My chrześcijanie też mamy dzieci w szkołach" – powiedział na początku nowego roku szkolnego minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek. Odpowiadał w ten sposób na krytykę zmian w szkolnym kanonie lektur, między innymi wprowadzenia tam pozycji związanych z Janem Pawłem II i kardynałem Stefanem Wyszyńskim. „Trochę tolerancji dla większości chrześcijańskiej, katolickiej" – apelował.
Pozostaje pytanie, czy tak naprawdę to nadal większość – dosadnie zadał je niedawno poseł Platformy Obywatelskiej Sławomir Nitras. W pewnych rejonach Polski, zwłaszcza w wielkich miastach, już niekoniecznie. Pytaniem istotniejszym wydaje się być jednak to, czy szef resortu edukacji dobiera najskuteczniejsze narzędzia mające rozwiać jego obawy.
Bo odmieniony kanon lektur nie jest przecież jedyną zmianą forsowaną przez Przemysława Czarnka. Najważniejszy zdaje się być pomysł zwiększenia uprawnień kuratorów, czyli reprezentantów resortu edukacji w każdym województwie. Mają być oni wyposażeni w prawo przeprowadzania kontroli w szkołach, ingerowania w siatkę zajęć pozalekcyjnych, a nawet blokowania nominacji dyrektorów placówek oświatowych.
Więcej kontroli?
Te decyzje wywołały protesty politycznej opozycji, opozycyjnych mediów i Związku Nauczycielstwa Polskiego. Nawet niektórzy dyrektorzy szkół i nauczyciele zaryzykowali pomruki niezadowolenia składane na ręce dziennikarzy lub wygłaszane przed kamerami.
Oskarżenia o wprowadzanie politycznej kontroli czy narzucanie szkołom cenzury brzmi średnio przekonująco. Do tej pory polityka kadrowa w szkołach była domeną samorządów, też przecież złożonych z polityków, prawda, że lokalnych, ale jednak. Jednocześnie ten związek szkolnictwa z ciałami samorządowymi był w teorii receptą na pewną jego różnorodność. Ta różnorodność powinna mieć naturalne granice w postaci jednolitego programu nauczania. Ale jest ona mimo wszystko jakąś wartością.