„Na świat przyszedłem w rodzinie polskiej na Ukrainie"– tak się zaczyna opowieść o zaginionej cywilizacji.  „Domy mieszkalne w dolinie Dniestru były tak samo różnorodne jak ich mieszkańcy. Każda grupa ludności wznosiła inne budynki. Już sam ich wygląd zewnętrzny zdradzał narodowość właściciela. Chaty ukraińskie były drewniane, lepione z zewnątrz i wewnątrz grubą warstwą gliny, którą kilka razy do roku bielono wapnem zaprawionym lekkim błękitem. Biel chat zdawała się promieniować pośród ciemnej zieleni czereśniowych sadów i vangoghowskiej żółtości słoneczników. Po żerdziach wspinała się fasola o czerwonych motylkach kwiatów".

Mający za sobą długie pobyty w Warszawie i Krakowie, parę lat studiów w Monachium, Genewie i Bernie, znający Paryż i wiele innych miast, w których bywał jako kurier MSZ, ze wszystkich tych miejsc najlepiej czuł się na Ukrainie. Do rozbudzenia się nacjonalizmów w rezultacie pierwszej wojny światowej „w morzu ukraińskim trwały polskie folwarki, zaścianki szlacheckie, katolickie i prawosławne, dawniej unickie, wsie zamieszkane przez zbiegłych z Rosji sektantów różnych obrządków, przez Bułgarów, uchodźców z imperium otomańskiego, przez kolonistów niemieckich, katolików, protestantów; w miasteczkach grupowała się liczna ludność żydowska, na przedmieściach mieszkali »kabannicy« zajęci hodowlą i ubojem świń. Każda z tych grup posiadała swoją prawdę... na niezmierzonej równinie symbioza ich była luźna".

Z końcem pierwszej wojny Ukraina nie zdołała się wybić na niepodległość; jej ziemie zostały podzielone między Polskę i Związek Sowiecki. Jakakolwiek sytuacja Ukraińców w Polsce była nieporównanie korzystniejsza niż na ogromnych obszarach po drugiej stronie granicy, to jednak lokalne władze polskie na Kresach traktowały ich najczęściej jako obywateli drugiej kategorii. Prowadziło to często do aktów terroru z ich strony.

Politycznie Ukraińcy byli szalenie podzieleni. Byli wśród nich zwolennicy porozumienia z Polską, choć dość wcześnie niepodległość Ukrainy zniknęła z programu polityki II RP. Stempowski, znający ukraiński chyba równie dobrze jak polski, zachował wiele przyjaźni z pobratymcami, czego świadectwem są w tej książce dwa listy do wykształconego w Warszawie etnografa Iwana Seńkiwa. Pisarz nie ograniczał swych kontaktów do intelektualistów czy polityków. Wolne chwile najchętniej spędzał na wędrówkach po Huculszczyźnie, zachwycając się nie tylko przyrodą, ale i obyczajami miejscowych. Źle natomiast znosił powroty do miast. „Przerażającą pustkę niedzielnego odpoczynku spostrzegłem po raz pierwszy jako student w Monachium (1912). W niedzielę niezliczone tłumy wychodziły poza mury miasta. Na przestrzeni długich kilometrów jeden za drugim biegły tzw. piwogródki, w których nad kuflem piwa siedziało kilkanaście tysięcy ludzi obojga płci. Młodzi, zdrowi i w oczach ten sam wyraz skamieniałego bólu. To była nuda, nuda straszliwa. Na dzień odpoczynku nie pozostało im już nic prócz nudy, możliwej do zniesienia tylko dzięki zbawiennej bliskości poniedziałku". Ten ostatni cytat pochodzi z kolejnej ostatnio wydanej przez „Więź" książki Stempowskiego: „Bez tytułu" oraz inne publikacje nieznane i zapomniane 1925–1939". To też tylko arbitralny wybór, a nie komplet wczesnych prac autora.

Stempowski, mający za sobą doświadczenia pracy korespondenta Polskiej Agencji Telegraficznej w Paryżu i Genewie, a przez trzy lata (1923–1925) – w Berlinie, nie stronił od rozważań o sytuacji politycznej. Timoszewicz nie zaniedbał przypomnieć, jak zawodne mogą być prognozy racjonalisty: „W ciągu ostatnich dziesięcioleci nie widzieliśmy nigdzie, żeby partie przyznające się jawnie lub skrycie do antysemityzmu dochodziły do władzy i wykonywały ją z powodzeniem (...) antysemityzm jest niezawodną cechą niedołęstwa, niezaradności, skłonności do chorobliwego fantazjowania i chodzenia nogami po obłokach. Hitler nie ma recepty na bezrobocie, na kryzys gospodarczy, na wzrastające trudności administrowania ogromną maszyną państwową i wolny od tych trosk, ma czas – na antysemityzm. Dziś mniej niż kiedykolwiek antysemityzm może prowadzić do znaczenia w sprawach publicznych". To wszystko napisał Stempowski w listopadzie 1932 roku.

Teraz, gdy moje odchodzące już pokolenie nie musi się poczuwać do win wobec Ukraińców, wypada tylko żałować, że nie dość mocno z pomocą Unii wspieramy ich sprawę. Czytelnik Stempowskiego zaczyna marzyć, by móc się znaleźć nad Czeremoszem z wątłą nadzieją znalezienia choć śladów dawnych zabudowań i wspomnienia na miejscu ich mieszkańców.