Obaj jesteśmy z pokolenia, które w naszym kraju na szczęście nie zaznało przemocy czy strachu życia w nieludzkim systemie, ale wciąż jest wiele krajów, gdzie ludzie muszą żyć w nieustannej traumie, poczuciu zagrożenia i niepewności o przyszłość swoją i najbliższych, bo na świecie są przecież wojny, kryzysy, wyzysk... I dla nich każda iskierka, płomyczek nadziei, że gdzieś czeka na nich lepsze życie, urasta od razu do niezrozumiałych dla nas rozmiarów. Oni za tym światłem idą i bagatelizują wszystko inne, że to jest niebezpieczne, nielegalne itd. Naprawdę trzeba się wczuć w życie tych ludzi w Syrii, Kurdystanie, podobnych krajach. Oni często zostawiają swoje rodziny, żony i dzieci, próbując samemu gdzieś się zahaczyć, by potem móc ich ściągnąć. Mają przekonanie, że u nich w kraju jedyne, co ich czeka, to ciągłe zagrożenie, kolejne wojny. Masz wybór: albo możesz zginąć za dzień, za dwa, za miesiąc, albo bierzesz swój los w swoje ręce i próbujesz dostać się do lepszego świata. Może się uda, może będziesz mógł dać lepszą przyszłość swoim dzieciom.
Jasne, to można zrozumieć, jak i to, że tym ludziom trzeba jakoś pomóc, jak już się znajdą w warunkach zagrażających życiu, ale tak patrząc na chłodno, to czy pomagając im, nie spowodujemy tylko, że w tych lasach będzie ich jedynie coraz więcej, że kolejni ludzie będą wpadali w tę pułapkę?
Czyli mamy zostawić ich na pewną śmierć, bo ich śmierć, jak rozumiem, ma być sygnałem dla innych, żeby do nas nie przyjeżdżali? Po pierwsze, to jest absolutnie niemoralne, nieetyczne, a z katolickiej, mojej perspektywy, również niedopuszczalne, bym ja, siedząc w cieple, w bogatym kraju, wymagał od kogoś, i tak mocno pokrzywdzonego przez los, ofiary z własnego życia – bo ja mogę najwyżej od siebie wymagać ofiary, jeśli na przykład chce komuś pomóc, a nie od innych. A po drugie, to przecież ułuda, że na ich miejsce nie przyjadą kolejni. Taka jest już sytuacja na świecie, że ruchy migracyjne szybko nie wyhamują, więc ta ofiara zostałaby poniesiona na marne.
I co, mamy się po prostu z tym pogodzić i wszystkich wpuścić, jak leci?
Możemy oczywiście podjąć działania, by migracja narastała wolniej. Państwa Zachodu czy Unia Europejska mają narzędzia, by ruch migracyjny nieco spowolnić, na przykład naciskając na linie lotnicze, co zbyt późno zaczęliśmy robić. Rzeczywiście, nie jesteśmy w stanie przyjmować tak dużej liczby osób, jaka chce się dostać do Europy, ale tych, którzy już są u nas, musimy po prostu przyjąć. Zupełnie nie zablokujemy migracji, więc musimy się na nią przygotować, na przykład poważnie zacząć dyskutować o przyszłości naszego kraju i kontynentu, a nie udawać, że nic się nie będzie zmieniać. Najłatwiej jest odwrócić wzrok od tych wyzwań, a jeszcze łatwiej przerzucić odpowiedzialność naszego rzekomo bardzo cywilizowanego świata na barki tych ludzi, którzy i tak są już wystarczająco poszkodowani.
Ale dlaczego odpowiedzialność naszego świata?
A to nie my przypadkiem pozwalamy na wyzysk w krajach, z których oni uciekają? To nie my, w związku z wielkim postępem technologicznym na Zachodzie, doprowadziliśmy do dewastacji środowiska i zmian klimatycznych, które najbardziej są dziś odczuwalne na globalnym Południu? I teraz zobacz, że równocześnie to my ludzi uciekających z tego świata nazywamy hordami, nachodźcami i stawiamy mur przed nimi. W ten sposób jasno mówimy: nam wolno, my możemy się bogacić na waszej krzywdzie, żyć w przepychu, a wy macie żyć w biedzie, przemocy, wyzysku. I to jest moralne? Na to nie ma oczywiście prostego, łatwego rozwiązania. Nie zmienimy tego z dnia na dzień, ale musimy jakoś stawić temu czoła, a na początek zacznijmy wreszcie o tym chociaż odważnie rozmawiać.
Ale nie zapominajmy jednak, że Polacy mieszkający na białoruskim pograniczu też są w tej sytuacji poszkodowani. A to nie wina polskiego rolnika, że na Bliskim Wschodzie trwa ciągle wojna.
Jasne, ale czy polska władza, wprowadzając stan wyjątkowy, zadbała o tych ludzi? Odmawiając organizacjom humanitarnym wstępu do strefy przygranicznej, postawiła jej mieszkańców w bardzo trudnej, także z moralnego punktu widzenia, sytuacji. Przecież oni wiedzą, że w ich lesie są ludzie, którzy potrzebują pomocy. I że nikt im z tą pomocą nie przyjdzie. Chciałbyś być w ich sytuacji? Taki człowiek musi podjąć decyzję, czy rzuci swoją pracę i ruszy do lasu – czyli nie zarobi – czy jednak skupi się na swojej pracy, a potem będzie musiał się zmagać z wyrzutami sumienia, że nie pomógł. Nie zazdroszczę tych dylematów, szczególnie że oni sami mają rodziny do wykarmienia. A przecież państwo polskie stać na to, by nie stawiać swoich obywateli przed takimi wyborami – ma odpowiednie instytucje, a także rozwinięty tzw. trzeci sektor. I nawet jeśli władza nie chciała wpuścić tam Grupy Granica czy Fundacji Ocalenie, to mogła przecież wpuścić Caritas czy PCK, choćby po to, by zdjąć z mieszkańców poczucie odpowiedzialności za życie ludzi, którzy są w lasach. Bo nawet jeśli potrafię zrozumieć, że politycy mają swój interes w tym, by ten kryzys eskalować, z czym możemy się nie zgadzać, ale taka jest natura polityki, to nie mogę jednak pojąć, dlaczego państwo nie dopuszcza na granicę organizacji humanitarnych – to jest niebywałe.
Uważasz, że za ten kryzys humanitarny odpowiedzialność ponosi państwo polskie?
Po pierwsze, sprokurowali go oczywiście Łukaszenko z Putinem, ale my o ich planach wiedzieliśmy przecież od miesięcy – nasze służby przed tym przestrzegały i rząd te doniesienia omawiał – a przez długi czas nie robiliśmy nic, by tych ludzi na granicy było mniej, nie zastopowaliśmy żadnych połączeń lotniczych, żaden z najważniejszych polskich polityków nie odbył pielgrzymki po stolicach innych państw, jak się działo w ostatnich tygodniach. Zareagowaliśmy zdecydowanie za późno. A po drugie, owszem, tych ludzi na granicy trochę było, ale to nie skala, z którą nie mogliśmy sobie poradzić, tym bardziej wiedząc o tym wcześniej. Byliśmy w stanie przygotować ośrodki i odpowiednie zaplecze, by się nimi zająć. Odpowiedzialne państwo musi z takimi wyzwaniami sobie radzić.
Michał Paca: Niekończący się wyścig za przyjemnościami
Jak już zacznie nam brakować surowców albo walka o nie stanie się naprawdę brutalna, to będziemy bardziej zmotywowani do szukania sensu w tym, co mamy, i do odcięcia się od aspiracji, które nam zakodowała kapitalistyczna gospodarka - mówi przedsiębiorca Michał Paca.
A ty czujesz, jakbyś musiał to państwo wyręczać?
Nie, my nie wyręczamy państwa, po prostu ratujemy ludzkie życie – to nasz zwykły ludzki odruch, ale też nasza odpowiedź na wezwanie wynikające z Ewangelii. Człowiek to człowiek, trzeba go ratować i tyle. Jeśli państwo nie dostrzega w tych ludziach człowieczeństwa, co budzi moje przerażenie, to na szczęście jest jeszcze Kościół katolicki, który nie jest kościołem narodowym, jak niektórzy by chcieli go widzieć, ale powszechnym, który nie zna granic – nie da się go ubrać w biało-czerwone barwy i wmówić, że powinien bardziej bronić polskiego żołnierza niż zmarzniętego uchodźcy. Kościół niesie wartości moralne, które obowiązują niezależnie od miejsca, czasu i danego człowieka.
I Kościół stanął na wysokości zadania?
Z początku wszystko wyglądało bardzo dobrze. Już 22 sierpnia Rada Konferencji Episkopatu Polski ds. Migracji, Turystyki i Pielgrzymek piórem swojego przewodniczącego bp. Krzysztofa Zadarki napisała m.in.: „Humanitarna i ewangeliczna reakcja na problemy związane z migrantami i uchodźcami nie może być nigdy ograniczana czy zawieszana przez jakąkolwiek jurysdykcję. Gościnność względem obcego jest jednym z wyznaczników naszej wiary...", a 25 sierpnia Rada Biskupów Diecezjalnych Konferencji Episkopatu Polski wydała komunikat, w którym przypomniała, że „sytuacja migrantów i uchodźców zawsze powinna budzić zrozumienie, współczucie i pomoc". I dodała: „Tym, którzy uciekają przed prześladowaniami, winniśmy okazać postawę chrześcijańskiej gościnności, z zachowaniem obowiązującego prawa, gwarantującego bezpieczeństwo zarówno uchodźcom, jak i społeczności przyjmującej. Oczekujemy od państwa i samorządów wypracowania właściwych dla naszej sytuacji mechanizmów pomocy uchodźcom, które będą mogły być wsparte zaangażowaniem Kościoła w Polsce". Część wiernych, poruszona tymi apelami – że trzeba nie tylko mówić, ale i działać – ruszyła na granicę. To było fantastyczne. Potem było jeszcze stanowisko przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski abp. Stanisława Gądeckiego czy prymasa abp. Wojciecha Polaka. Ale z perspektywy czasu widzę, że Kościół się zatrzymał, nie poszedł krok dalej. Ksiądz prymas podjął się jeszcze mediacji między Medykami na Granicy a rządem, by spróbować wpuścić lekarzy do strefy przygranicznej, napisał nawet stanowczy list do ministra Kamińskiego, za co jestem mu ogromnie wdzięczny, ale nie przyniósł on efektu. Nie ukrywam, że moim zdaniem Kościół mógłby zrobić znacznie więcej. Ma wciąż narzędzia, których wykorzystanie zależy wyłącznie od decyzji prezydium Episkopatu, ale widocznie tam ktoś je blokuje.
Jakie to narzędzia?
Mógłby zażądać spotkania komisji wspólnej rządu i Kościoła, a na niej postawić sprawę dopuszczenia organizacji humanitarnych do samej granicy. Uważam, że wykorzystanie tego narzędzia jest podstawowym obowiązkiem Kościoła. Oczywiście, rząd może odmówić, ale Episkopat nawet nie próbuje sprawdzić siły takiego nacisku.
Rozmawiałeś o tym z biskupami?
Oczywiście, kilku nawet ku temu się skłaniało, ale to nie oni podejmują ostateczne decyzje. Kościół instytucjonalny jest mocno ociężały w swoich decyzjach, za bardzo chce być dyplomatyczny i trzymać się różnych skostniałych form, które nie przystają do obecnych wyzwań. Innym narzędziem mógłby być przyjęty przez całą Konferencję Episkopatu Polski list pasterski, co pokazałoby, że cały Episkopat patrzy na tę sprawę tak samo. Ale taki list nie został ogłoszony, mimo że wiem, iż był omawiany. A przejście teraz do mówienia o świętach Bożego Narodzenia, pomijając temat sytuacji na granicy, wydaje się jakimś nabieraniem wody w usta. Jest w tym coś sztucznego, bo już nawet nieważne, jaki mamy w tej sprawie pogląd, to przecież wszyscy tą sytuacją żyjemy.
Powiem wprost: biskupi po swoich pierwszych wypowiedziach zmierzyli się z tak dużą presją ze strony wiernych, którzy to nauczanie odrzucili, że po prostu się z niego wycofali.
Prymas na konferencji w Katolickiej Agencji Informacyjnej otwarcie przyznał, że po swojej homilii z 11 listopada, w której odniósł się do sytuacji na granicy, dostał mnóstwo hejtu. I ta sytuacja powinna uzmysłowić naszym biskupom, którzy mają być głową polskiego Kościoła, naszymi duchowymi przewodnikami, że oni ten rząd dusz, niestety, stracili. I to nie stracili go teraz, a dziś to po prostu się objawiło, bo póki działania obecnego rządu były w miarę zbieżne z ogólnymi wartościami Kościoła, póty wszystko wyglądało ładnie, ale kiedy te wartości zaczęły się rozjeżdżać, jak teraz, to część Kościoła wyraźnie stanęła po stronie, mówiąc w skrócie i obrazowo, Jarosława Kaczyńskiego.
Czyli to Kaczyński sprawuje rząd dusz w polskim Kościele?
W pewnej jego części tak. I myślę, że biskupi też to widzą. Są oczywiście wierni, którzy próbują to jakoś sobie racjonalizować, przedziwnie łączyć, bo bardzo trudno jest im poradzić sobie z takim rozdźwiękiem. I jest też na szczęście część wierzących wyborców PiS, może niewielka, która potrafiła stanąć w prawdzie i powiedzieć, że w tej kwestii się ze swoją partią nie zgadza i idzie za Ewangelią. U nas w środowisku KIK-owskim takich ludzi, na szczęście, było sporo.
Ale wy to w ogóle z założenia, jak przystało na katolewicę, jesteście katolikami niepisowskimi.
Tak się KIK postrzega, ale jakbyś wszedł do środka, to jest u nas także grupa ludzi, którzy są wyborcami PiS, tylko oni w zdecydowanej większości są jednak wierni konkretnym wartościom i popierając tę partię, nie zawsze zgadzali się co do niektórych jej metod czy taktyki działania, a w tej sytuacji był już rozdźwięk nawet co do wartości. To nie są bowiem wyznawcy Kaczyńskiego, tylko Jezusa Chrystusa. Problem w tym, że polscy biskupi nie cieszą się dziś autorytetem. Jedni słuchają ich tylko wtedy, kiedy mówią to samo, co partia, a u drugich stracili posłuch, bo popełnili wcześniej mnóstwo błędów w sprawie wykorzystywania seksualnego w Kościele, a i dziś często nie chcą w tej sprawie stanąć w prawdzie. Ale ten kryzys, jakkolwiek by to zabrzmiało, był momentem, kiedy biskupi mogli ten autorytet w jakiejś części w naszym środowisku odzyskać, wystarczyło, by cały Episkopat mówił Ewangelią, by Kościół instytucjonalny był nieustannie obecny na miejscu, dał świadectwo. Ale tego świadectwa zdecydowanie zabrakło.
Biskupi mieliby odwiedzić wasz punkt interwencji kryzysowej?
Proponowałem to różnym biskupom. Albo by chociaż skierowali do nas kleryków. Mówiłem również, że jesteśmy w stanie zorganizować odrębny punkt kościelny, bo może z jakichś powodów nie chcą być z nami, to Kościół instytucjonalny mógłby mieć obok własne miejsce. Powtarzałem, że takie świadectwo obecności na miejscu jest Kościołowi potrzebne, że w oczach szerokiej grupy wiernych, zawiedzionej różnymi wcześniejszymi działaniami Episkopatu, teraz ten mógłby odpokutować wiele swoich win. A praktyczna nauka Ewangelii dla seminarzystów byłaby po prostu nieoceniona, bo co innego obmywać stopy specjalnie wyselekcjonowanym osobom podczas liturgii wielkoczwartkowej, a co innego, jak jest się tym samarytaninem w lesie. Takie doświadczenie mogłoby wpłynąć na całą ich posługę. Tego nie dałoby się potem wyprzeć, powiedzieć, że tych ludzi tam nie było, że nie opatrywałem ich stóp, nie widziałem łez ich dzieci...
Rafał Rogulski: Na historyczne manipulacje mamy szczepionkę
Rafał Rogulski, dyrektor Europejskiej Sieci Pamięć i Solidarność: Historia może być bardzo dobrym narzędziem promocyjnym dla naszego państwa, wystarczy ją tylko uczciwie przedstawiać i umiejętnie łączyć podejście afirmatywne z krytycznym. Zwłaszcza w tej dziedzinie jednostronność w relacjach międzynarodowych prowadzi na manowce.
Z jakim odbiorem w Kościele spotykają się wasze działania?
Odbieramy dużo głosów od ludzi wierzących, którzy nam bardzo dziękują, mówią, że ratujemy ich wiarę, ale przez innych jesteśmy mocno atakowani. Podobnie było zresztą z poprzednią naszą inicjatywą. Widać duże niezrozumienie, przypisywanie nam jakichś niecnych intencji. A my, tworząc Inicjatywę „Zranieni w Kościele", tłumaczyliśmy sami sobie, że wystarczy, że zadzwoni jedna osoba, a było warto poświęcić cztery miesiące intensywnej pracy po godzinach, by ten numer uruchomić. Dziś już wiemy, że tych osób odezwało się do nas 420 i wszystkie otrzymały szerokie wsparcie, wiele spraw ma swoją kontynuację. I tak samo jest tutaj: nawet jak tych ludzi w lasach jest już mniej, to jesteśmy tam na miejscu, bo jak się pojawi choć jeden sygnał, że ktoś potrzebuje pomocy, to musimy móc mu tej pomocy udzielić. Do tej pory mieliśmy ponad 70 interwencji, w ramach których pomogliśmy ponad 450 osobom – tylko w rejonie naszego punktu. I na pewno co najmniej do końca grudnia będziemy dalej pomagać. Mamy już nawet rozpisane dyżury na święta Bożego Narodzenia.
Myślisz, że jako społeczeństwo oblaliśmy ten egzamin?
Nie, mimo wszystko myślę, że spora część społeczeństwa jak najbardziej go zdała, a oblali go raczej ci, którym jest wygodnie pisać swoje artykuły ze swojego ciepłego pokoju. Jeżeli ktokolwiek ruszył w teren, zobaczył na żywo, jak wygląda sytuacja na miejscu, to nie ma szans, żeby przynajmniej nie zamilkł.
Jakub Kiersnowski (ur. 1982)
Prezes Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie (od 2018 r.). Inicjator, współkoordynator i wolontariusz punktu interwencji kryzysowej prowadzonego przez warszawski KIK. Jest również jednym z inicjatorów i członkiem zespołu koordynującego inicjatywy „Zranieni w Kościele". Mąż i ojciec czworga dzieci.