Biedroń, Zandberg i Czarzasty. Jeden sukces, trzy kariery

Włodzimierz Czarzasty, Robert Biedroń i Adrian Zandberg wiele ryzykują. Nie byłoby ich jednak w polityce, gdyby nie umieli korzystać z okazji.

Publikacja: 14.05.2021 18:00

Czy Adrian Zandberg, Robert Biedroń i Włodzimierz Czarzasty zasiądą kiedyś razem w ławach rządowych?

Czy Adrian Zandberg, Robert Biedroń i Włodzimierz Czarzasty zasiądą kiedyś razem w ławach rządowych? Na zdjęciu w czasie kampanii wyborczej w 2019 r. w Warszawie

Foto: Forum, Jacek Domiński

Mieszcząca się w warszawskim Śródmieściu Aleja Przyjaciół wyszła z II wojny światowej niemal bez szwanku. To dlatego już w PRL należała do najbardziej rozchwytywanych adresów wśród przedstawicieli elit. Na samym jej końcu, tuż przy pałacu Sobańskich, mieści się dziś biuro Aleksandra Kwaśniewskiego. I to w nim rozegrało się jedno z najważniejszych wydarzeń w ostatnich dziejach polskiej lewicy. Podczas spotkania z byłym prezydentem Włodzimierz Czarzasty, Adrian Zandberg i Robert Biedroń ustalili, że ich klub zagłosuje razem z PiS w sprawie ratyfikacji Funduszu Odbudowy.

Do głosowania w Sejmie doszło 4 maja. W efekcie ratyfikacji do Polski mają popłynąć dziesiątki miliardów euro, rząd Zjednoczonej Prawicy nie legnie w gruzach, nie będzie też przyspieszonych wyborów. Tę datę Czarzasty, Zandberg i Biedroń mogą zapisać sobie w swoich politycznych życiorysach jako jedną z najistotniejszych. Jednak wcale nie była najważniejsza. Ich polityczna droga prawdopodobnie nie byłaby możliwa, gdyby nie pewne wydarzenie w wieczór 20 października 2015 r.




Przebudzenie Razem

Wtedy, na pięć dni przed wyborami do Sejmu, odbyła się debata ośmiu liderów wszystkich zarejestrowanych w całym kraju komitetów. Trwała 90 minut, była podzielona na trzy bloki tematyczne, i choć przeprowadzono ją w studio TVP, nadawało ją aż siedem anten należących do TVP, Polsatu i TVN. Przyciągnęła pokaźną widownię niemal 7 mln osób, a dla uczestniczących w niej komitetów było jasne, że jest ona świetnym środkiem promocji tych polityków, którzy w tamtym czasie byli ich twarzami.

Np. PiS reprezentowała kandydatka na premiera Beata Szydło, a PO – ówczesna premier Ewa Kopacz. Koalicja SLD i Twojego Ruchu oddelegowała Barbarę Nowacką, mającą dać nowy rozpęd tej inicjatywie. Z kolei szerzej nieznana Partia Razem, zarejestrowana zaledwie pięć miesięcy wcześniej, wystawiła Adriana Zandberga.

Zandberg, choć dla opinii publicznej kompletnie wówczas nieznany, zdążył już otrzeć się o politykę. Urodził się w Danii, gdzie wyemigrowali jego rodzice, a do Polski wrócił z nimi jeszcze jako przedszkolak. Będąc studentem prawa i historii na Uniwersytecie Warszawskim, zaangażował się w protesty wymierzone w pomysł rządu AWS–UW, który chciał zlikwidować bezpłatne studia i wprowadzić czesne. Podczas jednego z happeningów przed resortem edukacji Zandberg przeprowadził wywiad z baranem Mirosławem, przypadkowo noszącym takie samo imię jak minister Mirosław Handke. Jak wspominał później autor wywiadu, podczas rozmowy baran zrobił kupę. Ale reformę udało się zatrzymać.

Dzięki swoim wyczynom na protestach Zandberg zyskał sławę alterglobalisty. I szybko ją zdyskontował. W jednej z debat poznał samego Jacka Kuronia. Zaczęli razem pojawiać się na protestach, m.in. przeciw pobiciu pracowników Fabryki Kabli w Ożarowie, i napisali głośny tekst „III RP dla każdego", opublikowany w 2001 r. w „Gazecie Wyborczej". Ostro sprzeciwiali się też udziałowi Polski w interwencji zbrojnej w Iraku. W tamtym czasie Zandberg działał w Unii Pracy, w której był przewodniczącym Federacji Młodych UP. – Był bardzo aktywny – wspomina Ryszard Bugaj, były przewodniczący Unii. – Spotykałem go też wtedy, gdy już odszedłem z UP w 1998 r. Miałem wrażenie, że jest osobą o poglądach radykalnie lewicowych, ale też antykomunistycznych. Ja jestem takim przypadkiem lewicowca, który uważa, że nie ma globalnej alternatywy dla kapitalizmu. Zandberg – niekoniecznie.

W 2005 r. Zandberga w Unii Pracy już nie było. Odszedł w geście protestu przeciw zbyt bliskiej współpracy z SLD i interwencji w Iraku. Związał się ze stowarzyszeniem Młodzi Socjaliści, a w 2007 r. zrobił doktorat z historii na podstawie rozprawy „Organizacje i ruchy społeczne wokół partii socjaldemokratycznych w Niemczech i w Wielkiej Brytanii przed pierwszą wojną światową". Z czasem zaczął wykładać na Wydziale Kultury Japonii Polsko-Japońskiej Akademii Technik Komputerowych i prowadzić firmę zajmującą się projektowaniem aplikacji mobilnych.

W 2015 r. zaangażował się w budowę Partii Razem. Dlaczego to właśnie on poszedł do debaty, skoro nie był formalnie liderem partii, lecz członkiem kolegialnego zarządu? – To proste. Dla nas wszystkich, którzy znaliśmy Adriana z wcześniejszych wystąpień na dużo mniejszych arenach, było jasne, że on tę debatę wygra – mówi Maciej Konieczny, poseł klubu Lewicy i współzałożyciel Razem. – Solidnie się do niej przygotował, zamykając się na dwa, trzy dni. Efekt dla nas był dość oczywisty, choć reszta kraju rzeczywiście mogła być zaskoczona – dodaje.

Zdaniem znacznej części ekspertów i komentatorów Zandberg tę debatę wygrał. – Najbardziej zyskał na debacie ten, który ma chyba najmniej szans, jeśli w ogóle jakieś, czyli pan Zandberg z Partii Razem – oceniała na gorąco dr Ewa Pietrzyk-Zieniewicz w studiu TVP Info.

Polityk niszowej dotąd partii stał się nagle bohaterem mediów, co przełożyło się na przyzwoity wynik wyborczy Razem na poziomie 3,62 proc. Politycy ugrupowania nie kryli zadowolenia, ale też irytacji tym, że do czasu debaty nie zauważały ich media. – Po debacie mieliśmy nadzieję, że uda się przekroczyć 5-proc. próg. Jednak mieliśmy też świadomość tego, że o tym, czy się jest w polityce, czy nie, decydują media. W miesiącu poprzedzającym debatę mieliśmy w telewizji publicznej 8 sek. widoczności. To pokazuje, jak nierówne jest pole gry – mówi Maciej Konieczny.

Mimo wszystko Razem zyskała prawo do subwencji budżetowej, więc można było uznać ją za jednego w wygranych tamtych wyborów. Nie można tego jednak powiedzieć o SLD.

Czerwony zmierzch

W tamtym czasie w Sojuszu wypalało się już przywództwo Leszka Millera. Jednym z powodów była fatalna decyzja o wystawieniu Magdaleny Ogórek w wyborach prezydenckich kilka miesięcy wcześniej. Z kolei doświadczenie z wyborów europejskich w 2014 r. wskazywało, że SLD i Twój Ruch podbierają sobie wyborców. Stąd decyzja, by w wyborach do Sejmu w 2015 r. obie partie wystartowały w koalicji. Miało to jeden minus: skazywało je na wyższy niż w przypadku partii, bo aż 8-proc. próg wyborczy. Skończyło się wynikiem 7,55 proc. i po raz pierwszy w swojej historii SLD nie znalazł się w parlamencie.

Politycy Sojuszu szybko zaczęli wskazywać jako winowajcę Zandberga, który udziałem w telewizyjnej debacie miał podebrać im wyborców. – To raczej legenda. Przepływy elektoratów między naszymi komitetami były minimalne – mówi Maciej Konieczny. Jednak nie zmienia to faktu, że wygrana przez Zandberga debata przyspieszyła upadek Leszka Millera. I utorowała drogę do przywództwa w SLD Włodzimierzowi Czarzastemu.

Objęcie przez niego sterów w partii wcale nie było oczywiste, bo miał on wtedy opinię polityka niewybieralnego. Dotąd nigdy nie udało mu się dostać do Sejmu. Wciąż ciążył mu udział w aferze Rywina. W 2004 r. przyjęty przez Sejm raport z prac komisji śledczej autorstwa Zbigniewa Ziobry zaliczył Czarzastego, ówczesnego sekretarza KRRiT, do tzw. grupy trzymającej władzę.

Ten niewielki polityczny urobek Czarzastego mógł wówczas zaskakiwać, bo wydawałoby się, że jako politykowi niczego mu nie brakuje. Jest często określany jako wyrazisty, błyskotliwy i oczytany. I w dodatku ma na koncie spore zawodowe sukcesy.

Jako sprawny organizator zasłynął już na studiach na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW. Doszedł do funkcji wiceszefa Zrzeszenia Studentów Polskich i dyrektora Akademickiego Biura Kultury i Sztuki „Alma Art", które prowadziło m.in. klub studencki Hybrydy. Wspominając tamte czasy, Czarzasty może dziś pomyśleć, że historia zatoczyła koło, bo w tym samym budynku co Hybrydy mieści się obecna siedziba SLD.

Jeszcze w latach 80. zapisał się do PZPR, a po upadku komunizmu szybko wykazał talenty w nowej kapitalistycznej rzeczywistości. Na początku lat 90. wraz z żoną zaangażował się w działalność oficyny wydawniczej Muza, zajmującej się wówczas wydawaniem i dystrybucją niemieckiego czasopisma „Burda". Czarzasty postawił sobie za cel wydawanie przez Muzę książek, a literatów zyskiwał ponoć swoim oczytaniem.

Np. w 1991 r. stanął przed drzwiami do katowickiego mieszkania Alfreda Szklarskiego, chcąc przekonać go do przeniesienia praw autorskich do słynnych książek o przygodach Tomka. Jeszcze stojąc na klatce schodowej usłyszał, że Szklarski nie jest tym zainteresowany, bo publikuje książki w Wydawnictwie Śląsk, którego zresztą jest pracownikiem. Czarzasty zaproponował więc Szklarskiemu, by zaczął go odpytywać ze swoich książek. Po kilku pytaniach był już w jego mieszkaniu, a książki Szklarskiego Muza wydaje do dziś.

Jako wydawca osobiście poznał wielu autorów, m.in. z kręgu swojej ulubionej literatury iberoamerykańskiej. Dziś w zarządzie Muzy zasiada żona Czarzastego. On sam był także członkiem rady nadzorczej spółki producentów Euromedia i współwłaścicielem wydawnictwa Wilga, dzięki czemu doszedł do pozycji i pieniędzy. W złożonym przed rokiem w Sejmie oświadczeniu majątkowym wykazał m.in. jacht motorowy za 25 tys. zł, obrazy za 50 tys., bibliotekę wartą 80 tys., a także wyroby ze złota i srebra o wartości 30 tys. zł.

Jednak ambitny Czarzasty chciał być również politykiem. Choć z afery Rywina wyszedł pogruchotany, odzyskiwał wpływy, stosując znaną w politologii taktykę salami. Pierwszy plasterek odkroił w 2006 r., zapisując się do SLD. Kolejny – cztery lata później. Czarzasty był wówczas formalnie tylko członkiem zarządu koła partii w warszawskiej dzielnicy Śródmieście, jednak wymieniano go już jako stratega kampanii prezydenckiej Grzegorza Napieralskiego.

2012 r. to kolejny plasterek salami. Większością kilku głosów wygrał wybory na przewodniczącego wojewódzkich struktur SLD na Mazowszu, pokonując Katarzynę Piekarską. Po drodze zdążył rywalizować ze swoim niedawnym protektorem Grzegorzem Napieralskim, dziś będącym już poza partią. Gdy w 2016 r. Czarzasty stanął w szranki o przywództwo partii z Jerzym Wenderlichem, miał jeszcze poparcie Leszka Millera, co pomogło mu w zwycięstwie. Z czasem z Millerem też się jednak poróżnił. Byli liderzy SLD nawet się więc nie spostrzegli, jak ich niedawny uczeń, uchodzący za niewybieralnego Włodzimierz Czarzasty, krojąc plasterek za plasterkiem, zjadł całą kiełbasę.

Być może tak szybkie przejęcie partii by mu się nie udało, gdyby nie to, że od 2006 r. kierował wpływowym Stowarzyszeniem Ordynacka, skupiającym byłych działaczy Socjalistycznego Związku Studentów Polskich oraz Zrzeszenia Studentów Polskich. – Czarzasty był jednym z pomysłodawców stowarzyszenia – mówi Robert Kwiatkowski, jego przyjaciel, były prezes TVP, a obecnie poseł Lewicy i przewodniczący Ordynackiej. – Zgromadził wokół stowarzyszenia całe nasze pokolenie, to, które zakładało drugie ZSP z lat 80. To jemu zawdzięczamy funkcjonowanie Ordynackiej – dodaje. Choć zastrzega, że pogłoski o znacznych wpływach tej organizacji są mocno przesadzone. – To po prostu stowarzyszenie absolwentów wyższych uczelni. Trzeba tylko pamiętać, że w latach 80. wszystkich studentów było tyle, co dziś na jednym dużym uniwersytecie – tłumaczy Kwiatkowski.

Nadzieja lewicy

Czarzasty w stu procentach wykorzystał więc szansę, jaką dało mu wygranie przez Zandberga debaty i wypadnięcie SLD z Sejmu. Tamte wydarzenia pomogły też jednak zbudować karierę Roberta Biedronia. A to, że stanie się zbawcą lewicy, wcale nie było pewne, bo na początku swojej kariery politycznej raczej nie pozował na męża stanu.

Pochodzi z Bieszczad, a o tym, że będzie działał na rzecz osób LGBT, zdecydował już jako student liceum hotelarskiego w Ustrzykach Dolnych. W 2001 r. założył Kampanię Przeciw Homofobii, w której przez osiem lat był prezesem. O swojej orientacji homoseksualnej po raz pierwszy powiedział w 2002 r. „Odważny gej z SLD" – napisało o nim „Życie Warszawy". „To pierwszy warszawski działacz polityczny, który publicznie przyznał się przed wyborami do odmiennej orientacji seksualnej. – Ktoś musi przecierać szlaki – mówi przystojny brunet w eleganckim garniturze. – Padło na mnie" – napisała gazeta, relacjonując rozmowę z Biedroniem.

Do Sejmu po raz pierwszy dostał się jednak dopiero w 2011 r., startując z list Ruchu Palikota. I od razu zaczął budzić kontrowersje swoimi wypowiedziami, często zawierającymi seksualne podteksty. – Janku, przecież kopaliśmy ostatnio piłkę na Agrykoli. Chyba musimy przerobić twoje uprzedzenia w sejmowej saunie – powiedział, nawiązując do nieprzychylnych słów posła PiS Jana Tomaszewskiego o gejach. – Kaczyński nie kończy. Podobno już jest seksualnym impotentem – mówił z kolei o liderze PiS.

W 2012 r. Biedroń jako poseł zaliczył nawet występ w programie „Kilerskie Karaoke", w którym śpiewał przebój Britney Spears, chodząc po brudnych pieluchach. Gdy na koniec występu się przewrócił, nie omieszkał podzielić się z widzami refleksją, że w jego przypadku „boląca pupa to znaczy, że było dobrze". W tamtym czasie zaczął już jednak korygować swój wizerunek, wybijać się swoją aktywnością w Sejmie. Dostał od tygodnika „Polityka" nagrodę w plebiscycie na najbardziej aktywnych posłów i jako jeden z niewielu polskich polityków potrafił wykorzystać swoje doświadczenie w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy, gdzie został sprawozdawcą ds. LGBT. W 2014 r. dość nieoczekiwanie został zaś prezydentem Słupska.

Kilkanaście miesięcy później SLD było już na dnie, a opinia publiczna szukała nowych lewicowych twarzy. Wszystkie pomysły prezydenta Słupska były więc skrupulatnie relacjonowane w mediach. Np. to, że zrezygnował z samochodu służbowego, obniżył swoją pensję, a na ulicy postawił czerwoną kanapę, na której mieszkańcy mogli rozmawiać z urzędnikami.

Paulina Piechna-Więckiewicz, koordynatorka warszawskich struktur Wiosny i dyrektorka klubu Lewicy w Sejmie, mówi, że w zainteresowaniu prezydentem Słupska mógł również pomagać brak lewicowych formacji w parlamencie. Jednak jej zdaniem była to głównie zasługa Biedronia. – Jest postacią wzbudzającą bardzo duże zainteresowanie i powodującą wiele sympatycznych reakcji. Miałam okazje bywać na dużych spotkaniach z jego udziałem podczas kampanii do Parlamentu Europejskiego i wcześniej. To były wielkie emocje – zaznacza.

Jeszcze jako prezydent Słupska Biedroń zapowiedział budowę nowego projektu politycznego i zaczął objazd kraju, w ramach którego brał udział w spotkaniach o nazwie „Burza Mózgów". W lutym w 2019 r. podczas wielkiej imprezy w hali Torwaru oficjalnie zaprezentował nową partię Wiosna. Tym samym stał się kolejnym politykiem, który zyskał na wypadnięciu SLD z parlamentu w 2015 r.

Skazani na siebie

Jedno wydarzenie, trzy życiorysy. Wygrana przez Zandberga debata przed wyborami w 2015 r. spowodowała, że rozpędu nabrała kariera jego samego, a także Czarzastego i Biedronia. Wszyscy trzej zyskali też jednak pewność siebie i przekonanie, że każdy z nich może samodzielnie rządzić na lewicy. Nie szczędzili sobie uszczypliwości. Czarzasty nazywał Wiosnę „znikającym punktem", a Zandberg wytykał SLD relacje z wielkim biznesem. Do współpracy musiało skłonić ich dopiero inne wydarzenie, które miało miejsce 26 maja 2019 r.

Tego dnia odbyły się wybory do europarlamentu. Teoretycznie SLD miał powody do satysfakcji, bo z list Koalicji Europejskiej wprowadził pięciu europosłów, utrzymując stan posiadania z 2014 r. Wiosna uzyskała trzy mandaty, w związku z czym w sztabie tej partii poleciało konfetti i doszło do prawdziwej eksplozji radości. – Jesteście nie do zatrzymania! – krzyczał Biedroń do swoich współpracowników. Jednak już wtedy w kuluarach mówiło się, że wynik Wiosny – 6,06 proc. – jest zbyt daleki od oczekiwanych 10 proc., by zapewnić tej partii bezpieczną przyszłość. Czarzasty z kolei uświadomił sobie, że dobry wynik wyborczy udało się osiągnąć tylko wskutek błędu PO, która oddała SLD zbyt dobre miejsca na wspólnych listach. A Zandberg? Jego ugrupowanie, startujące do europarlamentu w koalicji z Unią Pracy i Ruchem Sprawiedliwości Społecznej dostało tylko 1,24 proc. głosów, co oznaczało polityczny margines.

Konsekwencją były więc kolejne ważne daty w politycznej karierze trzech liderów: 19 lipca 2019 r. Czarzasty, Biedroń i Zandberg ogłosili, że SLD, Wiosna i Razem wystartują wspólnie w wyborach parlamentarnych, a 13 października odnieśli wspólny sukces – po wyborach do Sejmu lewica wróciła na Wiejską.

– Politycy i polityczki, którzy nie podejmują trudnych decyzji, nie mają szans na to, by ubiegać się o władzę – mówi Paulina Piechna-Więckiewicz. Jej zdaniem również konsekwencje głosowania razem z PiS za Funduszem Odbudowy będą zarówno dla całej Lewicy, jak i dla trójki liderów pozytywne, bo tego chciała większość elektoratu. Na ten temat zdania są podzielone jednak nawet w tym obozie politycznym. – Panowie zdecydowali się na skok na główkę do basenu. Tyle tylko że zapomnieli sprawdzić, czy w środku jest woda – mówi jeden z działaczy Lewicy niezadowolonych z decyzji liderów.

Ci ostatni na razie nie oglądają się za siebie. SLD zmienił już nazwę na Nowa Lewica, przygotowując się do scalenia z Wiosną. To ma być kolejny ważny punkt w ich politycznych życiorysach. 

Mieszcząca się w warszawskim Śródmieściu Aleja Przyjaciół wyszła z II wojny światowej niemal bez szwanku. To dlatego już w PRL należała do najbardziej rozchwytywanych adresów wśród przedstawicieli elit. Na samym jej końcu, tuż przy pałacu Sobańskich, mieści się dziś biuro Aleksandra Kwaśniewskiego. I to w nim rozegrało się jedno z najważniejszych wydarzeń w ostatnich dziejach polskiej lewicy. Podczas spotkania z byłym prezydentem Włodzimierz Czarzasty, Adrian Zandberg i Robert Biedroń ustalili, że ich klub zagłosuje razem z PiS w sprawie ratyfikacji Funduszu Odbudowy.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi