Tadeusz Mazowiecki. Hamlet w półbutach

Równoległa lektura dwóch biografii Tadeusza Mazowieckiego potwierdza, że spory o III RP są chyba nierozstrzygalne. Przedmiotem kontrowersji są tu bowiem nie tyle fakty, ile założenia poznawcze czy – jak mógłby powiedzieć ktoś nieżyczliwy – dogmaty.

Aktualizacja: 31.07.2015 20:52 Publikacja: 31.07.2015 02:00

Tadeusz Mazowiecki

Tadeusz Mazowiecki

Foto: Fotorzepa/Jerzy Dudek

Historia życia jednego człowieka spisana przez dwóch autorów to jakby odwrotność znacznie bardziej znanego w historiografii gatunku: zestawienia biografii dwóch osób bliskich za sprawą urodzenia, roli odegranej w dziejach, poglądów. „Żywoty równoległe" spisują historycy od czasów Plutarcha po Alana Bullocka, dziejopisa Hitlera i Stalina.

Jednoczesnego pojawienia się dwóch lub więcej biografii jednej osoby nie sposób zaplanować: jest to pochodna zmieniających się zainteresowań publicznych, koniunktury politycznej, ciekawości autorów, czasem – pojawiających się nowych źródeł. W krajach najpotężniejszych intelektualnie nierzadka jest zresztą sytuacja, w której w obrębie każdego pokolenia, a w jego obrębie każdej formacji ideowej, podejmowana jest próba opisania najważniejszych postaci, trochę na tej zasadzie, na jakiej co kilkadziesiąt lat, wraz z ewolucją języka, dokonywane są nowe przekłady Szekspira.

Liczba biografii Churchilla sięga 600, nadal, nie tylko w wersjach popularyzatorskich, podsumowywane są dokonania Cezara, Elżbiety I, Fryderyka I Barbarossy czy Napoleona; nawet w Polsce dorobiliśmy się kilkunastu żywotów Józefa Piłsudskiego, kilkudziesięciu – Stanisława Augusta Poniatowskiego.

Dwie wersje życiorysu

Po śmierci Tadeusza Mazowieckiego przed niespełna dwoma laty można więc się było spodziewać powstania więcej niż jednego poważnego opracowania: odszedł polityk na zawsze wyróżniony i naznaczony zarazem urzędem „pierwszego niekomunistycznego premiera" u schyłku PRL.

Jego biografia niewolna była od heroizmu, ale i upadku, dramatycznych doświadczeń osobistych i udziału w zwrotnych momentach dziejów najnowszych Polski, ale tym, co uczyniło go tak ważną figurą polskiego dramatu, był rok z okładem kierowania rządem w okresie wychodzenia z komunizmu. Każdy poważny spór o Polskę dzisiejszą, jutrzejszą, III RP, a nawet szerzej, o szanse i strategię uwalniania kraju z opresji komunizmu i jego tkanki demoralizujących uwikłań kończy się pytaniami o jego decyzje z jesieni 1989, z wiosny 1990.

W tym sensie Tadeusz Mazowiecki zyskał w pamięci zbiorowej pozycję wyższą niż ta, jaka należałaby mu się z racji premierostwa i zasług dla „Solidarności". Tamte dokonania stawiałyby go w rzędzie polskich mężów stanu na miarę – powiedzmy, szukając analogii trochę na oślep – Józefa Becka w roku 1939, Stanisława Mikołajczyka w 1946, Władysława Gomułki w 1956; po trosze także, zważywszy na wymiar ustrojowy i gospodarczy autoryzowanych przezeń przemian, Władysława Grabskiego czy Ksawerego Druckiego-Lubeckiego.

Świadomość jednak, jak dalekosiężne konsekwencje miały wybory polityczne i decyzje personalne zapadające w 1989 r. w Kancelarii Premiera Rady Ministrów, jakie miały one znaczenie dla osądzenia PRL i dla biegu kolejnego ćwierćwiecza, stawia Mazowieckiego w rzędzie mitologizowanych i przywoływanych ciągle na nowo „figur polskiego dramatu" obok (by nie sięgać już po przeszłość bardziej odległą) Józefa Piłsudskiego, krążącego od ściany do ściany w Belwederze, Romualda Traugutta, przyjmującego w modrzewiowym dworku nominację na dyktatora, ale też – Aleksandra Wielopolskiego, dostrzegającego brutalność Petersburga, woluntaryzm Czerwonych i usiłującego znaleźć trzecią drogę.

Nie idzie mi tu, naturalnie, o tanie analogie, a jedynie o potencjał symboliczny tych momentów i postaci, czyniący z nich kandydatów na postaci nowego „Wesela". W każdej debacie o meandrach polskich dziejów, w której na równych prawach biorą udział Erynie, Wernyhora i archiwista, a w tle słychać odtwarzanego z kasety Gintrowskiego, padnie w końcu pytanie o to, co mógł zrobić Mazowiecki, dowiadując się o paleniu akt przez SB, słysząc o upadku muru berlińskiego – mógł czy nie mógł?

Co ocalił, co zaprzepaścił? – i także to pytanie zapewnia mu miejsce w historii wyższe niż to, które chyba sam sobie byłby skłonny przyznać, ale też niż byliby mu skłonni przyznać zacietrzewieni krytycy.

Ta pozycja symboliczna Mazowieckiego sprawia też, że przywoływany był nadspodziewanie często w całkiem już współczesnych sporach, kampaniach politycznych i kreowanych na ich potrzeby wizjach przeszłości, w których jest już naturalnie tylko hasłem i memem. Mamy do czynienia z nie lada paradoksem: polityk, który wydaje się dziś staroświecki nie tylko ze względu na swoje usposobienie i styl, ale i sam „efekt patyny" kładącej się na odległym cywilizacyjnie PRL, bywa przywoływany i cytowany znacznie częściej i bardziej na serio niż na przykład żyjący i nadal zabierający głos w kwestiach publicznych Lech Wałęsa.

Dwóch autorów z „Tygodnika"

Oczywiście dzieje się tak w znacznej części za sprawą środowisk medialnych i politycznych, które od kilkunastu lat z dużym zaangażowaniem budują, by sięgnąć po nieuchronne i modne słowo, „narrację polityczną III RP" wykluczającą możliwość zadawania pytań o ewentualność innego rozwoju wydarzeń w latach 1985–1995 i ustawiającą potencjalnych pytających na pozycjach oszołomów lub ignorantów.

Narrację tę współtworzą tak różne inicjatywy (posiadające zresztą swoją własną dynamikę), jak „zwarcie szeregów" wokół Wałęsy i zakaz rozmowy o jego uwikłaniach z lat 70. i 80., tworzenie swoistego powyborczego „kultu czwartego czerwca" (w ramach którego, nie bacząc na to, że ustanawianie nowych obyczajów często ociera się o śmieszność, promowany jest „toast za wolność" winem musującym), „odbrązawianie patriotyzmu" w stylu, którego symbolem pozostaje nieszczęsny orzeł z białej czekolady czy – by wrócić do głównego wątku – kreowanie Tadeusza Mazowieckiego pod hasłem „nasz premier" już nie na jednego z ojców założycieli III RP (która to godność mu się należy), lecz na primus inter pares, samotnego ojca założyciela III RP.

Tego ostatniego posunięcia nie pochwalam nie tylko dlatego, że nie podzielam do końca tej oceny. Przede wszystkim dlatego, że taka taktyka PR-owa wydaje mi się wysilona, nieautentyczna i będąca aktem przedmiotowego traktowania człowieka, dla którego „autentyczność" z pewnością pozostawała wartością, z jego prawem do własnych zasług i błędów, czyli dorobku.

Skoro już jednak tak się dzieje, tym bardziej zajmujące jest pytanie: jaką rolę w budowaniu tej narracji lub polemice z nią odegrać mogą dwie biografie Tadeusza Mazowieckiego, jakie trafiły w tym roku do księgarń: Andrzeja Brzezieckiego i Romana Graczyka? Czy wpisują się one w dzisiejsze spory metahistoryczne i polityczne czy pozostają wąsko akademickimi pracami biograficznymi? Jak ich autorzy postrzegają najważniejsze przesilenia w biografii pana Tadeusza?

Graczyk szanuje Mazowieckiego, więc traktuje go poważnie, domaga się odeń odpowiedzialności za swoje czyny. Brzezieckiego równie niewątpliwy szacunek popycha do tonowania sporów i wygładzania krawędzi

Ich zestawienie jest tym ciekawsze, że w życiorysach autorów nie brakuje zbieżności, z których najważniejszą jest fakt, że obaj zdobywali szlify w kręgu „Tygodnika Powszechnego", redakcji najbardziej chyba konsekwentnie Mazowieckiego wspierającej: Roman Graczyk (rocznik 1958) współpracował z „Tygodnikiem" do chwili publikacji ważnej książki „Cena przetrwania? SB wobec »Tygodnika Powszechnego«" w 2011 r.; Andrzej Brzeziecki (rocznik 1978) jest publicystą „TP" po dziś dzień.

Buszujący w bibliotekach wiedzą, ile o książce powiedzieć można, nawet nie podejmując trudu lektury, wyłącznie na podstawie wydawcy, rekomendacji na obwolucie, jeśli kto dociekliwszy – bibliografii. Dzieło Brzezieckiego jest pod tym względem bardziej przewidywalne: tytuł „Tadeusz Mazowiecki. Biografia naszego premiera" – zastanawiam się, czy wybrany przez samego autora czy narzucony przez wydawcę – jest dość ostentacyjnym nawiązaniem do „czwartoczerwcowej" narracji.

Okładkowe blurby pióra Bronisława Komorowskiego i Adama Mazowieckiego, drugiego z trzech synów syna Tadeusza, są zarazem ciepłe i koturnowe, a na imponującej liście autorów relacji osobistych, wymienionej w bibliografii, brak właściwie (z wyjątkiem może Ryszarda Bugaja i Bohdana Cywińskiego) osób, które kiedykolwiek na serio rozważałyby plusy i minusy III RP: ot, grono entuzjastów „okrągłostołowej" narracji, od Stanisława Cioska po Andrzeja Wielowieyskiego.

Przestrzegałbym jednak tych, których stać tylko na reakcje alergiczne, a świat postrzegają zerojedynkowo: książka Graczyka „Od uwikłania do autentyczności. Biografia polityczna Tadeusza Mazowieckiego" nie jest w żadnym razie kontrbiografią polityka napisaną „ze znakiem ujemnym", pracą wyolbrzymiającą błędy bohatera, powielającą negatywne sądy. W ogóle: ani Graczyk nie jest tak krytyczny, ani Brzeziecki tak bezkrytyczny, jak sądziliby entuzjaści walk (publicystycznych) w kisielu.

Naturalnie inna jest dynamika i inny tryb narracji tych opowieści: Andrzej Brzeziecki znacznie częściej unika wypowiedzi autorskich, tworząc swego rodzaju montaż z relacji i wspomnień. Dużą rolę odgrywają w nim wypowiedzi samego premiera, który nie zgodził się na powstanie wywiadu rzeki z jego udziałem, nie spisał wspomnień (w ostatnich latach przed śmiercią przygotował jedynie zbiór swoich wystąpień publicznych i tekstów z przełomu lat 80. i 90.), ale na ile można sądzić z książki, chętnie dzielił się tym, co zapamiętane, w rozmowach z autorem.

Brzeziecki wydaje się znacznie lepiej przygotowany do rozpoznawania realiów „ludzkiego wymiaru" polityka, który w niedzisiejszy sposób chronił swoją prywatność. Raz czy drugi te opisy „zwykłego życia" są bliskie czułostkowości – często jednak po prostu poruszają, stanowiąc świetny materiał na reportaż historyczny (chociaż i u Graczyka znaleźć można świetny opis Mazowieckiego–światowca, to na miarę stanu wojennego, w dobrze skrojonym garniturze i eleganckich butach).

Roman Graczyk znacznie lepiej czuje się jako analityk polityczny: świetnie porusza się po złożonej materii gier sił, ośrodków władzy i ambicji osobistych. Historyk odczuwa wielką satysfakcję, czytając dokonywane przezeń rekonstrukcje podziałów w obozie katolickim w PRL lat 60. i 70. (tak ważnych wówczas, a tak hermetycznych dziś, kiedy mało kto prócz najwęższych specjalistów zdaje sobie sprawę ze znaczenia sporów w obrębie Koła Poselskiego „Znak", frondy ODiSS i Janusza Zabłockiego, starań o finansowanie „Więzi"...) i o wiele bliższych naszym czasom, choć też już odległych – w obozie „solidarnościowym" lat 1987–1989.

Są to jednak różnice metody i stylu, po trosze wynikające pewnie ze starań o innego czytelnika: tę ostatnią rozbieżność dostrzec można, odnotowując dużą częstotliwość, z jaką Brzeziecki stara się objaśnić mechanizmy działania PRL, w sposób czasem lekko irytujący, czasem przydatny. Graczyk pozwolił sobie na jedną uwagę adresowaną do młodszych roczników, objaśniając, że za komuny nie wolno było trzymać paszportu w szufladzie: poza tym pisze dla tych, którzy PRL doświadczyli osobiście lub z wielu prac, a teraz chcą się dowiedzieć jeszcze więcej.

Prawdziwa rozbieżność między dwiema biografiami ujawnia się jednak w sposobie objaśniania posunięć ich bohatera przez obu autorów. U Graczyka dostrzegam znacznie więcej otwartości, upartego unikania jednoznacznych ocen, wielokrotne przywoływanie sytuacji rozdroża, na którym stawali wszyscy poszukujący po Jałcie rozwiązań dla Polski i Polaków.

Obaj autorzy przywołują rzecz jasna te same dylematy i wybory Mazowieckiego – od decyzji o zaangażowaniu się w PAX przez „frondę" wobec Bolesława Piaseckiego, chude i syte lata „Więzi", zaangażowanie się w opozycję aż po działania doradcy strajkujących stoczniowców, eksperta Związku, redaktora naczelnego „Tygodnika Solidarność", a wreszcie – nominata kompletującego rząd, premiera biorącego odpowiedzialność za znajdujący się w stanie zapaści kraj i nieskutecznego rywala Wałęsy.

U Brzezieckiego, nawet jeśli racje oponentów Mazowieckiego zostają zarysowane, z reguły pod koniec fragmentu czy rozdziału okazuje się, że to bohater biografii dokonał słusznego wyboru: nie mam wrażenia, że za grzecznościową, obecną w tle frazą „nie we wszystkim miał rację" pojawia się gotowość do podjęcia rozmowy z krytykami.

W interpretacji Graczyka natomiast posunięcia Mazowieckiego – wybór PAX, Koła Poselskiego „Znak", postawy wobec prymasa Wyszyńskiego, aliansu środowiska „Więzi" i KOR w latach 70. – są zawsze nieoczywiste, zawsze pozostają jedną z kilku możliwości: czym innym jest to, co się stało, czym innym to, co mogło się stać.

Graczyk, ze względu na szacunek, jaki żywi do bohatera swojej książki, traktuje go poważnie, domaga się odeń odpowiedzialności za swoje czyny; Brzezieckiego równie niewątpliwy szacunek popycha do tonowania sporów, wygładzania krawędzi.

Dwa wymiary grubej kreski

Podobnie rzecz wygląda, gdy mowa nie tyle o konkretnych wyborach i starciach, ile o filozofii politycznej Mazowieckiego: o głębokim, obecnym podczas rozmów w Sierpniu '80, podczas karnawału „Solidarności" i przy Okrągłym Stole, przekonaniu, że „władzy nie wolno rzucać na kolana" zarówno z racji taktycznych, jak i zasadniczych, a także o wyrażanym znacznie otwarciej w latach 90. niż wcześniej dystansie do antykomunizmu jako jednej z zasad działania w warunkach schyłkowego PRL.

To założenie było obecne już dużo wcześniej, podobnie jak „ustawianie" osób niepodzielających tych wyborów: pierwszy, programowy tekst Mazowieckiego w wydawanym w połowie lat 80., wspólnie m.in. z Andrzejem Celińskim i Janem Dworakiem, piśmie podziemnym „Dwadzieścia Jeden", kończył się pytaniem: „Trzeba wybierać, co jest ważniejsze: »dołożyć czerwonemu« czy myśleć?".

Graczyk odnotowuje to jako jeden z możliwych punktów widzenia, Brzeziecki bliski jest jego apologii. Obaj autorzy piszą, naturalnie, o słynnej frazie „Przeszłość odkreślamy grubą linią" z exposé sejmowego we wrześniu 1989 r.

Roman Graczyk rozważa jednak przy tej okazji jej warstwy znaczeniowe, uwarunkowania, które stały za jej wyborem przez Mazowieckiego, kreśli bezsporne i potencjalne jej konsekwencje dla życia publicznego: „Wielu bystrych obserwatorów wydarzeń lat 80. i 90. – pisze – twierdzi, że Mazowiecki jako premier w kilku ważnych obszarach świadomie wybrał bezczynność (np. weryfikacja sędziów), a w innych działania połowiczne, w rzeczywistości dające premię komunistom (...)".

Graczyk odtwarza racje, które na obronę swojej polityki przytaczał premier (geopolityka, racje wewnątrzpolityczne, wartości – „nie chcieliśmy wykluczać tych ludzi z demokracji"), przyznaje, że nie są one błahe, ale nie rezygnuje z polemiki: „Czy gdyby się przeprowadziło weryfikację sędziów, biorąc za kryterium oceny stopień ich służalczości wobec starego reżimu, byłoby to koniecznie polowanie na czarownice? (...). Czy gdyby się zatrudniło w nowych cywilnych służbach specjalnych mniej niż 50 proc. kadr z SB (a nie, jak w rzeczywistości, 90 proc.) byłaby to dyskryminacja ze względu na przekonania polityczne?".

To pytania ważne i trafne. Jak z kwestią grubej linii rozprawia się drugi autor? Zadowala się frazą: „Nikt nie przeczuwał, jak wielkie konsekwencje dla historii III RP będzie miało to pojedyncze i, zdawałoby się, nieszkodliwe zdanie".

Wydaje mi się, że o tym, co postrzegam jako atut i przewagę pracy Romana Graczyka, zadecydowała prawda stara jak świat, choć w dzisiejszych czasach mająca lekki posmak freudowski, którą dałoby się wyrazić następująco: wszyscy mamy swoje ograniczenia, ale jeśli coś może nas od nich wyzwolić, to ich nazwanie. Graczyk w niezwykle szczerym, zwięzłym wstępie do książki, zatytułowanym „Moje przygody z Mazowieckim" opisuje swoje relacje z politykiem i premierem jako człowiekiem, ale też swój zmieniający się stosunek do jego inicjatyw politycznych, ba, do uosabianej przezeń „filozofii działania".

To zapis ważny, bo oddający doświadczenia wielu rówieśników Graczyka i roczników ciut młodszych: zyskujących świadomość polityczną w okresie solidarnościowego karnawału lub nocy jaruzelskiej, kojarzących w tym czasie jak najpozytywniej KIK i „Więź", postrzegających Mazowieckiego jako osobę bliską wierchuszce podziemnej „S", euforycznie przyjmujących powstanie we wrześniu 1989 pierwszego niekomunistycznego rządu.

Autor kilkakrotnie podkreśla swoje przekonanie o klasie, odwadze intelektualnej, osobistej odwadze Mazowieckiego – przekonanie, któremu pozostaje wierny po dziś dzień – zarazem jednak zadaje sobie pytanie, na które nie zna odpowiedzi: dlaczego w ostatnich latach życia Tadeusz Mazowiecki „dał się włączyć w schemat, który może i organizował życie polityczne, ale jego wartość analityczna była niska".

Ten schemat – dopowiedzmy to – to nic innego jak wspomniana wyżej „czwartoczerwcowa" narracja, w której nie ma miejsca na rozmowę o aktach założycielskich III RP, o tym, czy mogły przybrać inny kształt, a propozycje odmiennego odczytania przeszłości czy innego ułożenia teraźniejszości kwalifikowane są jako bełkot.

„Pod koniec życia – pisze Graczyk – Mazowiecki był politycznie porażony PiS-em, projektem IV RP, lustracją Lecha Wałęsy dokonaną w książce Cenckiewicza i Gontarczyka... Martwiło mnie to nie dlatego, żebym w całości podzielał diagnozy i projekt Jarosława Kaczyńskiego. Nie podzielałem. Ale w demokratycznej polityce nigdy nie dzieje się tak, że jedna strona sporu ma sto procent, a druga zero procent racji. Odnosiłem zaś wrażenie, że jego [Mazowieckiego – przyp. red.] reakcje są bliskie takiego manichejskiego podziału, bliskie histerii, w którą popadła większa część polskiej inteligencji, niezdolna już do spokojnego namysłu nad rzeczywistością, tylko a priori gotowa brać stronę jednych w przekonaniu, że drudzy to niemalże faszyści".

Co w kwestii tych ostatnich lat aktywności publicznej Mazowieckiego ma do powiedzenia Brzeziecki? Cóż, jego opis mocno naznaczony jest wspomnianym powyżej manicheizmem. O konsekwencjach afery Rywina pisze następująco: „Publicyści, a za nimi politycy – w jednym i drugim przypadku zwłaszcza prawicowi – zaczęli głosić upadek państwa polskiego i nawoływać do budowy nowego państwa, IV Rzeczpospolitej (...). III RP stała się chłopcem do bicia (...). Nadszedł czas IV RP – zwycięskie Prawo i Sprawiedliwość, przy wsparciu partii Leppera i Giertycha, stworzyło rząd (...). Bracia Kaczyńscy przejęli pełnię władzy w państwie".

I wreszcie – by nie przedłużać tego wyboru cytatów – ostatni: „Po przegranej [w wyborach prezydenckich 2010 r. – przyp. red.] wypowiedzi Kaczyńskiego stały się jednak znów radykalne, a w środowiskach bliskich PiS zaczęło narastać przekonanie, że do katastrofy samolotu doszło w wyniku zamachu (...). Zaczęły się też spory, manifestacje i awantury wokół drewnianego krzyża (...), przy którym dzień i noc gromadzili się zwolennicy braci Kaczyńskich".

Rzetelność tego opisu fatalnie odbiega od tej, z jaką mieliśmy do czynienia w poprzednich 24 rozdziałach książki publicysty „Tygodnika Powszechnego" – ale też pokazuje, jak dalece przyjęcie za swoją „narracji czwartoczerwcowej" rzutować musi na opisy i rekonstrukcje wydarzeń po roku 1945.

Pożytek z dwu biografii

Może to przypadek, ale fakt dwudziestoletniej różnicy dat urodzenia obu omawianych autorów, zabawnie i znamiennie utrzymanej zresztą, jeśli idzie o moment „spotkania z Mazowieckim" (Graczyk zaczął czytywać „Więź" jako maturzysta, w drugiej połowie lat 70.; Brzeziecki poznał byłego premiera w roku 1997 jako współpracownik jego biura parlamentarnego), kusi, by wykorzystać go jako kontrargument przeciw popularnej tezie, iż najbardziej radykalnie osądzają PRL właśnie nieznające jego realiów młokosy; a może jest odwrotnie, może to starsi lepiej potrafią oszacować nadzieje, oczekiwania i owoce III RP i stać ich na większy dystans wobec współczesnej propagandy sukcesu?

Mniejsza z tym. Tadeusz Mazowiecki wyszedł nie najgorzej na powstaniu dwóch biografii. I w ogóle, może z faktem istnienia różnych narracji historycznych można sobie radzić, zwyczajnie czytając dwa razy więcej książek, przegryzając „Resortowe dzieci" kolejnym tomem wspomnień Waldemara Kuczyńskiego, ryzykując co najwyżej, że na języku zostanie smak anchois z dżemem malinowym?

Obawiam się, że tak nie jest, że dla istnienia wspólnej pamięci istnienie wykluczających się nawzajem narracji jest dość fatalne. Przed laty mówiono by pewnie o „libanizacji" czy „bałkanizacji" przeszłości; jeśli utrzymają się obecne podziały, kto wie, może w innych krajach mówić się będzie o jej „polonizacji"? Takie dwie niedające się pogodzić wizje minionego czasu – by przywołać choćby stosunkowo niedawny przykład narracji „endeckiej" i „piłsudczykowskiej" – źle się zrastają. Częściej osypują się, pozostawiając po sobie nie syntezę, lecz niepamięć.

—współpraca Małgorzata Urbańska

Historia życia jednego człowieka spisana przez dwóch autorów to jakby odwrotność znacznie bardziej znanego w historiografii gatunku: zestawienia biografii dwóch osób bliskich za sprawą urodzenia, roli odegranej w dziejach, poglądów. „Żywoty równoległe" spisują historycy od czasów Plutarcha po Alana Bullocka, dziejopisa Hitlera i Stalina.

Jednoczesnego pojawienia się dwóch lub więcej biografii jednej osoby nie sposób zaplanować: jest to pochodna zmieniających się zainteresowań publicznych, koniunktury politycznej, ciekawości autorów, czasem – pojawiających się nowych źródeł. W krajach najpotężniejszych intelektualnie nierzadka jest zresztą sytuacja, w której w obrębie każdego pokolenia, a w jego obrębie każdej formacji ideowej, podejmowana jest próba opisania najważniejszych postaci, trochę na tej zasadzie, na jakiej co kilkadziesiąt lat, wraz z ewolucją języka, dokonywane są nowe przekłady Szekspira.

Liczba biografii Churchilla sięga 600, nadal, nie tylko w wersjach popularyzatorskich, podsumowywane są dokonania Cezara, Elżbiety I, Fryderyka I Barbarossy czy Napoleona; nawet w Polsce dorobiliśmy się kilkunastu żywotów Józefa Piłsudskiego, kilkudziesięciu – Stanisława Augusta Poniatowskiego.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi