Stanisława Celińska. Anielska diablica

W „Warszawie" Muńka Staszczyka spodobał mi się ten „pieprzony Żoliborz", więc nagrałam tę piosenkę. A potem Muniek napisał tekst specjalnie dla mnie. Mocny. Rockowy. Zaśpiewałabym go nawet w glanach i w dymach. Takie rzeczy mi się bardzo podobają - mówi Stanisława Celińska.

Aktualizacja: 17.05.2015 10:35 Publikacja: 15.05.2015 01:00

Stanisława Celińska. Anielska diablica

Foto: Fotorzepa/ Adam Burakowski

"Plus Minus": „Życie to suka, czasami można się pochlastać". To słowa Muńka Staszczyka z piosenki „Wielka słota", którą śpiewa pani na nowej płycie „Atramentowa". Podpisze się pani pod tymi słowami?

Stanisława Celińska: Są momenty, kiedy człowiek może tak pomyśleć. Kiedy miałam problemy, chyba tak było. Muniek, czytając o moim życiu i rozmawiając ze mną, musiał o tym wiedzieć. Jednak nie uprzedzał, że coś takiego napisze. Dlatego tym tekstem trafił mnie jak pięścią między oczy. Nagranie demo dostałam od niego wieczorem i bardzo je przeżyłam. Pomyślałam nawet, że nie dam rady tej piosenki zaśpiewać. Napisałem Muńkowi w esemesie, że z lekka mi przyp..., że tak powiem.

Zobacz zdjęcia z jubileuszowego koncertu Stanisławy Celińskiej

Damski bokser!

Nie o to chodzi. Muniek taki jest. Szczery. Tłumaczył mi: „Nie będę przecież pisać o pierdołach". Od początku było wiadomo, że jest między nami... sztama. Bo spotkało się dwoje szczerych ludzi, którzy niczego nie owijają w bawełnę. On Staszczyk, a ja Stasia. Od razu między nami wybuchła miłość. Oczywiście platoniczna. Zgadaliśmy się, że mamy podobne problemy z przeszłości. Piosenka jest pewnie takiej rozmowy owocem. A teraz zbiera kolejne ofiary. Jest już kilka osób, które się przy niej rozpłakały. Rozkleiły.

Jest napisana z perspektywy syna – jeszcze dziecka, czekającego na mamę, która nie wraca do domu, bo ma problemy z alkoholem.

Tak. A ostatnio rozmawialiśmy z Muńkiem i chcemy nakręcić teledysk. Nawet bym powiedziała, że nieco dydaktyczny. Chodzi o to, żeby pomóc kobietom, które mają ten problem. Pijąca kobieta uzależnia się szybciej niż mężczyzna. Trwa to mniej więcej rok i rzadko kiedy się z tego wychodzi, co ma uwarunkowania genetyczne i hormonalne. Osoby z takimi problemami oczekują pomocy. Wiem, bo brałam kiedyś udział w audycji nadawanej na żywo. Dzwoniły do nas kobiety i udało się nam dwie mieszkające w tym samym mieście skontaktować, żeby stworzyły sobie grupę wsparcia albo poszły razem na zajęcia Anonimowych Alkoholików...

Wciąż jest tak, że pijany mężczyzna może liczyć na większą tolerancję niż kobieta.

Bo kobieta powinna pilnować domowego ogniska. Jeśli jej brakuje, wszystko zaczyna się walić. Tymczasem dla dobra dzieci powinna się przeciwstawić złemu mężczyźnie. Oczywiście, to nie takie proste. Kobieta może nie mieć siły, może ulegać presji środowiska. I wtedy zaczyna się ucieczka w używki, w alkohol. Bardzo dziwne jest to, że nawet kobiety maltretowane przez swoich mężów nie chcą zmienić swojej sytuacji. Bo człowiek generalnie boi się zmian i chociaż czuje wszystkie symptomy braku szczęścia, długo nie potrafi się zdecydować na nowe życie. Czyni to dopiero wtedy, gdy zostaje przyciśnięty do muru albo gdy wszystko podejdzie mu do gardła. Jeśli w porę nie potrafi się przeciwstawić złu – może nawet dojść do katastrofy.

Jak poznaliście się z Muńkiem?

Nagrałam jego piosenkę „Warszawa" na mojej poprzedniej płycie „Nowa Warszawa". Nie zaśpiewałam jej, bo melodia do mnie nie przemówiła. Natomiast tekst – i owszem.

Powstała melorecytacja.

Tak. Wyczuwam, kiedy tekst jest szczery.

Zwłaszcza fragment o „pieprzonym Żoliborzu".

Właśnie ten „pieprzony Żoliborz" mi się spodobał, do czego doszedł niesamowity, kameralny aranż Bartka Wąsika. Pamiętam, że kiedy po nagraniu w studio weszłam do reżyserki, wszyscy płakali. Nie znałam jeszcze Muńka, kiedy dochodziły do mnie wieści, że wykonując „Warszawę", pozdrawia mnie na koncertach. Spodobało mu się, że dzięki mojemu wykonaniu nareszcie w pełni wybrzmiał jego tekst. Potem spotkaliśmy się w telewizji, a pretekstem do rozmowy była właśnie „Warszawa". Kiedy nagrywałam drugi album, zdecydowaliśmy z kompozytorem Maciejem Muraszką, że dobrze by było, gdyby Muniek napisał dla mnie tekst. I napisał. Mocny. Rockowy. Zaśpiewałabym go nawet w glanach i w dymach. Już to kiedyś zrobiłam. W Mrągowie. Wówczas żartobliwie. To się nazywało „Kontakt z publicznością", a refren brzmiał „Pieprzyć szkołę!". Takie rzeczy mi się bardzo podobają. A przy okazji się przekonałam, z jakim wydatkiem energii łączy się rockowy występ. Nie dziwię się, że chłopcy sobie pomagają na różne sposoby. Wejść w rytm, przekrzyczeć kapelę – to jest duża sztuka.

„Wielka słota" jest mocno osadzona w miejskim folku i klimatach dawnej warszawskiej Pragi. Dziś nawet tam wszystko zaczyna być glamour. Ale kiedy pani po wojnie wychowywała się na ulicy Stalowej, to nie była bezpieczna okolica. Mówiło się: „Masz odwagie, jedź na Pragie".

Miałam trzy lata, kiedy wyprowadziłam się ze Stalowej, co nie znaczy, że nie przyznaję się do Pragi. Jestem dziewczyną z Pragi, jestem dziewczyną ze stali! Może nią kiedyś nie byłam, ale dziś już jestem. Zahartowałam się. Kiedy nagrywaliśmy film „Nowa Warszawa" z piosenkami z albumu o tym tytule, reżyser Bartosz Konopka zainstalował kwartet i pianistę Bartka Wąsika vis-a-vis mojego dawnego domu, na trawniku, ponad którym rozwieszono sznurki z praniem. „Warszawa" miała odbiór nawet w Krakowie, skąd zadzwoniono do mnie z pomysłem wykonania na Stalowej muralu z moją podobizną i tekstem Staszczyka. Na razie zapadła w tej sprawie cisza, ale ściana wciąż jest niewykorzystana, gdyby pomysł został zrealizowany, bardzo bym się ucieszyła. Dobrze jest pamiętać o swoich korzeniach. Inaczej człowiek do niczego nie dojdzie, tylko będzie małpował kogoś innego. Warto być kimś jednym jedynym. Wyjątkowym. Sobą.

Co pani zapamiętała ze Stalowej?

Wiem z opowiadań, że moja mama grała z koleżanką na ulicy i na podwórkach, żeby zarobić na życie, a ludzie rzucali jej pieniądze z okien – tak jak później Grzesiukowi. Mamy z tego okresu nie pamiętam. Może dlatego, że ciągle pracowała. Pamiętam ojca, który był już chory. I towarzystwo – jednak pijące. Pokiereszowane przez wojnę. Moja mama jesienią 1939 roku miała zacząć studia w paryskim konserwatorium. Zamiast tego przeżyła okupację i przeszła przez Powstanie Warszawskie. Później ją wywieziono z Warszawy z moją babcią – macochą mamy – i dziadkiem, który zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Kiedy mama wróciła do swojego domu przy ulicy Boleść 2, gdzie teraz mieści się Stara Prochownia, zamiast domu zastała kawałek muru. Warszawiacy pisali wtedy na murach informacje, gdzie kto przebywa. W ten sposób się szukano. Mama nie znalazła żadnego napisu. Poprzez znajomych trafiła na Pragę, gdzie na Stalowej mieszkał mój przyszły ojciec. Wówczas już wdowiec z osieroconą córką – były dyrektor szkoły muzycznej, którą założył przed wojną w Łowiczu. Tak dwoje muzyków-rozbitków wojennych się poznało. Wybuchła wielka miłość. Stasia została poczęta na łące pełnej kwiatów. Do domu przy ulicy Stalowej przychodziło mnóstwo nieznanych mi ludzi. Każdy chciał zapomnieć koszmar wojny, dlatego pojawiał się alkohol. To nie była atmosfera dla małego dziecka. Czułam się niepotrzebna, ale pamiętam też rzeczy piękne: muzykę i mojego ojca grającego klasykę. Kiedy słuchałam w radiu kompozycji Chopina, mówiłam: „Tata gra". W takiej muzyce wzrastałam. Tata umarł, kiedy miałam trzy lata. Wtedy zajęła się mną babcia, która po obozie w Ravensbrück wylądowała we Wrocławiu. Przyjechała do Warszawy i udawało się jej z dziką Stasią dogadywać. Zamieszkałyśmy pod Warszawą. Mama skończyła konserwatorium, zaczęła pracować m.in. w Orkiestrze Wojska Polskiego. Dostała nawet malutkie mieszkanie. Ciasne, ale własne.

Kim był pani dziadek, którego stać było na wysłanie córki do paryskiego konserwatorium?

Antoni Łysakowski herbu Leliwa zajmował się farmaceutyką oraz meteorologią i dobrze mu się powodziło! Do tramwaju nie wsiadał bez białych rękawiczek. Miał piękne mieszkanie, właśnie przy ulicy Boleść 2, futra, złoto. Wszystko to w czasie wojny diabli wzięli. Został kawałek muru, o którym wspomniałam. Z pamiętnika powstańczego Białoszewskiego dowiedziałam się, że w domu dziadka mieścił się powstańczy szpital. Wymarzony cel dla niemieckich ataków.

Jak się żyje, pomimo upływu lat, z taką rodzinną historią?

Odżywa we mnie zawsze w rocznicę wybuchu powstania. Biorę wtedy udział w uroczystościach. Ta przeszłość i związani z nią ludzie ożywają we mnie również, kiedy mam koncert z piosenkami z albumu „Nowa Warszawa". Powracają moja mama, babcia. Żałuję, że nie znam ich powstańczych losów. Nie wiem, gdzie się chowały po piwnicach przed bombami. Kiedy byłam młoda, mało mnie to interesowało, a i one nie chciały na ten temat wiele mówić. Kiedy rozpoczynał się film związany z wojną, wyłączały telewizor. Przypominanie sobie wojny było dla nich zbyt bolesne. Dziś żałuję, że nie zdążyłam zapytać o to mamy. Po latach napisałam do niej list. Przeczytałem go podczas ostatniej rocznicy wybuchu powstania. „Nie zapytałam, mamo/ Jak to było/ Czy byliście tam/ w Prochowni/ Przy ulicy Boleść 2/ Kiedy znosili rannych na parter/ Bo tam był szpital/ (...) Miałaś 20 lat/ Wojna zabrała najpiękniejsze lata Twojego życia.../ Wróciłaś do ruin własnego domu po obozie/ Boże, nie chcę nigdy tego przeżyć".

Jaka była pani powojenna Warszawa?

Mieszkałam na Solnej, gdzie dziś jest Jana Pawła II. Śpiewam teraz na koncertach „Pokoik na Hożej", gdzie jest fragment o dziewczynie właśnie z Solnej. Ulica była położona w dawnej dzielnicy żydowskiej. Bawiąc się, wykopywałyśmy z koleżankami z ziemi kolorowe szkiełka z potłuczonych żyrandoli. Z tamtych czasów pozostała mi miłość do wielkich urządzeń budowlanych, bo Warszawa odbudowywała się na moich oczach. Pamiętam dobrze typ koparki przedsiębiernej. Miała łyżkę z klapą na sznurkach i robiła „mniam", połykając ziemię. Nawet ostatnio zgadałam się ze starym warszawskim taksówkarzem, który pracował na takiej koparce. A rozpoznaję starych warszawiaków po twardym „l", gdy mówią „stolyca", a nie „stolica". Też tak mówiłam, dopóki mi profesorka od dykcji w szkole teatralnej nie zwróciła uwagi. Mieszkałam wtedy na... pieprzonym Żoliborzu. Od 12. do 25. roku życia! Cały okres bujnej młodości – do czasu, kiedy wyszłam za mąż.

Gdzie się bawili studenci warszawskiej szkoły teatralnej?

Zależy kto i jak. Ja założyłam z Piotrusiem Loretzem, który z wykształcenia jest aktorem, a dziś, prywatnie, mężem i menedżerem Edyty Geppert, kabaret Coś. Występowaliśmy w Dziekance. A na winko się chodziło vis-a-vis do Hopfera. Była też knajpka na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Miodowej...

Ali Baba.

Tak. Ali Baba! Ali Baba był w porządku! A gdy było mnie stać na coś więcej, bo zazwyczaj wystarczało na barszczyk z pasztecikiem, chodziło się na Stare Miasto do Piętakowej. Na kaczuszkę. Była pyszna. Total!

Który z profesorów był dla pani najważniejszy?

Ryszarda Hanin. Dała mi najwięcej siły. Uświadomiła mi, że ją mam, i wymagała jej ode mnie. Miałam małe stopy, byłam taka Klarunia z „Zemsty" Fredry, a ona dawała mi mocne role: Abigail w „Czarownicach z Salem" czy w „Pannie Julii" Strindberga.

Czyli anielska diablica?

Ja?

Pani.

No tak.

Jak rzadko która z polskich aktorek grała pani skrajnie różne role – rasową Agnieszkę ze szlacheckiego dworu „W nocach i dniach" Antczaka i chamowatą córkę badylarza w „Nie ma róży bez ognia" Barei.

Może wyniosłam to z mojego dzikiego dzieciństwa, kiedy mając lat siedem, grałam w jasełkach zarówno anioła, jak i Heroda. Również w dorosłym życiu między tymi dwoma typami ról się obracałam. Chodzi o to, że nie daję się złowić. Usidlić. Nie lubię tego. Jak mnie ktoś szufladkuje, od razu się wkurzam. Jednym z pierwszych filmów, jaki zapamiętałam, była „Biała grzywa". Podobno był francuski, ale myślałam, że radziecki, bo wtedy prawie wszystko było radzieckie. Tytułową bohaterką była biała, piegowata, nieujarzmiona klacz. Taka jak ja. Bo nie lubię czuć się okiełznana. No chyba że komuś zaufam. Komuś, kto jest dla mnie delikatny i dobry. Wtedy może mnie kupić i sprzedać, zanim się obejrzę. To jest dla mnie niebezpieczne!

Jak to się stało, że w „Krajobrazie po bitwie" Wajdy, tuż po 1968 roku, mogła pani zagrać Żydówkę Ninę?

Był jeden trudny moment z tym związany. Tadeusz Janczar w roli Karola mówił na planie do Tadeusza, którego grał Daniel Olbrychski: „Co masz tutaj oprócz tej Żydóweczki?". Ale w postsynchronach musiał powiedzieć: „Co masz tutaj oprócz tej panieneczki?".

Czy to było traumatyczne doświadczenie – wejść w rolę obozową, dotknąć dramatycznego rodzinnego losu?

Było. Dotykałam bolesnej struny. Zagrałam dziewczynę, jaką byłam: zaniedbaną, dziką, dziwną, na którą nikt nie zwraca uwagi. Choć może nie wiedziałam jeszcze wszystkiego o sobie i podświadomie odwoływałam się do takiego klimatu. Potem przez pół roku nie mogłam dojść do siebie. Byłam też wykończona walką z Wajdą, który nie bardzo na mnie się zgadzał. Popierał mnie Daniel i nieżyjący już genialny operator Zygmunt Samosiuk. Musiałam walczyć i o Ninę, i o siebie. Wajda dawał mi wskazówki, żebym grała z podniesioną głową, a ja chciałem grać „bykiem" – z głową pochyloną. Długo się zaprzyjaźnialiśmy.

„Panny z Wilka" poszły łatwiej?

A skąd. Zapowiadało się, że będzie delikatnie, ciepło. Miałam dwoje maleńkich dzieci, więc mi to odpowiadało. Początek był taki, że w przerwach między ujęciami dziergałam szaliczek dla synka i myślałam, że tak będzie do końca. Tymczasem Wajda przyszedł na plan i oznajmił, że jest zmiana w scenariuszu:  najmłodsza z sióstr, Tunia, popełnia samobójstwo. Mój spokój został zakłócony. Grałam siostrę trochę od Tuni starszą, która musiała się orientować w jej trudnej sytuacji. Wymyśliłam nowe dramatyczne sceny, m.in. tę z płatkami na oczach po nieprzespanej, przepłakanej nocy.

Historia Niechciców w „Nocach i dniach" też nie jest różowa, ale rozgrywała się w eleganckim świecie, w którym mogłaby pani żyć, gdyby nie wojna.

Cudownie się z tym czułam. Przede wszystkim dlatego, że graliśmy na wsi – w pejzażu rosochatych wierzb, które kocham. Agnieszka to cudowna rola. Grałam przecież samą Marię Dąbrowską, osobę z krwi i kości. To była duża odpowiedzialność, ale i przygoda. Powstał niezwykły film.

U Barei grała pani role mocne, charakterystyczne.

To chyba zasługa mojej rodzinnej mieszanki, której się nie wstydzę, choć moja babcia mówiła, że mama, wchodząc do rodziny z Pragi, popełniła mezalians. A mnie się Praga podobała. I kiedy nie wylewałam za kołnierz, lubiłam chodzić po spelunkach. Podobały mi się śledzik, seta, galareta. Stawałam się wtedy swojską Stachą. Jako osoba uzdolniona, wyróżniająca się męczyłam się tym. Wolałam być równą babką. A tak się nie da.

Śpiewała pani już w 1969 r., a nawet wygrała wtedy festiwal w Opolu piosenką „Ptakom podobni".

W kabarecie, który założyłam z Piotrem Loretzem, wykonywałam piękną francuską piosenkę „Czas wiśni", co usłyszał Edward Fiszer zajmujący się Opolem. To on zaprosił mnie na festiwal, a ja pojechałam i wygrałam. Na ekranie wydawałam się wysoka, chmurna. Taką zobaczył mnie asystent Wajdy Jan Budkiewicz z „Krajobrazu po bitwie" i dlatego zaproponował zdjęcia próbne. Wszystko zaczęło się więc od piosenki. I od muzyki. Pewnie gdyby moja mama posłała mnie do szkoły muzycznej, byłabym dziś pianistką. Ale chciała mi oszczędzić trudnego zawodu. Dlatego zostałam aktorką! Wcześniej uczyłam się śpiewu, jednak opera mniej mnie pociągała niż granie krwistych postaci. Mimo to muzyka była we mnie przez całe moje życie. I teraz interesuje mnie najbardziej.

Zanim zaśpiewała pani piosenkę o matce, nagrała się pani matek w teatrze. I to same głośne role – w „Hamlecie" i „Krumie" Warlikowskiego.

Po kapelusz!

Jaka powinna być matka?

Ojej! Matka to osoba, która zawsze będzie kochać, zawsze wybaczy i wyciągnie rękę do dziecka. Ale opieprzyć też może – jak trzeba. Taki układ mam ze swoim synem. Tłumaczę mu: „Tak jak przyjaciele ze sobą rozmawiają – tak jak ci powiem słowo na »o«! Jak się wkurzę, pozwolisz, że ci powiem słowo na »o«?". „Zgodzę się, mamo" – odpowiada. Mój syn wie, że skoczyłabym za nim w ogień. Ale wie też, że nie dam sobie w kaszę dmuchać. Zaprzyjaźniłam się z moim synem i moją córką Olą. Do dzisiaj zdarzają nam się radosne, późnowieczorne wypady do kina. Oczywiście w odpowiednim momencie trzeba pamiętać, żeby odciąć dzieciom pępowinę. To też nie jest łatwe. Kiedy zaprowadziłam moje dzieci pierwszy raz do przedszkola, wróciłam do domu i się rozpłakałam, bo poczułam, że już nie mam nad nimi pełnej kontroli.

Warlikowski to także rola Kobiety z peep-show w „Oczyszczonych". Musiała się pani obnażyć. Łatwo było?

Łatwo nie było. Nie korzystałam już wtedy w aktorstwie ze swojego ciała od dawna. Ale zawsze zazdrościłam Hance Polony pracy z Konradem Swinarskim i chciałam bardzo mocno wejść w sztukę. Nawet się zastanawiałam, czy nie pójść do Jerzego Grotowskiego, bo chciałam się bez reszty teatrowi oddać. Powiem szczerze: człowiek chce się w końcu poznać. Czasami wybiera zawód, który w tym pomaga. Może ja poprzez aktorstwo chciałam siebie poznać? Mało tego – polubić! I to się udało. Poznałam siebie i polubiłam. Dlatego teraz chcę być już tylko sobą. Mam dosyć eksperymentowania i obnażania się. Nie muszę już też siebie w nieskończoność penetrować. Dlatego odeszłam już jakiś czas temu z teatru Krzysztofa Warlikowskiego, a teraz zrezygnowałam z roli Fedry w najnowszym spektaklu, nad którym pracuje, zatytułowanym „Francuzi". Zrezygnowałam też z udziału w filmie Agnieszki Holland na podstawie książki Olgi Tokarczuk „Prowadź swój pług przez kości umarłych". Dało o sobie znać zmęczenie. Nagrałam płytę, koncertuję, co zapewnia mi siłę i wewnętrzny spokój. Pan Rysio, taksówkarz, który mnie często wozi, mówi że moje nowe piosenki są lepsze niż melisa. Na mnie też tak działają. Mam swoje lata, nie wiem, ile mi jeszcze ich zostało, ale chcę je przeżyć szczęśliwie, czego nie da mi pakowanie w siebie nieszczęśliwych postaci. A nie umiem grać, nie przeżywając tego bardzo głęboko. Nie dałabym już rady zagrać Fedry i Duszejki. Wolę robić rzeczy, które budzą nadzieję, niż rozdrapywać rany. Życie bywa wystarczająco trudne, żeby jeszcze mnożyć okropieństwa. Myślę, że w dzisiejszym hałaśliwym świecie człowiek oczekuje, żeby go przytulić, pogłaskać i mówić do niego szeptem, a nie na niego krzyczeć.

Czyli nie chlastamy się?

Nie. Chodzimy na spacery, chłoniemy zieleń i cieszymy się wszystkim, nawet przechodzącym przez naszą drogę małym robaczkiem.

—rozmawiał Jacek Cieślak

KONKURS

Dla naszych czytelników mamy 10 płyt "Atramentowa" Stanisławy Celińskiej:

Aby je wygrać, wyślij w piątek (15 maja) esemes o treści:

ZW.04.Imię Nazwisko + ADRES WYSYŁKI

na nr 71601 (cena 1 zł plus VAT - 1,23 zł).

Wygrywa co drugi esemes nadesłany na dany kod w godz. 10.00 - 12.00 w dniu 15 maja do momentu wyczerpania puli nagród (płytę wyślemy na wskazany w esemesie adres, informacja o wygranej znajdzie się w esemesie zwrotnym).

"Plus Minus": „Życie to suka, czasami można się pochlastać". To słowa Muńka Staszczyka z piosenki „Wielka słota", którą śpiewa pani na nowej płycie „Atramentowa". Podpisze się pani pod tymi słowami?

Stanisława Celińska: Są momenty, kiedy człowiek może tak pomyśleć. Kiedy miałam problemy, chyba tak było. Muniek, czytając o moim życiu i rozmawiając ze mną, musiał o tym wiedzieć. Jednak nie uprzedzał, że coś takiego napisze. Dlatego tym tekstem trafił mnie jak pięścią między oczy. Nagranie demo dostałam od niego wieczorem i bardzo je przeżyłam. Pomyślałam nawet, że nie dam rady tej piosenki zaśpiewać. Napisałem Muńkowi w esemesie, że z lekka mi przyp..., że tak powiem.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach