Kiersnowski: Na granicy po prostu ratujemy życie

Czasem mam wrażenie, że jestem w wirtualnym świecie, bo to przecież niemożliwe, by w Polsce, państwie mieniącym się krajem katolickim, z tak pięknymi tradycjami, ktoś trzymał przerażonych ludzi w lesie, w takich warunkach - mówi Jakub Kiersnowski, prezes Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie.

Aktualizacja: 10.12.2021 15:37 Publikacja: 10.12.2021 10:00

Kiersnowski: Na granicy po prostu ratujemy życie

Foto: Fotorzepa

Plus Minus: Pamiętasz swoją pierwszą interwencję?

Tak, to było zgłoszenie do trzech Syryjczyków – dwóch chrześcijan i muzułmanina. Jeden z nich akurat tego dnia miał urodziny, kończył 44 lata. Dwóch się znało, trzeci był z innej grupy, ale ta została rozbita i podzielona. Jak sam mówił, ta dwójka uratowała mu życie, bo się z nim podzieliła resztką wody oraz jedzenia i zaczęli iść dalej razem. Byli już po kilku tzw. pushbackach, siedzieli z przemoczonymi nogami w zimnym, mokrym lesie, ukrywali się pod drzewem.

Skąd wiecie, gdzie ich szukać?

W swoich mediach społecznościowych uchodźcy mogą znaleźć informacje, jak połączyć się z organizacjami humanitarnymi działającymi w Polsce. Podają nam koordynaty i podstawowe dane o sobie: ile jest osób, ile kobiet, mężczyzn, dzieci. To oczywiście nie zawsze się potwierdza na miejscu, ale generalnie wiemy, do kogo idziemy i gdzie powinni na nas czekać, a raczej – skąd nas wzywają. Bo potem to nie jest tak, że wychodzą nam naprzeciw i radośnie machają. Wiedzą oczywiście, że przyjedzie do nich ktoś z organizacji humanitarnej, ale i tak siedzą w wielkim strachu, że zostaną ponownie wyrzuceni na białoruską stronę. Zawsze spotykamy ich bardzo przestraszonych, głodnych i zmarzniętych, często witają nas słowami: „No Belarus, no Belarus". Czasem nie są nawet w stanie sami zmienić skarpetek, tak zgrabiałe mają ręce. Oglądamy ich stopy, czy nie wymagają poważniejszej pomocy. Myjemy je, opatrujemy rany, czyścimy i dobrze suszymy.

Czytaj więcej

Geopolityka budzi rząd Prawa i Sprawiedliwości

I co dalej?

Dajemy ciepłe buty, kurtkę, śpiwory, przynosimy oczywiście ciepłą zupę, herbatę, jedzenie, dajemy batony proteinowe na zaś, jak trzeba, to oczywiście też lekarstwa. I przygotowujemy ich, by podczas tzw. wyjawienia, czyli przekazania Straży Granicznej, mieli jak największe szanse na to, by wszczęta została wobec nich procedura wydaleńcza, podczas której składa się wniosek o przyznanie ochrony międzynarodowej, czyli tzw. azylu. Tych trzech Syryjczyków za każdym razem, jak spotykało Straż Graniczną, mówiło, że chcą w Polsce ochrony, a zgodnie z międzynarodowymi, a więc i polskimi przepisami już samo powiedzenie przez uchodźcę, że o taki azyl prosi, powinno rozpocząć całą procedurę. I nieważne, gdzie to zostało powiedziane: czy na przejściu granicznym, czy gdzieś w lesie.

To dlaczego nie rozpoczyna?

Bo zgodnie z obecną ustawą, która jest niezgodna z konwencją genewską i innymi przepisami, lokalny komendant Straży Granicznej może podjąć decyzję o nierozpatrzeniu takiego wniosku. My zwracamy się więc do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka o tzw. zabezpieczenie, by przez 30 dni nie można było tych ludzi wydalić z kraju i by mieli szanse przejść procedurę. Uchodźcy, by móc otrzymać takie zabezpieczenie, muszą oczywiście spełnić konkretne warunki, więc będąc z nimi w tym zimnym i mokrym lesie, często po ciemku, musimy przeprowadzić pogłębiony wywiad o ich historii: kim i skąd są, dlaczego uciekają ze swojego kraju itd. Pomagają nam w tym tłumacze, wolontariusze, z którymi łączymy się telefonicznie, o ile jest zasięg.

Czyli wykonujecie robotę Straży Granicznej?

W pewnym sensie, ale potem oni oczywiście muszą jeszcze raz to wszystko opowiedzieć, jak już doczekają się procedury azylowej. Nie mamy jednak wpływu na przebieg procedury i tego, co w jej trakcie się dzieje. My tak naprawdę możemy ich tylko napoić, nakarmić, dać im suche ubrania i przygotować do procedury azylowej, nic więcej. Przede wszystkim nie wolno nam ich przewozić, bo wtedy możemy zostać oskarżeni o współudział w przemycie ludzi. Danie schronienia również jest przez niektórych oceniane jako współudział, choć w stanie wyższej konieczności udzielenie zziębniętemu, przemoczonemu człowiekowi dachu nad głową trudno zaliczyć do przemytu... Tyle że i tak trzeba by go jakoś tam przewieźć, a to odpada. Trzeba też pamiętać, że oni są w dzikim lesie, gdzie łatwo spotkać choćby żubra, wszędzie są ich ślady. W Syrii nie ma takich puszczy, więc dla nich to zupełnie nowe doświadczenie, tak jakbyśmy my nagle znaleźli się w jakiejś dżungli amazońskiej, gdzie kompletnie nie znalibyśmy zwierząt, roślin, nie wiedzielibyśmy, jakie zagrożenia mogą na nas czyhać z ich strony. Spróbuj sobie wyobrazić, co myśli taki Syryjczyk, gdy nagle widzi biegnącego żubra...

A po co wzywacie do nich media?

Wzywamy na wyjawienie, by to, że Straż Graniczna przejmuje uchodźców, stało się informacją publiczną. To po prostu zwiększa ich szanse na rozpoczęcie procedury azylowej. Przy innym wyjawieniu – kurdyjskiej rodziny – mieliśmy nawet wsparcie przedstawiciela rzecznika praw obywatelskich, ale przy tych trzech Syryjczykach były tylko media, bo oni już dłużej nie mogli czekać w lesie. Zawsze tłumaczymy uchodźcom, jak będzie takie wyjawienie wyglądało, że przyjedzie straż, zrobi się duże zamieszanie, wszystkie lampy skierują na nich. Ale trudno, by i tak nie byli tym przerażeni. A potem musimy już ich zostawić samych, wsadzają ich do samochodów i zabierają. Niby powinni ich odwieźć do placówki Straży Granicznej, ale nie mamy nigdy pewności.

Skąd w ogóle pomysł, by warszawski Klub Inteligencji Katolickiej stworzył punkt interwencji kryzysowej przy granicy?

Od początku bardzo przeżywaliśmy tę sytuację, podobnie jak duża część społeczeństwa. Najpierw podjęliśmy działania skierowane do wewnątrz, różne rozmowy z biskupami, co Kościół mógłby w tej sprawie zrobić. A potem pojawiła się propozycja ze strony Grupy Granica, by wzdłuż strefy stanu wyjątkowego stworzyć takie humanitarne posterunki – nie działamy przy samej granicy, gdzie nie mamy prawa przebywać, tylko przy granicy strefy. Część ludzi, którzy tworzą Grupę Granica, wywodzi się z naszego środowiska. Wiedzieliśmy, jak bardzo się poświęcają, jak to jest dla nich wykańczające – fizycznie, psychicznie i finansowo. Bo pamiętajmy, że od połowy sierpnia do początków listopada w lasach było bardzo dużo ludzi, granica była nieszczelna, a osoby pushbackowane nie miały innego wyjścia, jak tylko wrócić do Polski i kolejny raz próbować tu szczęścia. To była nakręcająca się spirala, bo co z tego, że Straż Graniczna zaczęła przerzucać ich na drugą stronę, jak tam stali pogranicznicy białoruscy, którzy stosowali wobec nich przemoc i nie puszczali dalej, zresztą dokąd na Białorusi mieliby iść... Dla nich jedyną drogą była droga powrotna do Polski.

Czytaj więcej

Łukasz Jasina: Sam powalczyłem o swoje prawa

Skoro są uchodźcami, którym przysługiwał azyl, to mogli iść na oficjalne przejścia graniczne.

Łatwo powiedzieć, ale Łukaszenko ich tam nie dopuszczał, poblokował drogi, bo jemu zależało oczywiście na spotęgowaniu konfliktu granicznego i by oni przechodzili nielegalnie. To wszystko było zaplanowane. Jedyne, co mogli robić, to raz za razem przekraczać granicę z Polską i próbować składać u nas wniosek azylowy.

Ale wiemy dobrze, że duża część z nich wcale nie chciała składać w Polsce takiego wniosku.

Bo zostali oszukani, że tuż za granicą czeka na nich łatwa podróż do Niemiec, więc to tam chcieli taki wniosek złożyć. Białorusini im opowiadali, że zaraz za lasem, właściwie parę kilometrów piechotą, to już są Niemcy, już tam na nich wszyscy czekają. I oni żyli w przekonaniu, że za którymś razem im się w końcu uda do tych Niemiec dojść, stąd brała się ich wielka determinacja.

Kiedy zajęliście jeden z takich punktów przy granicy?

W połowie października. Działa on wyłącznie dzięki zaangażowaniu naszych wolontariuszy. Jestem z tego dumny, bo to pokazuje siłę naszego środowiska. Warto wiedzieć, że warszawski KIK jest odrębnym, niezależnym stowarzyszeniem. Czasem ludzie tego nie rozróżniają, uznając, że jest jakiś centralny KIK, a tak naprawdę każdy klub w Polsce jest oddzielnym stowarzyszeniem, często różnimy się między sobą w rozmaitych kwestiach. Jako warszawski KIK prowadzimy od lat 60. XX wieku m.in. formację dziecięcą i młodzieżową w około 30-osobowych grupach przyjaciół – przez osiem–dziesięć lat regularnie się spotykają, wyjeżdżają na różne obozy itd. I tak trwa to z pokolenia na pokolenie. Część wychowanków zostaje wychowawcami kolejnych pokoleń, część się rozchodzi w różne inne miejsca, ale środowisko ciągle się rozwija. Sam jestem „kikusiem", który przeszedł całą tę drogę formacyjną: byłem dzieckiem w grupie, wychowawcą, koordynatorem, sekretarzem KIK-u, a od trzech lat jestem prezesem. I z punktem interwencji kryzysowej to było tak, że po rozmowie ze znajomym z Grupy Granica po prostu napisałem post skierowany do naszego środowiska, że może stworzylibyśmy taki punkt, wzięli jego funkcjonowanie w całości na siebie, tylko musimy mieć pewność, że podołamy. Od razu zgłosiło się kilkadziesiąt osób gotowych do pomocy i po półtora tygodnia intensywnych przygotowań nasz punkt podjął pierwsze działania w terenie.

Potrzebowaliście na to na pewno jakichś środków.

Ruszyliśmy głównie za własne środki, prywatne, bo w KIK-u wszyscy jesteśmy wolontariuszami. Pewnego wsparcia finansowego udzieliła nam Fundacja Polska Gościnność, która jest częścią Grupy Granica. Podobnie w marcu 2019 r. ruszyliśmy z inicjatywą „Zranieni w Kościele", też właściwie bez środków. Znaleźli się po prostu ludzie, których kryzys związany z wykorzystywaniem seksualnym w Kościele tak głęboko dotknął, że najzwyczajniej mieli potrzebę zrobienia czegoś, by pomóc osobom skrzywdzonym. W przypadku ludzi na granicy było tak samo, ale szybko ruszyły rozmaite zbiórki rzeczowe, czyli po prostu tego, czego potrzebują uchodźcy: śpiworów, kurtek, butów, ogrzewaczy itd. Do koordynacji całości zgłosiło się małżeństwo KIK-owskich wychowanków i poświęciło swoją pracę zawodową i życie rodzinne, by zorganizować pracę punktu i skoordynować jego działanie przez kolejne tygodnie. To było i jest mnóstwo roboty, ale pojawiło się tylu chętnych do wyjazdu pod granicę, że od razu byliśmy w stanie stworzyć dwie drużyny, każda po cztery osoby, które równocześnie mogły wyjeżdżać na interwencje.

Jakoś te osoby zostały przeszkolone?

Oczywiście, aktywistki i aktywiści Grupy Granica nas przeszkolili i wszystko wyjaśnili. Nikt jednak nie był do końca przygotowany na to, z czym się tam na miejscu spotka, bo to jest niemożliwe. Bardzo często takie interwencje są potwornie traumatyzujące. Jedna z naszych drużyn przez półtorej godziny szukała w ciemnym lesie grupy, w której była kobieta w dziewiątym miesiącu ciąży. Na miejscu okazało się, że zgłasza ona już różne bóle w okolicy podbrzusza, zajęła się nią od razu jedna z naszych wolontariuszek, doświadczona matka czwórki dzieci. Jednak nie dało się w tym lesie złapać zasięgu, wezwać żadnej pomocy medycznej. Trzeba było wyjść z lasu, podjechać samochodem, by poszukać zasięgu, umówić się z lekarzami, poczekać na nich, przeprowadzić ich przez las, znowu znaleźć tę kobietę... Grupa Medycy na Granicy ma na szczęście najnowocześniejszy sprzęt, też z publicznych zbiórek, ale badanie tym sprzętem musieli robić na kocu rozłożonym na liściach w lesie. Pokazali tej matce obraz na USG, wytłumaczyli, że dziecko jest zdrowe, serce bije, a ona w ciągu dwóch tygodni może urodzić. I potem, niestety, na kolejną noc musieliśmy ją zostawić w tym lesie...

Jak się z tym czujesz?

Ciężko się z tym jakkolwiek pogodzić. Jak rozmawiamy, to bardzo się wzruszam, nie dopowiadam wszystkiego, bo w którymś momencie muszę te historie zatrzymać, bo tego nie da się tak na spokojnie opowiedzieć. Wracając z takiej interwencji, każdy jest totalnie rozbity. Bo jak ma sobie poradzić matka czwórki dzieci, która musi zostawić w lesie inną matkę i ma poczucie, że robi coś złego, mimo że zrobiła wszystko, co mogła? Interweniowaliśmy u rodziny, gdzie najmłodsze dziecko miało cztery miesiące, a matka nie była w stanie już go karmić. Dzieci łącznie było dziewięcioro. I ich też musieliśmy zostawić w lesie. Dla każdego normalnego człowieka to przecież wstrząsająca sytuacja. Trudno się bierze ciepły prysznic w domu po takiej interwencji.

A ja otwieram prawicowe portale i czytam, jak Michał Karnowski raz za razem pisze o „opowieściach o rzekomych tragediach" – „tak mierzonych, by wywołać największe możliwe emocje. A więc dzieci, kobiety, ciąże"... Czyli odpowiadasz za dezinformację.

Jedyne, co mogę zrobić, to zaprosić pana redaktora ze mną do lasu, bo jak inaczej mogę na to odpowiedzieć? Ja spotkałem tam żywych ludzi, dotykałem ich pokaleczonych stóp, opatrywałem je. Widziałem poruszający płacz dorosłych mężczyzn. Za dużo jest zdjęć, filmów, relacji, by dało się to dziś tak łatwo zakłamać. Choć tak szczerze, to czasem mam wrażenie, że jestem właśnie w jakimś wirtualnym świecie, bo to jest przecież niemożliwe, by w Polsce, państwie mieniącym się krajem katolickim, z tak pięknymi tradycjami, ktoś trzymał przerażonych ludzi w lesie, w takich warunkach. Będąc tam, na miejscu, czuję się, jakbym grał w jakimś filmie, że to jest tylko scenariusz, fabuła, że to zaraz się skończy...

Czytaj więcej

W pułapce ekologicznej hipokryzji

Ale nie ma tu przecież dobrego rozwiązania. Patrząc na ten problem globalnie, nikt nie wie, jak sobie poradzić z tak wielką, niekontrolowaną migracją do krajów Zachodu.

Obaj jesteśmy z pokolenia, które w naszym kraju na szczęście nie zaznało przemocy czy strachu życia w nieludzkim systemie, ale wciąż jest wiele krajów, gdzie ludzie muszą żyć w nieustannej traumie, poczuciu zagrożenia i niepewności o przyszłość swoją i najbliższych, bo na świecie są przecież wojny, kryzysy, wyzysk... I dla nich każda iskierka, płomyczek nadziei, że gdzieś czeka na nich lepsze życie, urasta od razu do niezrozumiałych dla nas rozmiarów. Oni za tym światłem idą i bagatelizują wszystko inne, że to jest niebezpieczne, nielegalne itd. Naprawdę trzeba się wczuć w życie tych ludzi w Syrii, Kurdystanie, podobnych krajach. Oni często zostawiają swoje rodziny, żony i dzieci, próbując samemu gdzieś się zahaczyć, by potem móc ich ściągnąć. Mają przekonanie, że u nich w kraju jedyne, co ich czeka, to ciągłe zagrożenie, kolejne wojny. Masz wybór: albo możesz zginąć za dzień, za dwa, za miesiąc, albo bierzesz swój los w swoje ręce i próbujesz dostać się do lepszego świata. Może się uda, może będziesz mógł dać lepszą przyszłość swoim dzieciom.

Jasne, to można zrozumieć, jak i to, że tym ludziom trzeba jakoś pomóc, jak już się znajdą w warunkach zagrażających życiu, ale tak patrząc na chłodno, to czy pomagając im, nie spowodujemy tylko, że w tych lasach będzie ich jedynie coraz więcej, że kolejni ludzie będą wpadali w tę pułapkę?

Czyli mamy zostawić ich na pewną śmierć, bo ich śmierć, jak rozumiem, ma być sygnałem dla innych, żeby do nas nie przyjeżdżali? Po pierwsze, to jest absolutnie niemoralne, nieetyczne, a z katolickiej, mojej perspektywy, również niedopuszczalne, bym ja, siedząc w cieple, w bogatym kraju, wymagał od kogoś, i tak mocno pokrzywdzonego przez los, ofiary z własnego życia – bo ja mogę najwyżej od siebie wymagać ofiary, jeśli na przykład chce komuś pomóc, a nie od innych. A po drugie, to przecież ułuda, że na ich miejsce nie przyjadą kolejni. Taka jest już sytuacja na świecie, że ruchy migracyjne szybko nie wyhamują, więc ta ofiara zostałaby poniesiona na marne.

I co, mamy się po prostu z tym pogodzić i wszystkich wpuścić, jak leci?

Możemy oczywiście podjąć działania, by migracja narastała wolniej. Państwa Zachodu czy Unia Europejska mają narzędzia, by ruch migracyjny nieco spowolnić, na przykład naciskając na linie lotnicze, co zbyt późno zaczęliśmy robić. Rzeczywiście, nie jesteśmy w stanie przyjmować tak dużej liczby osób, jaka chce się dostać do Europy, ale tych, którzy już są u nas, musimy po prostu przyjąć. Zupełnie nie zablokujemy migracji, więc musimy się na nią przygotować, na przykład poważnie zacząć dyskutować o przyszłości naszego kraju i kontynentu, a nie udawać, że nic się nie będzie zmieniać. Najłatwiej jest odwrócić wzrok od tych wyzwań, a jeszcze łatwiej przerzucić odpowiedzialność naszego rzekomo bardzo cywilizowanego świata na barki tych ludzi, którzy i tak są już wystarczająco poszkodowani.

Ale dlaczego odpowiedzialność naszego świata?

A to nie my przypadkiem pozwalamy na wyzysk w krajach, z których oni uciekają? To nie my, w związku z wielkim postępem technologicznym na Zachodzie, doprowadziliśmy do dewastacji środowiska i zmian klimatycznych, które najbardziej są dziś odczuwalne na globalnym Południu? I teraz zobacz, że równocześnie to my ludzi uciekających z tego świata nazywamy hordami, nachodźcami i stawiamy mur przed nimi. W ten sposób jasno mówimy: nam wolno, my możemy się bogacić na waszej krzywdzie, żyć w przepychu, a wy macie żyć w biedzie, przemocy, wyzysku. I to jest moralne? Na to nie ma oczywiście prostego, łatwego rozwiązania. Nie zmienimy tego z dnia na dzień, ale musimy jakoś stawić temu czoła, a na początek zacznijmy wreszcie o tym chociaż odważnie rozmawiać.

Ale nie zapominajmy jednak, że Polacy mieszkający na białoruskim pograniczu też są w tej sytuacji poszkodowani. A to nie wina polskiego rolnika, że na Bliskim Wschodzie trwa ciągle wojna.

Jasne, ale czy polska władza, wprowadzając stan wyjątkowy, zadbała o tych ludzi? Odmawiając organizacjom humanitarnym wstępu do strefy przygranicznej, postawiła jej mieszkańców w bardzo trudnej, także z moralnego punktu widzenia, sytuacji. Przecież oni wiedzą, że w ich lesie są ludzie, którzy potrzebują pomocy. I że nikt im z tą pomocą nie przyjdzie. Chciałbyś być w ich sytuacji? Taki człowiek musi podjąć decyzję, czy rzuci swoją pracę i ruszy do lasu – czyli nie zarobi – czy jednak skupi się na swojej pracy, a potem będzie musiał się zmagać z wyrzutami sumienia, że nie pomógł. Nie zazdroszczę tych dylematów, szczególnie że oni sami mają rodziny do wykarmienia. A przecież państwo polskie stać na to, by nie stawiać swoich obywateli przed takimi wyborami – ma odpowiednie instytucje, a także rozwinięty tzw. trzeci sektor. I nawet jeśli władza nie chciała wpuścić tam Grupy Granica czy Fundacji Ocalenie, to mogła przecież wpuścić Caritas czy PCK, choćby po to, by zdjąć z mieszkańców poczucie odpowiedzialności za życie ludzi, którzy są w lasach. Bo nawet jeśli potrafię zrozumieć, że politycy mają swój interes w tym, by ten kryzys eskalować, z czym możemy się nie zgadzać, ale taka jest natura polityki, to nie mogę jednak pojąć, dlaczego państwo nie dopuszcza na granicę organizacji humanitarnych – to jest niebywałe.

Uważasz, że za ten kryzys humanitarny odpowiedzialność ponosi państwo polskie?

Po pierwsze, sprokurowali go oczywiście Łukaszenko z Putinem, ale my o ich planach wiedzieliśmy przecież od miesięcy – nasze służby przed tym przestrzegały i rząd te doniesienia omawiał – a przez długi czas nie robiliśmy nic, by tych ludzi na granicy było mniej, nie zastopowaliśmy żadnych połączeń lotniczych, żaden z najważniejszych polskich polityków nie odbył pielgrzymki po stolicach innych państw, jak się działo w ostatnich tygodniach. Zareagowaliśmy zdecydowanie za późno. A po drugie, owszem, tych ludzi na granicy trochę było, ale to nie skala, z którą nie mogliśmy sobie poradzić, tym bardziej wiedząc o tym wcześniej. Byliśmy w stanie przygotować ośrodki i odpowiednie zaplecze, by się nimi zająć. Odpowiedzialne państwo musi z takimi wyzwaniami sobie radzić.

Czytaj więcej

Michał Paca: Niekończący się wyścig za przyjemnościami

A ty czujesz, jakbyś musiał to państwo wyręczać?

Nie, my nie wyręczamy państwa, po prostu ratujemy ludzkie życie – to nasz zwykły ludzki odruch, ale też nasza odpowiedź na wezwanie wynikające z Ewangelii. Człowiek to człowiek, trzeba go ratować i tyle. Jeśli państwo nie dostrzega w tych ludziach człowieczeństwa, co budzi moje przerażenie, to na szczęście jest jeszcze Kościół katolicki, który nie jest kościołem narodowym, jak niektórzy by chcieli go widzieć, ale powszechnym, który nie zna granic – nie da się go ubrać w biało-czerwone barwy i wmówić, że powinien bardziej bronić polskiego żołnierza niż zmarzniętego uchodźcy. Kościół niesie wartości moralne, które obowiązują niezależnie od miejsca, czasu i danego człowieka.

I Kościół stanął na wysokości zadania?

Z początku wszystko wyglądało bardzo dobrze. Już 22 sierpnia Rada Konferencji Episkopatu Polski ds. Migracji, Turystyki i Pielgrzymek piórem swojego przewodniczącego bp. Krzysztofa Zadarki napisała m.in.: „Humanitarna i ewangeliczna reakcja na problemy związane z migrantami i uchodźcami nie może być nigdy ograniczana czy zawieszana przez jakąkolwiek jurysdykcję. Gościnność względem obcego jest jednym z wyznaczników naszej wiary...", a 25 sierpnia Rada Biskupów Diecezjalnych Konferencji Episkopatu Polski wydała komunikat, w którym przypomniała, że „sytuacja migrantów i uchodźców zawsze powinna budzić zrozumienie, współczucie i pomoc". I dodała: „Tym, którzy uciekają przed prześladowaniami, winniśmy okazać postawę chrześcijańskiej gościnności, z zachowaniem obowiązującego prawa, gwarantującego bezpieczeństwo zarówno uchodźcom, jak i społeczności przyjmującej. Oczekujemy od państwa i samorządów wypracowania właściwych dla naszej sytuacji mechanizmów pomocy uchodźcom, które będą mogły być wsparte zaangażowaniem Kościoła w Polsce". Część wiernych, poruszona tymi apelami – że trzeba nie tylko mówić, ale i działać – ruszyła na granicę. To było fantastyczne. Potem było jeszcze stanowisko przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski abp. Stanisława Gądeckiego czy prymasa abp. Wojciecha Polaka. Ale z perspektywy czasu widzę, że Kościół się zatrzymał, nie poszedł krok dalej. Ksiądz prymas podjął się jeszcze mediacji między Medykami na Granicy a rządem, by spróbować wpuścić lekarzy do strefy przygranicznej, napisał nawet stanowczy list do ministra Kamińskiego, za co jestem mu ogromnie wdzięczny, ale nie przyniósł on efektu. Nie ukrywam, że moim zdaniem Kościół mógłby zrobić znacznie więcej. Ma wciąż narzędzia, których wykorzystanie zależy wyłącznie od decyzji prezydium Episkopatu, ale widocznie tam ktoś je blokuje.

Jakie to narzędzia?

Mógłby zażądać spotkania komisji wspólnej rządu i Kościoła, a na niej postawić sprawę dopuszczenia organizacji humanitarnych do samej granicy. Uważam, że wykorzystanie tego narzędzia jest podstawowym obowiązkiem Kościoła. Oczywiście, rząd może odmówić, ale Episkopat nawet nie próbuje sprawdzić siły takiego nacisku.

Rozmawiałeś o tym z biskupami?

Oczywiście, kilku nawet ku temu się skłaniało, ale to nie oni podejmują ostateczne decyzje. Kościół instytucjonalny jest mocno ociężały w swoich decyzjach, za bardzo chce być dyplomatyczny i trzymać się różnych skostniałych form, które nie przystają do obecnych wyzwań. Innym narzędziem mógłby być przyjęty przez całą Konferencję Episkopatu Polski list pasterski, co pokazałoby, że cały Episkopat patrzy na tę sprawę tak samo. Ale taki list nie został ogłoszony, mimo że wiem, iż był omawiany. A przejście teraz do mówienia o świętach Bożego Narodzenia, pomijając temat sytuacji na granicy, wydaje się jakimś nabieraniem wody w usta. Jest w tym coś sztucznego, bo już nawet nieważne, jaki mamy w tej sprawie pogląd, to przecież wszyscy tą sytuacją żyjemy.

Powiem wprost: biskupi po swoich pierwszych wypowiedziach zmierzyli się z tak dużą presją ze strony wiernych, którzy to nauczanie odrzucili, że po prostu się z niego wycofali.

Prymas na konferencji w Katolickiej Agencji Informacyjnej otwarcie przyznał, że po swojej homilii z 11 listopada, w której odniósł się do sytuacji na granicy, dostał mnóstwo hejtu. I ta sytuacja powinna uzmysłowić naszym biskupom, którzy mają być głową polskiego Kościoła, naszymi duchowymi przewodnikami, że oni ten rząd dusz, niestety, stracili. I to nie stracili go teraz, a dziś to po prostu się objawiło, bo póki działania obecnego rządu były w miarę zbieżne z ogólnymi wartościami Kościoła, póty wszystko wyglądało ładnie, ale kiedy te wartości zaczęły się rozjeżdżać, jak teraz, to część Kościoła wyraźnie stanęła po stronie, mówiąc w skrócie i obrazowo, Jarosława Kaczyńskiego.

Czyli to Kaczyński sprawuje rząd dusz w polskim Kościele?

W pewnej jego części tak. I myślę, że biskupi też to widzą. Są oczywiście wierni, którzy próbują to jakoś sobie racjonalizować, przedziwnie łączyć, bo bardzo trudno jest im poradzić sobie z takim rozdźwiękiem. I jest też na szczęście część wierzących wyborców PiS, może niewielka, która potrafiła stanąć w prawdzie i powiedzieć, że w tej kwestii się ze swoją partią nie zgadza i idzie za Ewangelią. U nas w środowisku KIK-owskim takich ludzi, na szczęście, było sporo.

Ale wy to w ogóle z założenia, jak przystało na katolewicę, jesteście katolikami niepisowskimi.

Tak się KIK postrzega, ale jakbyś wszedł do środka, to jest u nas także grupa ludzi, którzy są wyborcami PiS, tylko oni w zdecydowanej większości są jednak wierni konkretnym wartościom i popierając tę partię, nie zawsze zgadzali się co do niektórych jej metod czy taktyki działania, a w tej sytuacji był już rozdźwięk nawet co do wartości. To nie są bowiem wyznawcy Kaczyńskiego, tylko Jezusa Chrystusa. Problem w tym, że polscy biskupi nie cieszą się dziś autorytetem. Jedni słuchają ich tylko wtedy, kiedy mówią to samo, co partia, a u drugich stracili posłuch, bo popełnili wcześniej mnóstwo błędów w sprawie wykorzystywania seksualnego w Kościele, a i dziś często nie chcą w tej sprawie stanąć w prawdzie. Ale ten kryzys, jakkolwiek by to zabrzmiało, był momentem, kiedy biskupi mogli ten autorytet w jakiejś części w naszym środowisku odzyskać, wystarczyło, by cały Episkopat mówił Ewangelią, by Kościół instytucjonalny był nieustannie obecny na miejscu, dał świadectwo. Ale tego świadectwa zdecydowanie zabrakło.

Biskupi mieliby odwiedzić wasz punkt interwencji kryzysowej?

Proponowałem to różnym biskupom. Albo by chociaż skierowali do nas kleryków. Mówiłem również, że jesteśmy w stanie zorganizować odrębny punkt kościelny, bo może z jakichś powodów nie chcą być z nami, to Kościół instytucjonalny mógłby mieć obok własne miejsce. Powtarzałem, że takie świadectwo obecności na miejscu jest Kościołowi potrzebne, że w oczach szerokiej grupy wiernych, zawiedzionej różnymi wcześniejszymi działaniami Episkopatu, teraz ten mógłby odpokutować wiele swoich win. A praktyczna nauka Ewangelii dla seminarzystów byłaby po prostu nieoceniona, bo co innego obmywać stopy specjalnie wyselekcjonowanym osobom podczas liturgii wielkoczwartkowej, a co innego, jak jest się tym samarytaninem w lesie. Takie doświadczenie mogłoby wpłynąć na całą ich posługę. Tego nie dałoby się potem wyprzeć, powiedzieć, że tych ludzi tam nie było, że nie opatrywałem ich stóp, nie widziałem łez ich dzieci...

Czytaj więcej

Rafał Rogulski: Na historyczne manipulacje mamy szczepionkę

Z jakim odbiorem w Kościele spotykają się wasze działania?

Odbieramy dużo głosów od ludzi wierzących, którzy nam bardzo dziękują, mówią, że ratujemy ich wiarę, ale przez innych jesteśmy mocno atakowani. Podobnie było zresztą z poprzednią naszą inicjatywą. Widać duże niezrozumienie, przypisywanie nam jakichś niecnych intencji. A my, tworząc Inicjatywę „Zranieni w Kościele", tłumaczyliśmy sami sobie, że wystarczy, że zadzwoni jedna osoba, a było warto poświęcić cztery miesiące intensywnej pracy po godzinach, by ten numer uruchomić. Dziś już wiemy, że tych osób odezwało się do nas 420 i wszystkie otrzymały szerokie wsparcie, wiele spraw ma swoją kontynuację. I tak samo jest tutaj: nawet jak tych ludzi w lasach jest już mniej, to jesteśmy tam na miejscu, bo jak się pojawi choć jeden sygnał, że ktoś potrzebuje pomocy, to musimy móc mu tej pomocy udzielić. Do tej pory mieliśmy ponad 70 interwencji, w ramach których pomogliśmy ponad 450 osobom – tylko w rejonie naszego punktu. I na pewno co najmniej do końca grudnia będziemy dalej pomagać. Mamy już nawet rozpisane dyżury na święta Bożego Narodzenia.

Myślisz, że jako społeczeństwo oblaliśmy ten egzamin?

Nie, mimo wszystko myślę, że spora część społeczeństwa jak najbardziej go zdała, a oblali go raczej ci, którym jest wygodnie pisać swoje artykuły ze swojego ciepłego pokoju. Jeżeli ktokolwiek ruszył w teren, zobaczył na żywo, jak wygląda sytuacja na miejscu, to nie ma szans, żeby przynajmniej nie zamilkł.

Jakub Kiersnowski (ur. 1982)

Prezes Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie (od 2018 r.). Inicjator, współkoordynator i wolontariusz punktu interwencji kryzysowej prowadzonego przez warszawski KIK. Jest również jednym z inicjatorów i członkiem zespołu koordynującego inicjatywy „Zranieni w Kościele". Mąż i ojciec czworga dzieci.

Plus Minus: Pamiętasz swoją pierwszą interwencję?

Tak, to było zgłoszenie do trzech Syryjczyków – dwóch chrześcijan i muzułmanina. Jeden z nich akurat tego dnia miał urodziny, kończył 44 lata. Dwóch się znało, trzeci był z innej grupy, ale ta została rozbita i podzielona. Jak sam mówił, ta dwójka uratowała mu życie, bo się z nim podzieliła resztką wody oraz jedzenia i zaczęli iść dalej razem. Byli już po kilku tzw. pushbackach, siedzieli z przemoczonymi nogami w zimnym, mokrym lesie, ukrywali się pod drzewem.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS