Szkolna bieda i brak perspektyw

Likwidacja gimnazjów, jedna z niewielu przemyślanych reform, jakich tak naprawdę obóz prawicy się podjął, pozostała konstrukcją niedokończoną. Nie chodzi tylko o lepsze programy nauczania, fundamentem są bowiem nauczyciele. Bez kadr, które pociągną za sobą młodzież, ministrowi Czarnkowi pozostaje tylko buńczuczna retoryka.

Aktualizacja: 24.09.2021 10:59 Publikacja: 24.09.2021 10:00

Przemysław Czarnek, minister edukacji i nauki

Przemysław Czarnek, minister edukacji i nauki

Foto: Reporter, Andrzej Iwańczuk

My chrześcijanie też mamy dzieci w szkołach" – powiedział na początku nowego roku szkolnego minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek. Odpowiadał w ten sposób na krytykę zmian w szkolnym kanonie lektur, między innymi wprowadzenia tam pozycji związanych z Janem Pawłem II i kardynałem Stefanem Wyszyńskim. „Trochę tolerancji dla większości chrześcijańskiej, katolickiej" – apelował.

Pozostaje pytanie, czy tak naprawdę to nadal większość – dosadnie zadał je niedawno poseł Platformy Obywatelskiej Sławomir Nitras. W pewnych rejonach Polski, zwłaszcza w wielkich miastach, już niekoniecznie. Pytaniem istotniejszym wydaje się być jednak to, czy szef resortu edukacji dobiera najskuteczniejsze narzędzia mające rozwiać jego obawy.

Bo odmieniony kanon lektur nie jest przecież jedyną zmianą forsowaną przez Przemysława Czarnka. Najważniejszy zdaje się być pomysł zwiększenia uprawnień kuratorów, czyli reprezentantów resortu edukacji w każdym województwie. Mają być oni wyposażeni w prawo przeprowadzania kontroli w szkołach, ingerowania w siatkę zajęć pozalekcyjnych, a nawet blokowania nominacji dyrektorów placówek oświatowych.

Więcej kontroli?

Te decyzje wywołały protesty politycznej opozycji, opozycyjnych mediów i Związku Nauczycielstwa Polskiego. Nawet niektórzy dyrektorzy szkół i nauczyciele zaryzykowali pomruki niezadowolenia składane na ręce dziennikarzy lub wygłaszane przed kamerami.

Oskarżenia o wprowadzanie politycznej kontroli czy narzucanie szkołom cenzury brzmi średnio przekonująco. Do tej pory polityka kadrowa w szkołach była domeną samorządów, też przecież złożonych z polityków, prawda, że lokalnych, ale jednak. Jednocześnie ten związek szkolnictwa z ciałami samorządowymi był w teorii receptą na pewną jego różnorodność. Ta różnorodność powinna mieć naturalne granice w postaci jednolitego programu nauczania. Ale jest ona mimo wszystko jakąś wartością.

Przemysław Czarnek ma do pewnego stopnia rację, kiedy narzeka na ideologiczną ofensywę środowisk lewicowych, także w szkołach. Nie jest tajemnicą, że w renomowanych placówkach oświatowych, choćby w Warszawie, to młodzi ludzie o konserwatywnych poglądach (czy z konserwatywnych rodzin) bywają przedmiotem presji kolegów, a czasem i nauczycieli. Służę przykładami już z tego roku szkolnego: wychowawczyni w jednym z warszawskich liceów deklarująca się wobec swojej nowej klasy na samym początku jako „antyreligijna" powinna zostać upomniana. Bo ma ona nad młodzieżą jakąś władzę i z racji pozycji stanowi dla nich autorytet.

Przemysław Czarnek ma do pewnego stopnia rację, kiedy narzeka na ideologiczną ofensywę środowisk lewicowych, także w szkołach

Autor niniejszego tekstu, pracując w liceum nawet w czasach PRL, powstrzymywał się przed manifestowaniem solidarnościowych poglądów, nie chcąc przysparzać rozterek dzieciom wojskowych, milicjantów czy działaczy PZPR. I tak powinno być – lepiej, żeby szkoły były wolne od nadmiernych ideologicznych emocji. Choć całkowicie się ich nie uniknie, bo są częścią życia – także dzieci i młodzieży.

Niemniej projekt Czarnka jest odbierany jako wyraz nieufności nie tylko wobec liberalnych samorządów, zwłaszcza w wielkich miastach, ale także jako przejaw braku zaufania wobec dyrektorów szkół i nauczycieli. Tym bardziej że minister operuje ogólnikami, uzasadniając w ten sposób obawy.

Opowieści o jakimś masowym wykraczaniu w polskich szkołach poza obowiązujący program (na przykład poprzez zabarwione ideologicznie zajęcia pozalekcyjne) nie są poparte przekonującymi przykładami, które uzasadniałyby podniesiony alarm i w konsekwencji przeprowadzane zmiany. Powstaje zresztą pytanie, czy najlepszymi kontrolerami profilu i jakości takich zajęć nie powinni być sami rodzice wyposażeni, zgodnie z projektem prezydenta Andrzeja Dudy, w większe możliwości działania i pytani przez szkoły o zdanie. Przekonuje mnie to bardziej niż wizja coraz bardziej rozbudowanej kontroli urzędników.

Wątpliwy stróż neutralności

Na dokładkę minister Czarnek oskarża środowisko liberalne i lewicowe o ideologiczną inwazję na szkoły, tylko że sam słabo wypada w roli stróża szkolnej neutralności światopoglądowej. Już choćby dlatego, że zwłaszcza przed objęciem tej teki, ale i jako minister, zasłynął ostrymi wypowiedziami prowokującymi rozmaite środowiska (choćby ludzi o odmiennej orientacji seksualnej). W efekcie polityk piętnuje ideologizację sektora edukacji, choć sam jest odbierany jako wojujący ideolog.

Nie jest zresztą tajemnicą, że swoją posadę zawdzięcza światopoglądowej i politycznej drapieżności. Jarosław Kaczyński postawił na niego, widząc w nim człowieka, który zalezie za skórę liberałom i progresistom. A ja bym wolał, żeby szkoły pozostawały przestrzenią dialogu, rozmowy, a nie wojowania z kimkolwiek. Choć rozumiem, że konserwatywna formacja ma prawo chcieć powstrzymać niekorzystne dla siebie zjawisko zmiany zachodzącej w świadomości młodych ludzi, odchodzących dziś masowo od katechezy, a także od tradycyjnych i patriotycznych wartości.

Czytaj więcej

Przemysław Czarnek: Nie zgadzamy się na ideologię ekologizmu

Nie jestem a priori oponentem wszystkich zmian programowych, jakie zapowiada obecny minister. Dzieciom i młodzieży przydadzą się z pewnością np. tożsamościowe wycieczki w miejsca ważne dla polskiej historii i kultury (wpisano je nawet do Polskiego Ładu). Uważam również za raczej słuszną nieufność wobec postępowań dyscyplinarnych prowadzonych przez samorządne uczelnie. Tak się bowiem składa, że są one – o ile dotyczą kontrowersji światopoglądowych – wszczynane niemal wyłącznie przeciw konserwatywnym wykładowcom. Skomplikowanie tych procedur, a przez to stępienie ich ostrza wydaje się powstrzymywać antywolnościowe zapędy nadgorliwie liberalnych (i koniec końców antyliberalnych) akademików.

Natomiast próba ręcznego sterowania szkołami przez tak wyrazistego polityka przyniesie w moim przekonaniu więcej szkody niż pożytku. Podsyci ideowe kontrowersje, nawet jeśli tu i ówdzie rząd odniesie wrażenie, że powstrzymał ofensywę ideologiczną czy spacyfikował bunt.

Propozycje zabarwione ideowo

Jest jeszcze inne ważne spostrzeżenie. Rzadko zgadzam się z lewicowym historykiem Adamem Leszczyńskim, ale akurat jego podsumowanie czarnkowej mobilizacji w resorcie edukacji mnie przekonuje. Otóż nie powinno się podejmować takiej kampanii w szkołach pogrążonych w permanentnym kryzysie materialnym i organizacyjnym. Nauczyciele już bowiem masowo odchodzą z zawodu. Oczywiście wpływ na to mają i inne okoliczności, choćby pandemia koronawirusa. Ale po złamaniu strajku nauczycielskiego przed wyborami w 2019 roku, ale to szkolna bieda chyba w największym stopniu spotęgowała w tym środowisku poczucie braku perspektyw.

Sanacja, traktując w II Rzeczypospolitej nauczycieli jako potencjalnych strażników politycznej prawowierności, przynajmniej dobrze im płaciła. Obecnego rządu nie stać nawet na taką zapobiegliwość. Co więcej, śladowym podwyżkom towarzyszą nieustanne zapowiedzi rządu Mateusza Morawieckiego (specjalizuje się w nich zwłaszcza szef Kancelarii Premiera Michał Dworczyk) o podniesieniu nauczycielskiego pensum, czyli tygodniowego wymiaru obowiązkowych zajęć, które muszą przeprowadzić w szkołach. Zasadny pomysł czy nie, to niewątpliwie niweluje on wrażenie, że nauczycielom w jakikolwiek sposób się poprawia.

Co znamienne, w Polski Ład włączono konkretne zapisy dotyczące podniesienia nakładów finansowych na służbę zdrowia (do 7 procent produktu krajowego brutto). Próbuje się je sfinansować śrubowaniem składki zdrowotnej u części płatników podatków. To nie satysfakcjonuje medyków i innych pracowników służby zdrowia, niemniej jakiś wysiłek polityczny podjęto. Natomiast jeśli chodzi o edukację, niczego takiego nie przewidziano.

Sanacja, traktując w II Rzeczypospolitej nauczycieli jako potencjalnych strażników politycznej prawowierności, przynajmniej dobrze im płaciła

W programie Polskiego Ładu figurują wyłącznie edukacyjne propozycje zabarwione ideowo (np. niejasna zapowiedź dalszego zwiększania liczby lekcji historii) albo kosmetyczne korekty. Przemysław Czarnek zdaje się to do pewnego stopnia rozumieć, bo nawet dystansował się od pomysłów powiększania nauczycielskich obciążeń czasowych. Ma on jednak najwyraźniej za słabą pozycję polityczną, aby przekonać kolegów z rządu i kierownictwa PiS do zwiększenia wysiłku finansowego na rzecz edukacji. Pozostaje mu więc ideologiczne boksowanie jako swoista proteza.

Nie znajdziemy również w Polskim Ładzie konceptu modernizacji szkół. A polskie placówki oświatowe, pomimo niżu demograficznego, pozostają zatłoczone i źle wyposażone. To zdaje się również było jednym z powodów tak skwapliwego zamykania szkół przy okazji kolejnych fal covidu. Zrobiono to szybciej i bardziej zdecydowanie niż w większości państw Europy Zachodniej, takich jak Francja, Wielka Brytania, Szwajcaria czy Hiszpania. Podobnie może stać się jesienią, choć tym razem rząd do lockdownu się nie pali. Lecz jeśli tak się stanie, minister Czarnek będzie zarządcą maszynerii częściowo zablokowanej, raczej niezdolnej do wykuwania „nowego Polaka", bardziej za to skoncentrowanej na własnym przetrwaniu.

Jednak nawet bez zamykania szkół ta maszyneria będzie się co rusz zacinać. Nie ma co myśleć o edukacji nowoczesnej w formie i tradycyjnej w treści. Będą za to kiepsko wyposażone pracownie i uczący w nich ludzie upatrujący w rządzących swojego pierwszego wroga. To nastawienie będą zapewne przekazywać na różne sposoby swoim uczniom, dla których wprawdzie od dawna nauczyciele nie są już wyrocznią (tę rolę przejął w znacznym stopniu internet), ale na których umysły jakiś wpływ wciąż mają.

Zawiodła zbiorowa mądrość prawicy

To ciekawe, że doceniający w przeszłości rolę metapolityki Jarosław Kaczyński tak łatwo się z tym pogodził. Możliwe, że stało się tak w wyniku politycznej kalkulacji: skoro i tak są małe szanse, by przejąć wśród nauczycieli rząd dusz, to przestajemy myśleć o ich zadowalaniu w jakiejkolwiek postaci, także materialnej.

Byłem zwolennikiem likwidacji gimnazjów i wydłużenia edukacji ponadpodstawowej do czterech lat. Chociaż nie był to wybór zero-jedynkowy. Zwłaszcza na prowincji, ale nie tylko, bo również w dużych, miejskich ośrodkach niektóre placówki gimnazjalne stawały się osiągnięciem lokalnych wspólnot, przedmiotem ich dumy. Ale dłuższe liceum (a więc silniejsze) miało szansę w sposób wszechstronny wprowadzić młodych ludzi w świat, rozwijać ich – także pozaszkolne – pasje oraz zainteresowania. Dwukrotna zmiana szkoły w wieku nastoletnim niekoniecznie temu służyła, była za to przyczyną rozmaitych stresów i zaburzeń w kontaktach z nauczycielami, a przede wszystkim z rówieśnikami. To akurat politycy Prawa i Sprawiedliwości potrafili z początku sensownie objaśniać jako motyw zmiany. Dopóki nie zagłuszyła tego polityczna, oparta na bezwzględnej polaryzacji, wrzawa opozycji.

Problem w tym, że ta dość przemyślana reforma, jedna z niewielu, jakich tak naprawdę obóz Jarosława Kaczyńskiego się podjął, pozostała konstrukcją niedokończoną. Ba, pozbawioną w znacznej mierze silnych fundamentów. Te fundamenty to nie tylko lepsze programy nauczania, ale też nauczyciele – kadry pragnące rozbudzać zainteresowania swoich uczniów. Kiedy ich nie ma, budowla pozostaje rozchwiana i niestabilna.

Swojej roli nie spełnił także prezydent Andrzej Duda, który miał nadzorować wykonanie tej reformy, dbając o dalsze etapy edukacyjnej modernizacji. Przede wszystkim jednak zawiodła zbiorowa mądrość prawicowego obozu. Teraz już widzę niewielką szansę na to, aby zajęto się w sferze edukacji czymś więcej niż improwizacją czy doraźną krzątaniną i łataniem dziur. Nawet jeśli w połowie drugiej kadencji Zjednoczonej Prawicy podjęto spóźnioną i chaotyczną akcję ideologicznego odbijania szkolnej przestrzeni.

Fakt, że opozycja nie wychodzi poza równie doraźną krytykę, opartą na paru zgranych hasłach, nie wydaje się być w tym przypadku żadnym pocieszeniem.

My chrześcijanie też mamy dzieci w szkołach" – powiedział na początku nowego roku szkolnego minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek. Odpowiadał w ten sposób na krytykę zmian w szkolnym kanonie lektur, między innymi wprowadzenia tam pozycji związanych z Janem Pawłem II i kardynałem Stefanem Wyszyńskim. „Trochę tolerancji dla większości chrześcijańskiej, katolickiej" – apelował.

Pozostaje pytanie, czy tak naprawdę to nadal większość – dosadnie zadał je niedawno poseł Platformy Obywatelskiej Sławomir Nitras. W pewnych rejonach Polski, zwłaszcza w wielkich miastach, już niekoniecznie. Pytaniem istotniejszym wydaje się być jednak to, czy szef resortu edukacji dobiera najskuteczniejsze narzędzia mające rozwiać jego obawy.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS