Ja?
Pani.
No tak.
Jak rzadko która z polskich aktorek grała pani skrajnie różne role – rasową Agnieszkę ze szlacheckiego dworu „W nocach i dniach" Antczaka i chamowatą córkę badylarza w „Nie ma róży bez ognia" Barei.
Może wyniosłam to z mojego dzikiego dzieciństwa, kiedy mając lat siedem, grałam w jasełkach zarówno anioła, jak i Heroda. Również w dorosłym życiu między tymi dwoma typami ról się obracałam. Chodzi o to, że nie daję się złowić. Usidlić. Nie lubię tego. Jak mnie ktoś szufladkuje, od razu się wkurzam. Jednym z pierwszych filmów, jaki zapamiętałam, była „Biała grzywa". Podobno był francuski, ale myślałam, że radziecki, bo wtedy prawie wszystko było radzieckie. Tytułową bohaterką była biała, piegowata, nieujarzmiona klacz. Taka jak ja. Bo nie lubię czuć się okiełznana. No chyba że komuś zaufam. Komuś, kto jest dla mnie delikatny i dobry. Wtedy może mnie kupić i sprzedać, zanim się obejrzę. To jest dla mnie niebezpieczne!
Jak to się stało, że w „Krajobrazie po bitwie" Wajdy, tuż po 1968 roku, mogła pani zagrać Żydówkę Ninę?
Był jeden trudny moment z tym związany. Tadeusz Janczar w roli Karola mówił na planie do Tadeusza, którego grał Daniel Olbrychski: „Co masz tutaj oprócz tej Żydóweczki?". Ale w postsynchronach musiał powiedzieć: „Co masz tutaj oprócz tej panieneczki?".
Czy to było traumatyczne doświadczenie – wejść w rolę obozową, dotknąć dramatycznego rodzinnego losu?
Było. Dotykałam bolesnej struny. Zagrałam dziewczynę, jaką byłam: zaniedbaną, dziką, dziwną, na którą nikt nie zwraca uwagi. Choć może nie wiedziałam jeszcze wszystkiego o sobie i podświadomie odwoływałam się do takiego klimatu. Potem przez pół roku nie mogłam dojść do siebie. Byłam też wykończona walką z Wajdą, który nie bardzo na mnie się zgadzał. Popierał mnie Daniel i nieżyjący już genialny operator Zygmunt Samosiuk. Musiałam walczyć i o Ninę, i o siebie. Wajda dawał mi wskazówki, żebym grała z podniesioną głową, a ja chciałem grać „bykiem" – z głową pochyloną. Długo się zaprzyjaźnialiśmy.
„Panny z Wilka" poszły łatwiej?
A skąd. Zapowiadało się, że będzie delikatnie, ciepło. Miałam dwoje maleńkich dzieci, więc mi to odpowiadało. Początek był taki, że w przerwach między ujęciami dziergałam szaliczek dla synka i myślałam, że tak będzie do końca. Tymczasem Wajda przyszedł na plan i oznajmił, że jest zmiana w scenariuszu: najmłodsza z sióstr, Tunia, popełnia samobójstwo. Mój spokój został zakłócony. Grałam siostrę trochę od Tuni starszą, która musiała się orientować w jej trudnej sytuacji. Wymyśliłam nowe dramatyczne sceny, m.in. tę z płatkami na oczach po nieprzespanej, przepłakanej nocy.
Historia Niechciców w „Nocach i dniach" też nie jest różowa, ale rozgrywała się w eleganckim świecie, w którym mogłaby pani żyć, gdyby nie wojna.
Cudownie się z tym czułam. Przede wszystkim dlatego, że graliśmy na wsi – w pejzażu rosochatych wierzb, które kocham. Agnieszka to cudowna rola. Grałam przecież samą Marię Dąbrowską, osobę z krwi i kości. To była duża odpowiedzialność, ale i przygoda. Powstał niezwykły film.
U Barei grała pani role mocne, charakterystyczne.
To chyba zasługa mojej rodzinnej mieszanki, której się nie wstydzę, choć moja babcia mówiła, że mama, wchodząc do rodziny z Pragi, popełniła mezalians. A mnie się Praga podobała. I kiedy nie wylewałam za kołnierz, lubiłam chodzić po spelunkach. Podobały mi się śledzik, seta, galareta. Stawałam się wtedy swojską Stachą. Jako osoba uzdolniona, wyróżniająca się męczyłam się tym. Wolałam być równą babką. A tak się nie da.
Śpiewała pani już w 1969 r., a nawet wygrała wtedy festiwal w Opolu piosenką „Ptakom podobni".
W kabarecie, który założyłam z Piotrem Loretzem, wykonywałam piękną francuską piosenkę „Czas wiśni", co usłyszał Edward Fiszer zajmujący się Opolem. To on zaprosił mnie na festiwal, a ja pojechałam i wygrałam. Na ekranie wydawałam się wysoka, chmurna. Taką zobaczył mnie asystent Wajdy Jan Budkiewicz z „Krajobrazu po bitwie" i dlatego zaproponował zdjęcia próbne. Wszystko zaczęło się więc od piosenki. I od muzyki. Pewnie gdyby moja mama posłała mnie do szkoły muzycznej, byłabym dziś pianistką. Ale chciała mi oszczędzić trudnego zawodu. Dlatego zostałam aktorką! Wcześniej uczyłam się śpiewu, jednak opera mniej mnie pociągała niż granie krwistych postaci. Mimo to muzyka była we mnie przez całe moje życie. I teraz interesuje mnie najbardziej.
Zanim zaśpiewała pani piosenkę o matce, nagrała się pani matek w teatrze. I to same głośne role – w „Hamlecie" i „Krumie" Warlikowskiego.
Po kapelusz!
Jaka powinna być matka?
Ojej! Matka to osoba, która zawsze będzie kochać, zawsze wybaczy i wyciągnie rękę do dziecka. Ale opieprzyć też może – jak trzeba. Taki układ mam ze swoim synem. Tłumaczę mu: „Tak jak przyjaciele ze sobą rozmawiają – tak jak ci powiem słowo na »o«! Jak się wkurzę, pozwolisz, że ci powiem słowo na »o«?". „Zgodzę się, mamo" – odpowiada. Mój syn wie, że skoczyłabym za nim w ogień. Ale wie też, że nie dam sobie w kaszę dmuchać. Zaprzyjaźniłam się z moim synem i moją córką Olą. Do dzisiaj zdarzają nam się radosne, późnowieczorne wypady do kina. Oczywiście w odpowiednim momencie trzeba pamiętać, żeby odciąć dzieciom pępowinę. To też nie jest łatwe. Kiedy zaprowadziłam moje dzieci pierwszy raz do przedszkola, wróciłam do domu i się rozpłakałam, bo poczułam, że już nie mam nad nimi pełnej kontroli.
Warlikowski to także rola Kobiety z peep-show w „Oczyszczonych". Musiała się pani obnażyć. Łatwo było?
Łatwo nie było. Nie korzystałam już wtedy w aktorstwie ze swojego ciała od dawna. Ale zawsze zazdrościłam Hance Polony pracy z Konradem Swinarskim i chciałam bardzo mocno wejść w sztukę. Nawet się zastanawiałam, czy nie pójść do Jerzego Grotowskiego, bo chciałam się bez reszty teatrowi oddać. Powiem szczerze: człowiek chce się w końcu poznać. Czasami wybiera zawód, który w tym pomaga. Może ja poprzez aktorstwo chciałam siebie poznać? Mało tego – polubić! I to się udało. Poznałam siebie i polubiłam. Dlatego teraz chcę być już tylko sobą. Mam dosyć eksperymentowania i obnażania się. Nie muszę już też siebie w nieskończoność penetrować. Dlatego odeszłam już jakiś czas temu z teatru Krzysztofa Warlikowskiego, a teraz zrezygnowałam z roli Fedry w najnowszym spektaklu, nad którym pracuje, zatytułowanym „Francuzi". Zrezygnowałam też z udziału w filmie Agnieszki Holland na podstawie książki Olgi Tokarczuk „Prowadź swój pług przez kości umarłych". Dało o sobie znać zmęczenie. Nagrałam płytę, koncertuję, co zapewnia mi siłę i wewnętrzny spokój. Pan Rysio, taksówkarz, który mnie często wozi, mówi że moje nowe piosenki są lepsze niż melisa. Na mnie też tak działają. Mam swoje lata, nie wiem, ile mi jeszcze ich zostało, ale chcę je przeżyć szczęśliwie, czego nie da mi pakowanie w siebie nieszczęśliwych postaci. A nie umiem grać, nie przeżywając tego bardzo głęboko. Nie dałabym już rady zagrać Fedry i Duszejki. Wolę robić rzeczy, które budzą nadzieję, niż rozdrapywać rany. Życie bywa wystarczająco trudne, żeby jeszcze mnożyć okropieństwa. Myślę, że w dzisiejszym hałaśliwym świecie człowiek oczekuje, żeby go przytulić, pogłaskać i mówić do niego szeptem, a nie na niego krzyczeć.
Czyli nie chlastamy się?
Nie. Chodzimy na spacery, chłoniemy zieleń i cieszymy się wszystkim, nawet przechodzącym przez naszą drogę małym robaczkiem.
—rozmawiał Jacek Cieślak
KONKURS
Dla naszych czytelników mamy 10 płyt "Atramentowa" Stanisławy Celińskiej:
Aby je wygrać, wyślij w piątek (15 maja) esemes o treści:
ZW.04.Imię Nazwisko + ADRES WYSYŁKI
na nr 71601 (cena 1 zł plus VAT - 1,23 zł).
Wygrywa co drugi esemes nadesłany na dany kod w godz. 10.00 - 12.00 w dniu 15 maja do momentu wyczerpania puli nagród (płytę wyślemy na wskazany w esemesie adres, informacja o wygranej znajdzie się w esemesie zwrotnym).