tak słodko nie będzie. I to też jest w porządku, warto pisać o rzeczach, które są naprawdę istotne. Zresztą jakoś pocieszające jest to, że historiografia to jednak pewna sztafeta, że ktoś o tym już pisał przede mną, a ktoś inny napisze też po mnie. I nie musimy się we wszystkim zgadzać, bo nie uznaję baniek. Ale to po prostu uspokaja, że wspólnie ciągniemy ten wózek w podobnym kierunku.

Dr Michał Przeperski (ur. 1986)

Badacz historii najnowszej, adiunkt Instytutu Historii Nauki PAN i pracownik Muzeum Historii Polski. Jest autorem m.in. wydanej przez IPN książki „Mieczysław F. Rakowski. Biografia polityczna", za którą otrzymał w tym roku Nagrodę KLIO, przyznawaną za wybitny wkład w popularyzację badań historycznych.

Plus Minus: Jak 35-letni badacz bawi się podczas wielkich rocznic historii PRL, jak np. 40. rocznicy wprowadzenia stanu wojennego?

Same obchody, gale czy marsze są raczej nie dla mnie, ale to zawsze dobra okazja do zorganizowania konferencji naukowej. To mobilizuje nas, historyków, żebyśmy spojrzeli na dane wydarzenie na nowo. I z wiekiem widzę w tym coraz większy sens.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi