Szufladkowanie, klasyfikowanie i tworzenie hierarchii jest dla jednych irytujące („sztuka to nie giełda!"), ale innym porządkuje świat. W literaturze zdają sobie z tego sprawę zarówno w Akademii Szwedzkiej przyznającej Nobla, jak i fundatorzy nagród, zapraszający do wyłaniania laureata nie tylko branżowe jury, ale i czytelników. Ci zaś nawet jeśli nie mają szansy zabrania głosu – swoje opinie wyrażają, selekcjonując książki na półkach, eksponując pisarzy najważniejszych, tytuły najbardziej lubiane.
Proszę wybaczyć prywatny ton: pośród wielu, mam półkę czeską, na której od lat stoją książki Bohumila Hrabala i Milana Kundery. Z drugiej zaś strony z literaturą niemieckojęzyczną, m.in. z Thomasem Bernhardem i W.G. Sebaldem. Ponad nimi wszystkimi lewituje czerwony tom „Łaskawych" Jonathana Littella, najbardziej (moim zdaniem) imponującej i zarazem wstrząsającej książki XX w. A jaką rolę odgrywa Jaroslav Rudiš? W mojej biblioteczce swoją najnowszą powieścią w znakomitym przekładzie Małgorzaty Gralińskiej – wywołał aksamitną rewolucję. Odwołał się do wielkich poprzedników – Hrabala i Kundery z Bernhardem oraz Sebaldem, a od dawna starcza mu talentu, by zaproponować swoją wizję współczesności i przyszłości. Biorąc pod uwagę, że w przyszłym roku skończy dopiero 50 lat – wiele nam jeszcze powie i napisze.
Wesołość czy smutek
Nie wykluczam, że ci co lubią Bernharda i Sebalda – mogą nie lubić Hrabala i Kundery. I na odwrót. Bernhard? Wiadomo! Lubił prowokować, być nieznośnym, droczyć się z czytelnikami, osłabiał chęć zapoznania się z „książkami tylko dla wytrwałych", stosując zapory słowne i formalne, topiąc uwagę w kaskadach niekończących się zdań, których głównymi motywami obsesyjnie obracał. Ktoś powie do znudzenia, a ja – że dla efektu groteski. Oddawał też w książkach głos ludziom nawiedzonym, których monologom nie do końca trzeba ufać, nawet jeśli mówili ważne rzeczy, i łajał rodaków Austriaków za ich hipokryzję, zwłaszcza w kwestii wypieranego uwikłania w nazizm.
W najnowszej powieści Jaroslava Rudiša autor na blisko sześciuset stronach też oddaje głos tytułowemu Wenzelowi Winterbergowi. To głównie monolog, moglibyśmy powiedzieć, 99-letniego szaleńca, Niemca z Sudetów, z dawnego Reichenbergu, obecnie Liberca. W asyście Jana Krausa, Czecha z Vimperku w Szumawie, sąsiadującej z Bawarią, udaje się w podróż po obszarze dawnych Cesarsko-Królewskich Austro-Węgier. Winterberg trzyma w ręku wydany w 1913 r. przewodnik opisujący szczegółowo miasta, wioski, uzdrowiska, hotele, restauracje, gospody, karczmy. Wraz z cenami i napiwkami. To „Baedekers Osterrreich-Ungarn. Handbuch für Reisende", wydanie 29., Karl Baedeker Verlag, Lipsk, 1913. Jak podkreśla autor na wstępie: „Winterberg powołuje się zawsze na tę edycję".
To właśnie ona staje się kanwą i tematem niekończących się monologów. Nie Bernhardowskich, tylko Rudišowskich. W wydaniu tytułowego bohatera, owszem, są obsesyjne, krytyczne wobec współczesności i naszej cywilizacji, a jednak pozbawione jadu. Winterberg to „dziaders" w sumie sympatyczny, któremu często trudno odmówić racji. Na przykład, gdy mówi: „Młodzi ludzie tęsknią za tym, by zwolnić, tak, tak, zupełnie jak moja córka, jutro w Madrycie, pojutrze w Paryżu, a popojutrze musi wyhamować (...) wymiotuje i łyka pigułki, tak, tak, moja córka zażywa o wiele więcej tabletek niż ja, potem zawsze musi ćwiczyć jogę i zdrowo się odżywiać, jednak nie czuje się szczęśliwsza".