Górski, Piechniczek, Sousa. Polskiej szkoły futbolu nigdy nie było

W występach reprezentacji Polski na mistrzostwach świata lub Europy porażek jest więcej niż sukcesów. To, co nazywamy nieudanym turniejem, rozczarowaniem lub przykrą niespodzianką, stało się normą. I to jeszcze potrwa.

Aktualizacja: 17.07.2021 18:40 Publikacja: 16.07.2021 00:01

Górski, Piechniczek, Sousa. Polskiej szkoły futbolu nigdy nie było

Foto: AFP

Był styl angielski i szkocki, czeska uliczka, szwajcarski rygiel, austriacki Wunderteam, węgierska złota jedenastka, włoskie catenaccio, niemiecki kontakt, brazyliana, holenderski futbol totalny, duński dynamit, hiszpańska tiki taka. Tylko niczego polskiego nie było.

Na piłkarskim zegarze świata Polska jest kreską na tarczy sekundnika. Tylko raz i bardzo krótko stawiano nas za wzór, kiedy w roku 1974, na mistrzostwach w Niemczech, mieliśmy reprezentację, która strzeliła najwięcej bramek. Grzegorz Lato, Andrzej Szarmach i Robert Gadocha tworzyli najlepszy i najszybszy atak świata napędzany podaniami Kazimierza Deyny czy Henryka Kasperczaka.

Kazimierz Górski, studiujący myśli niemieckiego trenera Seppa Herbergera, oglądający mecze węgierskiej złotej jedenastki i mistrzostwa świata w Szwecji (1958), wygrane przez Brazylię, pracował w klubach i z reprezentacjami młodzieżowymi dokładnie dwadzieścia lat, nim osiągnął pozycję czołowego trenera świata.

Ale nawet on nie stał się twórcą polskiej szkoły gry w piłkę. Żaden inny trener też nie zdobył takiego statusu. „Polska szkoła futbolu" nigdy nie istniała. Górski był profesorem czerpiącym wiedzę i doświadczenie od zagranicznych trenerów. Wiedział, na co stać zawodników, których sam wybrał, i skomponował z nich drużynę.




Kłótnie, zawiść i patos

Efektem był medal mistrzostw świata i dwa medale olimpijskie w ciągu czterech lat. Kiedy „złote pokolenie" zakończyło kariery, sukcesy były coraz rzadsze, aż stały się tylko wspomnieniem. Jak bramka wbita Włochom na mistrzostwach świata w roku 1974. Jan Tomaszewski do lewego obrońcy Adama Musiała, ten prostopadle do pomocnika Zygmunta Maszczyka, przerzut przez całą szerokość boiska do prawego pomocnika Henryka Kasperczaka, on zagrywa przed pole karne, gdzie już biegnie Kazimierz Deyna, żeby strzelić swojego słynnego „rogala". Akcja trwała 21 sekund. Dłużej o niej pisałem. Prosta, szybka gra, żadna tiki taka. Cały świat chciał wtedy grać jak Polska.

Potem, nawet gdy na mundialu 1982 tak dobrze spisywała się drużyna Antoniego Piechniczka, żadnej polskiej szkoły w tym nie było. Tylko talenty piłkarzy i okoliczności stanu wojennego mające wpływ mobilizujący.

Zdarzało się też, że trenerzy niewłaściwie oceniali swoich graczy, nie potrafili odpowiednio ich dobrać, przygotować do turnieju, zbudować atmosfery, dopasować składu i taktyki do przeciwnika, w rezultacie przyczyniali się do porażek. Tak było z Jackiem Gmochem w Argentynie (mundial 1978), Antonim Piechniczkiem w Meksyku (1986), Pawłem Janasem w Niemczech (2006) i Adamem Nawałką w Rosji (2018).

Te porażki i ich okoliczności pokazały, że jedyna polska szkoła to kłótnie, zawiść, prywatne interesy, przykryte patriotycznym patosem.




Kara za prawdę

Gdyby Jerzy Brzęczek miał specjalistę od piaru, być może nadal byłby selekcjonerem. Ale on nie dbał o wizerunek, uważając naiwnie, że ważniejsze jest to, co robi. Nie bratał się z dziennikarzami, nie wynosił z szatni tajemnic. Powszechnie lubiany, obdarzany przez kolegów lub trenerów funkcją kapitana we wszystkich klubach, w jakich grał, jako selekcjoner stał się nagle osobą na tym stanowisku nieodpowiednią. Przejął reprezentację rozbitą po mundialu w Rosji, posklejał ją w meczach Ligi Narodów i w najważniejszych meczach zaczęła wygrywać. Wywalczyła awans do finałów mistrzostw Europy, trener wprowadził do niej nowych zawodników, a ponieważ ich poziom jest marny, to i gra nie mogła być ładna. Więc Brzęczek obrywał. Kiedy po wygranym meczu z Izraelem 4:0 wszedł na konferencję prasową, na dzień dobry dostał pytanie-pretensje: dlaczego nie grał Rybus? Kiedy stwierdził, że w naszej drużynie są piłkarze z Championship, więc kiedy walczą z tymi z Premier League lub Bundesligi, to muszą wyrównać różnicę, też dostał, bo szukał usprawiedliwień i alibi. A przecież powiedział prawdę.

Jak już nie było się do czego przyczepić, zjednoczyła się grupa dziennikarzy, na co dzień wcale niezjednoczona, żeby wspólnie zaatakować książkę napisaną o Jerzym Brzęczku przez Małgorzatę Domagalik. A pośrednio jego, za coś, na co nie miał wpływu, a co nagle stało się ważniejsze od reprezentacji. Jak chcesz psa uderzyć, to kij znajdziesz. Brzęczek się nie bronił, więc uknuto teorię, że nie ma dobrych relacji z dziennikarzami. A kiedy Lewandowski potrzebował ośmiu sekund, żeby odpowiedzieć na pytanie reportera, dodano do tego niekompetencję trenera i niewystarczająco dobre kontakty z zawodnikami. I Zbigniew Boniek Brzęczka zwolnił w najgorszym z możliwych momentów.

Paulo Sousie prezes PZPN dał dobrą pensję (oraz sześcioosobowej grupie jego współpracowników) i wyrządził jednocześnie niedźwiedzią przysługę. Choćby był on trenerem wyjątkowym (prezes podkreśla, że to „Klasa Top"), nie miał czasu na nic. Tym bardziej że żadnej reprezentacji jeszcze nie prowadził, a Robert Lewandowski był jedynym polskim zawodnikiem, jakiego znał.

Drużyna Sousy zagrała na Euro znacznie poniżej oczekiwań, a trener, miotający się wciąż w doborze składu i ustawienia, jej nie pomógł. Jakkolwiek jednak było, nie tylko on zawiódł. Piłkarze przede wszystkim.

Dobry tylko pierwszy raz

Ta historia się powtarza, zdarzało się nam zwyciężać, kiedy mało kto na to liczył, i przegrywać, gdy nadzieje na jeszcze lepsze wyniki zostały rozbudzone. Dopóki mistrzom z lat 1972 i 1974 chciało się grać, zarabiać i pracować na wyjazd do zagranicznego klubu – byliśmy z nich dumni. A kiedy już obrośli w piórka, nawet Kazimierz Górski przestał być autorytetem. Byli na tyle dobrzy, że nie pocąc się zanadto, zdobyli jeszcze srebrny medal olimpijski, ale to byli już zupełnie inni ludzie niż ci, którzy dwa lata wcześniej stanowili wzór dla świata. I, powiedzmy to wprost: oni bardzo lubili pana Kazimierza, ale swoją postawą w pierwszej połowie roku 1976 dali dowód braku szacunku. I to oni go zwolnili.

Kiedy wydawało się, że nieco przebudowana kadra udająca się na mundial w Argentynie (1978) ma jeszcze większe szanse na podium niż cztery lata wcześniej, wszyscy ze wszystkimi darli koty i nadzieje zostały pogrzebane. Miejsce 5–8, jakie wtedy zajęła Polska, mówi o jej możliwościach i o tym, co można byłoby osiągnąć, gdyby się Polacy nie pokłócili.

Gdy reprezentacja stanu wojennego nie mogła przez ponad pół roku przed mundialem w Hiszpanii (1982) rozegrać meczu międzypaństwowego, nie bardzo wiedzieliśmy, na co ją stać. I ona, pijąc na umór i mieszkając w hotelu bez klimatyzacji, wbrew logice, zajęła trzecie miejsce. A kiedy Antoni Piechniczek wzmocnił ją dużymi talentami: Dariuszem Dziekanowskim, Ryszardem Tarasiewiczem, Janem Urbanem, Janem Furtokiem – cztery lata później, z Meksyku, wracała z podkulonym ogonem.

Sytuacja powtórzyła się już w XXI wieku. Najlepszy występ z dotychczasowych na wielkich turniejach, na Euro we Francji (2016), zapowiadał dobry wynik na mundialu w Rosji. Skończyło się klęską.

W wywiadzie dla „Rzeczpospolitej" Zbigniew Boniek podkreślał różnicę między występem w Rosji a tegorocznym Euro. Wtedy, mimo zwycięstwa piłkarzy nad Japonią, kibice leczyli kaca. Teraz żegnaliśmy się z turniejem, walcząc do ostatnich minut ze Szwecją o zwycięstwo.

Takie są fakty. Ale są też inne: zaledwie jeden zdobyty na Euro punkt i kompromitująca porażka ze Słowacją to najgorszy wynik Polski na sześciu turniejach rozegranych w XXI wieku. A pochwały za ambicję (co przecież powinno być normą) bledną, kiedy przypomnimy sobie występy innych drużyn, m.in. tych, które odpadły w tej samej co Polacy fazie pucharowej. Lepiej dla polskich piłkarzy, żeby kibice nie oglądali heroicznej walki Czechów, Węgrów, Finów, Walijczyków, Szwajcarów, Austriaków czy wreszcie Duńczyków. Na ich tle nasze starania na boisku wyglądały jak bezładna bieganina, w której niby każdemu zależało, ale w chaosie, którego nikt nie był w stanie opanować ani na boisku, ani na ławce trenerskiej, praca ta była syzyfowa.

Szkoła cwaniactwa

Skoro okoliczności występów Polaków na turniejach są bardzo podobne i się powtarzają, to może przyczyny tego stanu są głębsze. Jeśli nie można znaleźć żadnej chwalebnej cechy charakteryzującej polskich piłkarzy, to może należy szukać w ich charakterach i historii. A jeśli tak, to inna cecha narzuca się sama: polskie cwaniactwo.

Polak od kilku pokoleń koncentrował się na oszukiwaniu i przystosowywaniu do życia w trudnych warunkach, choć akurat piłkarze i tzw. ludzie futbolu oszukiwali niezależnie od ustroju. Trenera na ćwiczeniach, kibiców na meczu, właściciela lub prezesa (często w rewanżu za ich nieuczciwość). Wszyscy razem chętnie handlowali meczami, a agenci zawodników najczęściej myśleli tylko o swoim interesie.

Mam wrażenie, że kilka tytułów mistrza Polski, zdobytych już w XXI wieku, wymagałoby śledztwa, tym bardziej że niektórzy piłkarze jeszcze grają, a trenerzy pracują.

Polskim problemem jest też to, że trenera nie rozliczają z oszlifowanych talentów, tylko z wyników. A wynik najłatwiej osiągnąć, grając najprościej: zamurować bramkę, wystawić z przodu najszybszego i spróbować kopnąć do niego piłkę. Może się uda. Atak pozycyjny oparty jest na umiejętnościach technicznych wykorzystywanych w odpowiednim tempie. Im jest ono większe, tym poziom wyższy.

To wszystko wymaga nauki, która trwa i kosztuje. To sprawia, że do poziomu reprezentacji nie dochodzą zdolni chłopcy, znani z tego, że jeszcze w kategoriach juniorów przechodzili całe boisko z piłką u nogi. Już im to światli trenerzy wybili z głowy, drąc się na treningach: Nie kiwaj! Graj zespołowo!

Nie ma więc w reprezentacji Polski piłkarza, który indywidualną akcją da przewagę i doprowadzi do sytuacji bramkowej. Takiego jak Bukayo Saka czy Raheem Sterling w reprezentacji Anglii lub Federico Chiesa u Włochów.

Nakręceni przez agentów

Młodzi polscy piłkarze przechodzą też inną szkołę. Wcale nierzadko słyszy się od nich, że nie warto trenować, bo i tak mecz został kupiony (lub sprzedany, w zależności od potrzeb). Sędzia robił na boisku, co chciał, przeciwnicy na boisku pytali: po co tak się napinacie, przecież i tak wygracie, bo opłacała się nam ta przegrana? Trener przegranej drużyny wcale się nie martwił, a zaprzyjaźniony z nim dziennikarz napisał, że mecz był piękny.

Tylko uczciwy chłopak nie mógł po czymś takim spać i zastanawiał się, czy surfing nie będzie lepszy od piłki. Kto to wszystko wytrzymał, zostawał i myślał tylko, jak by tu wyjechać do zagranicznego klubu.

Jeśli nadarzyła się okazja, nie pytali o szczegóły. W oczach mieli zera, a ich agenci je mnożyli. Niektórzy wyjeżdżali daleko, znacznie ograniczając szansę na grę w reprezentacji na mistrzostwach świata lub Europy. Jak Jarosław Niezgoda, Adam Buksa czy Jarosław Jach.

Dlaczego tak mało polskich piłkarzy zrobiło kariery za granicą? Bo myśleli kategoriami materialnymi, zazwyczaj nakręcani przez agentów, którym było wszystko jedno, gdzie zawodnika sprzedadzą. Byle szybko skasować prowizję. W rezultacie mało który piłkarz spełnił swoje sportowe marzenia.

Najbardziej charakterystyczny jest przykład Bartosza Kapustki. Jego poziom intelektualny jest zdecydowanie powyżej przeciętnej piłkarskiej, ale i jemu zawrócono w głowie. Będąc wschodzącą gwiazdą reprezentacji na Euro 2016, uwierzył (a może nie miał nic do gadania), że zrobi karierę w Leicester, który właśnie zdobył tytuł mistrza Anglii. W ten sposób pazerny agent zabrał zdolnemu piłkarzowi cztery lata sportowego życiorysu.

Polak z Polakiem w sądzie

Jak się powinno załatwiać transfery, pokazał Cezary Kucharski, który uczył się na swoich błędach. To on znalazł Roberta Lewandowskiego, przeprowadził jego transfer do Lecha, a stamtąd do Borussii Dortmund i Bayernu Monachium. Nim to się stało, jeździł po Europie, szukając klubów, które byłyby odpowiednie dla Lewandowskiego nie tylko ze względów materialnych, ale przede wszystkim sportowych.

Badał, jakie cechy ma ewentualny przyszły trener, z kim Lewandowski będzie grać w ataku, czy mógłby liczyć na podania, czy będą go chcieli utopić, żeby pozbyć się konkurenta. Kariera Lewandowskiego to także sukces Kucharskiego. Ale nie byłoby jej bez mądrego podejścia piłkarza do tego, co chce robić na progu kariery. Kiedy Kucharski spytał go w Pruszkowie, ile chce zarabiać, Lewandowski odpowiedział, że chciałby przede wszystkim grać w lepszym klubie. Jeśli się uda, to pieniądze przyjdą same.

I tak się stało. Ale ilu polskich piłkarzy i ich agentów myśli podobnymi kategoriami? Dla większości pieniądz jest przed sukcesem sportowym. Bo nie wiadomo, co z piłkarza wyrośnie, więc lepiej brać dziś mniej, ale do ręki, niż czekać na więcej, bo można się nie doczekać. A ponieważ piłkarze myślą podobnymi kategoriami, bo kariera trwa krótko, a jeśli przydarzy się kontuzja – jeszcze krócej, więc lepiej się nie napinać. Trzeba brać, co dają.

Ta historia kończy się niestety w sądzie, gdzie niegdysiejsi przyjaciele i partnerzy kłócą się o pieniądze. Nie wiem, kto ma rację, ale odnoszę wrażenie, że w tym sporze wielu dziennikarzy, jeszcze przed wyrokiem, wzięło stronę piłkarza, bo Kucharski już nie jest potrzebny, a pisząc i mówiąc dobrze o Lewandowskim, można liczyć na to, że udzieli wywiadu lub nie odmówi przyjścia do studia.

Rozwinąć się nie mogą

Dzisiejszą reprezentację Polski tworzą w zdecydowanej większości zawodnicy o przeciętnych umiejętnościach i możliwościach. Są takich w Europie setki. Jedni, jak Piotr Zieliński, wciąż się rozwijają i rozwinąć się nie mogą. Inni, jak Grzegorz Krychowiak, Kamil Glik czy Mateusz Klich, powoli się zwijają. Grosicki już się zwinął, a Milik to typ nieodgadniony i taki zapewne zostanie.

Nadzieje związane z kilkoma młodymi, sprawiającymi wrażenie zdolnych też zostały rozwiane. Na miejscu niektórych piłkarzy po takim Euro schowałbym się w mysiej dziurze. Ale nie oni. Tymoteusz Puchacz, który jeszcze w lidze robił łaskę trenerowi Lecha, że w ogóle gra, bo przechodzi do Unionu Berlin, pochwalił się nowym tatuażem. Jakub Moder nie chciał być gorszy.

Rozumiem, że tatuaże są modne, ale nie najważniejsze. Lewandowski, Błaszczykowski, Piszczek, Fabiański nie mają tatuaży, oni przykuwają uwagę swoją grą. Poza Lewandowskim, który udanie i bez szkody dla kariery łączy funkcje zawodowego piłkarza oraz biznesmena, pozostali żyją swoim życiem, nie handlują plotkami i zdjęciami z życia rodzinnego i nie pchają się na afisz. Kiedy oni grali, reprezentacja była lepsza, a na pewno zdrowsza.



W sosie własnym

Jest jeszcze coś, co – zdaję sobie sprawę – może wzbudzać kontrowersje, ale różni nas od większości reprezentacji biorących udział w Euro. Już Włosi w latach 30. zorientowali się, że warto powoływać do reprezentacji zawodników, którzy wprawdzie nie mieszkają na Półwyspie Apenińskim, ale mają włoskie korzenie. Nazywano ich „oriundi". Dziś takie praktyki to norma, Włochów do mistrzostwa Europy poprowadzili Emerson i Jorginho, urodzeni w Brazylii.

Przy naszej ksenofobii i braku tolerancji nie wydaje się możliwe, aby pojawił się w jakimś klubie zdolny syn sprzątającej u nas Ukrainki i kiedyś włożył koszulkę z orłem. Wcześniej by go zjedli rówieśnicy i odebrali ochotę do gry trenerzy. Nawet Emmanuel Olisadebe, bez którego nie awansowalibyśmy na mundial w Korei (2002), spotykał się z rasizmem na polskich stadionach. Kiedy Franciszek Smuda powołał do reprezentacji kilku piłkarzy mających polskie korzenie, ale mieszkających za granicą, Jan Tomaszewski natychmiast nazwał ich farbowanymi lisami. Wyobrażam sobie, jak naziole potraktowaliby Lewandowskiego, gdyby, jak Manuel Neuer i Harry Kane, włożył opaskę kapitańską w barwach tęczy.

My smażymy się we własnym sosie, myśląc naiwnie, że trener z zagranicy wszystko odmieni w kilka miesięcy. Nie odmienił. Nie odmieni też opracowywany misternie przez trenerów PZPN „narodowy model gry". Choćby był nie wiem jak ambitny, o tym, co z niego wykorzystać, decydują trenerzy w akademiach i klubach. A oni są rozliczani z wyników. A więc: bronimy się, dzida do przodu i może się uda.

Jeszcze długo nie. 

Był styl angielski i szkocki, czeska uliczka, szwajcarski rygiel, austriacki Wunderteam, węgierska złota jedenastka, włoskie catenaccio, niemiecki kontakt, brazyliana, holenderski futbol totalny, duński dynamit, hiszpańska tiki taka. Tylko niczego polskiego nie było.

Na piłkarskim zegarze świata Polska jest kreską na tarczy sekundnika. Tylko raz i bardzo krótko stawiano nas za wzór, kiedy w roku 1974, na mistrzostwach w Niemczech, mieliśmy reprezentację, która strzeliła najwięcej bramek. Grzegorz Lato, Andrzej Szarmach i Robert Gadocha tworzyli najlepszy i najszybszy atak świata napędzany podaniami Kazimierza Deyny czy Henryka Kasperczaka.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS