Rudiš: Dystans do świata na sposób czeski

„Ostatnią podróżą Winterberga" Jaroslav Rudiš po mistrzowsku dialoguje z pisarzami Europy. Podjął temat jej utraconego dziedzictwa. Tak jak Tokarczuk w nagrodzonych Noblem „Księgach Jakubowych", ale w czeskim stylu.

Publikacja: 19.11.2021 10:00

Jaroslav Rudiš za sterami pociągu. Pisarz chciał być maszynistą, jednak wada wzroku pchnęła go na in

Jaroslav Rudiš za sterami pociągu. Pisarz chciał być maszynistą, jednak wada wzroku pchnęła go na inne tory. Pisarskie

Foto: instagram @jaroslavrudis

Szufladkowanie, klasyfikowanie i tworzenie hierarchii jest dla jednych irytujące („sztuka to nie giełda!"), ale innym porządkuje świat. W literaturze zdają sobie z tego sprawę zarówno w Akademii Szwedzkiej przyznającej Nobla, jak i fundatorzy nagród, zapraszający do wyłaniania laureata nie tylko branżowe jury, ale i czytelników. Ci zaś nawet jeśli nie mają szansy zabrania głosu – swoje opinie wyrażają, selekcjonując książki na półkach, eksponując pisarzy najważniejszych, tytuły najbardziej lubiane.

Proszę wybaczyć prywatny ton: pośród wielu, mam półkę czeską, na której od lat stoją książki Bohumila Hrabala i Milana Kundery. Z drugiej zaś strony z literaturą niemieckojęzyczną, m.in. z Thomasem Bernhardem i W.G. Sebaldem. Ponad nimi wszystkimi lewituje czerwony tom „Łaskawych" Jonathana Littella, najbardziej (moim zdaniem) imponującej i zarazem wstrząsającej książki XX w. A jaką rolę odgrywa Jaroslav Rudiš? W mojej biblioteczce swoją najnowszą powieścią w znakomitym przekładzie Małgorzaty Gralińskiej – wywołał aksamitną rewolucję. Odwołał się do wielkich poprzedników – Hrabala i Kundery z Bernhardem oraz Sebaldem, a od dawna starcza mu talentu, by zaproponować swoją wizję współczesności i przyszłości. Biorąc pod uwagę, że w przyszłym roku skończy dopiero 50 lat – wiele nam jeszcze powie i napisze.

Wesołość czy smutek

Nie wykluczam, że ci co lubią Bernharda i Sebalda – mogą nie lubić Hrabala i Kundery. I na odwrót. Bernhard? Wiadomo! Lubił prowokować, być nieznośnym, droczyć się z czytelnikami, osłabiał chęć zapoznania się z „książkami tylko dla wytrwałych", stosując zapory słowne i formalne, topiąc uwagę w kaskadach niekończących się zdań, których głównymi motywami obsesyjnie obracał. Ktoś powie do znudzenia, a ja – że dla efektu groteski. Oddawał też w książkach głos ludziom nawiedzonym, których monologom nie do końca trzeba ufać, nawet jeśli mówili ważne rzeczy, i łajał rodaków Austriaków za ich hipokryzję, zwłaszcza w kwestii wypieranego uwikłania w nazizm.

W najnowszej powieści Jaroslava Rudiša autor na blisko sześciuset stronach też oddaje głos tytułowemu Wenzelowi Winterbergowi. To głównie monolog, moglibyśmy powiedzieć, 99-letniego szaleńca, Niemca z Sudetów, z dawnego Reichenbergu, obecnie Liberca. W asyście Jana Krausa, Czecha z Vimperku w Szumawie, sąsiadującej z Bawarią, udaje się w podróż po obszarze dawnych Cesarsko-Królewskich Austro-Węgier. Winterberg trzyma w ręku wydany w 1913 r. przewodnik opisujący szczegółowo miasta, wioski, uzdrowiska, hotele, restauracje, gospody, karczmy. Wraz z cenami i napiwkami. To „Baedekers Osterrreich-Ungarn. Handbuch für Reisende", wydanie 29., Karl Baedeker Verlag, Lipsk, 1913. Jak podkreśla autor na wstępie: „Winterberg powołuje się zawsze na tę edycję".

To właśnie ona staje się kanwą i tematem niekończących się monologów. Nie Bernhardowskich, tylko Rudišowskich. W wydaniu tytułowego bohatera, owszem, są obsesyjne, krytyczne wobec współczesności i naszej cywilizacji, a jednak pozbawione jadu. Winterberg to „dziaders" w sumie sympatyczny, któremu często trudno odmówić racji. Na przykład, gdy mówi: „Młodzi ludzie tęsknią za tym, by zwolnić, tak, tak, zupełnie jak moja córka, jutro w Madrycie, pojutrze w Paryżu, a popojutrze musi wyhamować (...) wymiotuje i łyka pigułki, tak, tak, moja córka zażywa o wiele więcej tabletek niż ja, potem zawsze musi ćwiczyć jogę i zdrowo się odżywiać, jednak nie czuje się szczęśliwsza".

Uważając, by nie popaść w stereotypy, muszę napisać, że książka jest manifestem czeskiego dystansu do świata oraz ironii, a nawet blisko jej do wesołego ględzenia przy piwie, jakie można spotkać u Haška i Hrabala, choć Rudiš ma na temat czeskiej wesołości własną opinię: „Tak, tak, mieszkaniec Czech zawsze odczuwa tęsknotę za ojczystym krajem (...) mieszkaniec Czech jest skazany na tę melancholię (...) dlatego usiłuje być zawsze taki dowcipny, stąd ten okropny czeski humor (...) niczego bardziej nie znoszę niż tego okropnego czeskiego humoru, tak, tak, wszędzie gdzie pojawia się mieszkaniec Czech, oczekuje się, że będzie zabawnie, że Czech przede wszystkim żartować będzie z siebie samego... A przecież najczęściej to nie jest w ogóle zabawne, nie i jeszcze raz nie, mieszkaniec Czech nie jest zabawny, jest melancholijny, często rozmyśla o śmierci, tak, tak, również często o śmierci z własnej ręki, ponieważ mieszkaniec Czech jest odrzucany, z powodu swej melancholii i tego okropnego czeskiego humoru, który jest niczym innym jak tylko smutkiem, tak, tak, z powodu humoru, którego z wyjątkiem Czechów nie rozumie nikt....".

Wiele mówi też o kondycji czeskiego ducha oglądany przez bohaterów w wiedeńskim Muzeum Historii Wojskowości obraz „Starcie kawalerii pod Střezeticami" Vaclava Sochora. Czytamy: „Widzi pan, jak gloryfikuje się tutaj klęskę, to mogło wyjść jedynie spod pędzla malarza batalistycznego z Czech (...) tak, tak, tylko Czech miłuje swoje klęski, tylko Czech cieszy się już na kolejną przegraną bitwę (...) może przodkowie batalisty Sochora walczyli już na Białej Górze w tysiąc sześćset dwudziestym roku, to też była spektakularna czeska porażka".

Tyle o czeskich klęskach. Przyjdzie jeszcze kolej na zwycięstwa.

Czytaj więcej

Rafał Skąpski: „Noce i dni” pamiętnikowe

Żelazne drogi

Każdy kto patrzy na okładkę polskiego wydania „Ostatniej podróży Winterberga", spojrzy na Europę przez okno pociągu, co jest perspektywą bohaterów książki.

A co do tego wszystkiego ma urodzony w Bawarii W.G. Sebald? Jaroslav Rudiš pisze pośrednio o tych wszystkich, których losy Sebald sportretował w książkach „Wyjechali" i „Austerlitz". Chodzi o ofiary Holokaustu, w tym czeskich Żydów.

U Rudiša Winterberg rusza wraz z Krausem w ślad za Lenką Morgenstern, żydowską ukochaną, która zmuszona była uciekać z Reichenbergu, kiedy po układzie w Monachium Hitler wkroczył do Sudetów i zaczął się rozbiór Czechosłowacji. Rudiš po mistrzowsku równoważy groteskę i dramat. Ojciec Winterberga, choć był Niemcem, pozostawał lojalnym obywatelem Czechosłowacji, co sprawiało, że w domu padał ofiarą szyderstw żony, w piwiarni zaś nie znajdował miejsca przy stołach radykalizujących się ziomków. W końcu jeden z nich rozbił ojcu Winterberga kuflem głowę. W tym samym czasie ojciec Lenki się powiesił. Winterberg z Krausem, nie żeby jakoś bezpośrednio, raczej zataczając kręgi – jadą przez dawne miasta Austro-Węgier do Sarajewa, skąd Lenka po raz ostatni dała znak życia. W logice Austro-Węgier Sarajewo to nie tylko miejsce zaginięcia Lenki: to trójkąt bermudzki wielkiego, wielonarodowego organizmu ze stolicą w Wiedniu, który rozpadł się po zamachu na następcę tronu Franciszka Ferdynanda. Jednocześnie to symbol rozgrzanego do dziś kotła bałkańskiego, gdzie gotuje się od konfliktów narodowościowych, religijnych, ideologicznych, które doprowadziły do I wojny światowej.

Na tym nie koniec. Bohaterowie „Ostatniej podróży" nie mają wątpliwości, że strzał wymierzony w księcia Ferdynanda był symbolicznym końcem dawnej Europy i dawnego ładu, czego dalszą konsekwencją była również II wojna światowa widoczna w książce również poprzez motyw angielskiego pilota, który bombardował miasta III Rzeszy. Wracamy do Sebalda, można bowiem traktować postać pilota RAF-u jako głos polemiczny wobec Sebaldowskiej książki „Wojna powietrzna i literatura", krytykującej kłopotliwe dla Bawarczyka przemilczanie alianckich ataków na niemieckie miasta. Tymczasem Winterberg nie tylko nie oburza się na odwetowe działania wobec III Rzeszy, ale zaprzyjaźnia się z Anglikiem. A nawet przeżywają, być może, chwilę homoseksualnej fascynacji.

W subtelnie cieniowanym „Austerlitz" Sebald wyłuskał z historycznego portretu Europy te zjawiska, która złożyły się na obie wojny światowe. To pełna pychy gigantomania krajów kolonialnych, uosabiana przez dworce i rzekome pałace sprawiedliwości, w cieniu których wyzyskiwani i męczeni są ludzie, ale też zwierzęta – nie traktowane bynajmniej po franciszkańsku. To także historia fortyfikacji, które zdradzają absurd trwającego od tysiącleci wyścigu zbrojeń, uosabianego przez coraz to nowe rodzaje umocnień. Absurdalnych, bo pochłaniających budżety państw, gdy inne muszą łożyć wtedy na wynajdywanie broni i sposobów te fortyfikacje niszczących, choć na końcu okazuje się, że Linię Maginota można po prostu obejść.

Jednym z fundamentów tak postrzeganej przez Sebalda cywilizacji, która nieustannie dąży do wojny, jest infrastruktura kolejowa, pociągi wraz ze stacjami Europy, po których błąka się Austerlitz, nieświadomy swojej tożsamości, ale przeczuwający związany z nią dramat. Koleją opuścił bowiem jako dziecko czeską Pragę, udając się do Wielkiej Brytanii i ratując przed Holokaustem, co nie udało się jego rodzicom. Koleją potem przez nazistów wykorzystywaną do transportu milionów ofiar do obozów koncentracyjnych. W jednym z nich ginie matka Austerlitza – w Terezinie, zbudowanym zresztą na terenie dawnej austriackiej twierdzy.

Co eksponuje w przedholokaustowym dziedzictwie Europy Jaroslav Rudiš? Własne tropy i refleksje. Przede wszystkim na wszelskie sposoby komentowany przez Winterberga motyw bitwy pod Sadową (Königgrätz) w 1866 r. między nietoleracyjnymi Prusami a bardziej liberalną Austrią i Saksonią o prymat w Związku Niemieckim, przegranej przez Austriaków, torującej Berlinowi drogę do imperialnych marzeń. Jak się okazało chorych. Rudiš wspomina, że historię piszą nie tylko czyny bohaterów, ale i durniów oraz idiotów. Bardzo po haškowsku! I daje własną reinterpretację historii, niepozbawioną nadziei.

Czas najwyższy odkryć inne znaczenia związane z okładką książki. Jaroslav Rudiš tak jak Winterberg, a może raczej Winterberg jak Jaroslav Rudiš, jest entuzjastą komunikacji kolejowej. Miłość do kolei pisarz wyniósł z domu. Jego dziadek był kolejarzem i zainspirował go m.in. do stworzenia trylogii komiksowej „Alois Nebel", która zaowocowała pełnometrażowym filmem animowanym. Rozrywką bohatera jest m.in. przeglądanie dawnych rozkładów jazdy. Kolekcjonerem ich jest także pisarz. Chciał zostać maszynistą, ale uniemożliwiła mu to wada wzroku. Ale jak pokazuje również Instagram, Rudiš jest w praktyce pasażerem idealnym: nie tylko uwielbia podróżować pociągami, ale także taki rodzaj komunikacji, a może nawet styl życia promuje i fotografuje: dworce, wagony, w tym restauracyjne! Z jakimi napitkami i daniami? Przyjdzie jeszcze na to kolej.

Czytaj więcej

Maciej Świerkocki. "Ulisses" jest dla każdego

Czeska pielgrzymka

Podróżując po Europie, Winterberg jako entuzjasta kolei żelaznych, wielokrotnie nawiązuje do książki „Poprowadzenie torów przez Alpy". Jak wiele innych motywów w książce – w tym manewrowanie, rzecz jasna pociągami – tytuł „Poprowadzenie torów przez Alpy" zaczyna żyć własnym życiem jako fraza, która w zależności od kontekstu nabiera różnych znaczeń, spiętrzając komizm bądź budząc refleksję. Przede wszystkim jednak jest metaforą śmiałego rozwiązywania problemów. Rudiš zaś swoją książką i swoim pisarstwem podobnie jak pionierzy europejskiej kolei chce „przerzucać tory przez Alpy" – konfliktów, nieporozumień. Łączyć, a nie dzielić. Tak opowiada swoją historię, by przekonać, że cywilizacja to nie tylko wojny, ale postęp techniczny wykorzystany z pożytkiem dla ludzi. Dlatego książka jest hołdem dla zapomnianych dziś budowniczych dworców, kolei, tuneli, mostów, wiaduktów, o których pamięć pisarz przywraca, ponieważ wysiłek inżynierski pozwalał pokonać przeszkody, by łączyć narody, miasta, regiony i państwa.

Jednocześnie kolej i pociągi są symbolem zrównoważonego życia: bez pośpiechu, dającego szansę na trzymanie się ziemi, dosłownie, czyli realiów. To życie bez „odlotu", w symbiozie z pejzażem rozciągającym się za oknami przedziału. Winterberg samolotów – jako symbolu dzisiejszego pędu i pośpiechu – nie ceni. („Latanie mnie nie interesuje, latanie to coś dla durniów, jest się gdzieś godzinę wcześniej... I co z tego? Ja mam czas"). Najbardziej zaś nie lubi komunikacji autobusowej, zwłaszcza tej zastępczej, autobusowej – na likwidowanych szlakach kolejowych. W ten sposób wyraża się niepokój autora, że koleje stają się dziś – w przeciwieństwie do masowej i taniej komunikacji samolotowej – luksusem, domeną bogatej Europy Zachodniej. A im dalej na wschód czy południe, tym większe problemy społeczne i finansowe, a tym samym więcej szlaków kolejowych wyłączonych z użytku, co odcina ludzi od miejsc pracy i możliwości podróżowania.

Kolejnym motywem, który pozwala odzyskać radość i dumę z osiągnięć cywilizacyjnych służących poprawie życia ludzkości, choć uczyniono z niego symbol piekła na ziemi i jego narzędzie – są... spopielarnie. Tak, tak – ponuro zwane krematoriami. Wkraczamy na bardzo czeski obszar i po czesku, przewrotnie, opisany. Otóż Winterberga rozpiera duma, że jego ojciec był dyrektorem pierwszej spopielarni działającej w Reichenbergu/Libercu. Rudiš z niezwykłym humorem, a wręcz z findesieclową galanterią, jaką możemy znać z „Postrzyżyn" Hrabala, przywołuje triumfy postępu, którymi cieszyła się Europa na progu XX wieku. Kobiety wyzwalały się z gorsetów i długich sukni, królowała szwedzka gimnastyka. W miastach zaś otwierano łaźnie, krzewiąc higienę wśród obywateli, a częścią tak pojmowanej higieny były również spopielarnie, bo dzięki nim miasta oszczędzały miejsca zajmowane pod cmentarze, unikały zagrożenia pandemiami, które mógł wywołać niekontrolowany rozkład zwłok.

Rudiš, wydawać by się mogło, z wyłącznie funeralnego motywu, wyprowadza wiele wątków, które dzięki maestrii pisarza, stają się manifestem przewrotnego humoru, ale też okazją do spojrzenia na życie i śmierć z jaśniejszej perspektywy. Dość powiedzieć, że praca w spopielarni może być też okazją do ognistego romansu z pracownicą fabryki trumien. I tym razem Rudiš „przeprowadza tory przez Alpy" negatywnych doświadczeń XX wieku. W tle krematoryjnego wątku jest przecież arcydzieło czeskiego kina „Palacz zwłok" w reżyserii Juraja Herza, adaptacja powieści Ladislava Fuksa z 1969 r., opowiadająca historię palacza, który po zajęciu Czechosłowacji przez nazistów, by uratować własną skórę, postanowił zamordować żonę Żydówkę oraz dzieci. (Nawiasem mówiąc, ze współczesnymi ksenofobami, nacjonalistami, a tym bardziej sympatykami Hitlera na Węgrzech – Winterberg rozprawia się zdecydowanie: używając półlitrowego kufla). Z kolei kultowy czeski film według prozy Bohumila Hrabala, czyli oscarowe „Pociągi pod specjalnym nadzorem" Jiřiego Menzla, w scenerii małej stacji pokazuje problematyczną inicjację czasu wojny, ocierającą się o samobójczą śmierć. Tak, tak – Rudiš nad tymi problemami „przeprowadza tory".

Wyjątkowa jest postać czeskiego bohatera książki, Krausa. Nazwisko stanowi ukłon wobec czołowego austriackiego pisarza - Karla, urodzonego w Jicinie, gdzie autor snuje też jedno z wielu nawiązań do losów głównego bohatera „Wallensteina" Fryderyka Schillera.

Ukłonów w stronę literatury niemieckiej jest wiele, przez pryzmat zaś Jana Krausa można lepiej zrozumieć czeskie dylematy opisywane wcześniej przez Milana Kunderę. Czesi mieli do wyboru pozostać w kraju spacyfikowanym w 1968 r. przez Moskwę i kraje Układu Warszawskiego, w tym Polskę – albo emigrować. Kraus doświadczył na własnej skórze, jak wysoką cenę trzeba zapłacić za radykalny sposób ucieczki z demoludów. Wie też, że późniejsze życie w realiach Unii Europejskiej nie musi być hollywoodzkim happy endem.

Rudiš, który dwie dekady temu sam wyjechał z Czech do Berlina, gdzie studiował, pisał i grał w punkowym zespole – opisuje Krausa jako przewoźnika. Za tym enigmatycznym określeniem kryje się praca współczesnego Charona. Jednego z tych, którzy w sieci emigrantów z uboższych krajów UE, a są w niej także Polacy, utrzymują się z opieki nad ciężko, a wręcz śmiertelnie chorymi.

I tym razem czeski pisarz przełamuje grozę wyobcowania, samotności wobec śmierci, pisząc o empatii, z której może zrodzić się przyjaźń, a nawet wielka miłość. Pisze bernhardowską frazą, opartą na przeciwieństwach: Winterberg stchórzył wobec miłości z zagrożoną śmiercią żydowską dziewczyną, a Kraus nie stchórzył i przeżył z jedną ze swych podopiecznych miłość życia. A jest w te przeciwieństwa wpisana zarówno historia Niemców, III Rzeszy, jak i pozytywna alternatywa.

Ostatecznie, bohaterowie różni pod względem losów i generacyjnie jadą razem przez Europę, połączeni myślą o ukochanych i miłości. A ponieważ rytm podróży koleją ma również oddać powtarzane po setki razy Winterbergowskie „tak, tak", możemy śmiało powiedzieć: „tak, tak – to wielka powieść". Powieść lokomotywa, która swoją pozytywną energią wyciąga nas ze ślepego toru Europy i pokazuje światełko w tunelu.

Nic dziwnego, że w książce jest też miejsce na narodową dumę Czechów. Mogą śmiało powtarzać, że mają „pierwszy uniwersytet w Pradze, pierwszy browar Pilsnera w Pilsen, pierwszą spopielarnię w Reichenbergu, pierwszą kolej elektryczną w Taborze, pierwszą elektryczną spopielarnię w Semil". Pierwszą w historii Europy.

Na deser możemy sobie pozwolić na kilka dobrych rad związanych z czeską kuchnią: „Ale przecież nie je się jednej kiełbaski, chyba że ktoś jest chory, jak mawiał mój ojciec". Oraz: „tak, tak, małe piwo pije się tylko w czasie choroby lub w ciąży", zaś „ciepłe piwo jest gorsze niż dżuma, dyzenteria i hiszpanka razem wzięte".

I zasada naczelna: „muzułmanin musi raz w życiu odbyć pielgrzymkę do Mekki, a Czech do Pilzna".

O rozmówcy:

Jaroslav Rudiš (1972)

Czeski prozaik, dramatopisarz, scenarzysta, laureat wielu nagród. Debiutował w 2002 r. powieścią „Niebo pod Berlinem". Każda z jego książek ma inną formę i narrację. Nakładem Książkowych Klimatów ukazały się „Grandhotel", „Cisza w Pradze", „Koniec punku w Helsinkach", „Aleja Narodowa", „Czeski raj". Z rysownikiem Jaromírem 99 stworzył postać Aloisa Nebla – kolejarza z czesko-polsko-niemieckiego pogranicza, bohatera trylogii komiksowej, którą Tomáš Luňák zekranizował jako pełnometrażową animację (Europejska Nagroda Filmowa). Okazjonalnie występuje z zespołami muzycznymi U-Bahn i Kafka Band oraz praskim kabaretem EKG

Szufladkowanie, klasyfikowanie i tworzenie hierarchii jest dla jednych irytujące („sztuka to nie giełda!"), ale innym porządkuje świat. W literaturze zdają sobie z tego sprawę zarówno w Akademii Szwedzkiej przyznającej Nobla, jak i fundatorzy nagród, zapraszający do wyłaniania laureata nie tylko branżowe jury, ale i czytelników. Ci zaś nawet jeśli nie mają szansy zabrania głosu – swoje opinie wyrażają, selekcjonując książki na półkach, eksponując pisarzy najważniejszych, tytuły najbardziej lubiane.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi