– Czasem wystarcza jedna sesja, bywa, że przepłakana, na której dochodzi do przełomu. „Dobrze, że jesteś..." – słyszę w gabinecie – wspomina trenerka płodności. Czas trwania programu dostosowuje do indywidualnych potrzeb kobiety. Koszt szacuje na 600 zł miesięcznie.
Wydaje się, że nie ma łatwiejszej pracy niż meblowanie komuś życia „za jego kasę" bez ponoszenia odpowiedzialności za owoce tych działań. – Uznawszy, że klient idzie złą drogą, niczym Stanisław Mikulski jako Wujek Dobra Rada (z „Misia" Stanisława Barei), mówi pan „Daruj sobie, rzuć to! Zostań stolarzem!"? – pytam prof. Wójtowicza.
– Nigdy. To byłby zasadniczy błąd. Coach nie doradza, nie sugeruje, nie osądza i nie ocenia. Nie odgrywa roli sędziego ani domorosłego spowiednika. Nie usłyszymy zakamuflowanych sugestii pod tytułem: „Czy nie sądzi pan, że mądrzej byłoby tego nie robić?". Klient szuka i sam w sobie znajduje odpowiedzi. Coaching jest budowaniem samoświadomości, odpowiedzialności i poczucia sprawstwa, nie tresurą – bulwersuje się Wójtowicz i dorzuca: – A gdy ktoś potrzebuje rady, lepiej niech krzyknie na ulicy: hej, kto mi doradzi?! Zaręczam, że zbiegnie się tłum. Wszyscy mamy pokusę płynącą z próżności i przekonania, że wiemy, co dla kogo najlepsze.
Profesor wspomina, jak pewien młody naukowiec wahał się między pracą na uczelni a oferowaną mu posadą w biznesie. – Zapytałem go, w jakim charakterze chciałby przejść na emeryturę? Jako profesor czy prezes? Noblista czy szef Coca-Coli? Jak wyobraża sobie siebie za 20 lat? I cóż? Został w nauce. Nie pod wpływem moich „światłych rad", ale własnego rozeznania – wspomina profesor.
Coach nie będzie dla nas mentorem, doradcą zawodowym ani terapeutą. Nie przepracuje naszej przeszłości i tkwiących w niej traum. Nie zastąpi wizyty u psychiatry, psychoterapeuty lub księdza, gdy czujemy, że nasze życie nie ma sensu i celu, cierpimy na depresję, prześladują nas myśli samobójcze, fobie, nerwice czy inne poważne zaburzenia. Kryzysowi połowy życia też nie zaradzi coach, skłóconej parze nie pomoże. – Tym zajmuje się psychoterapia czy terapia małżeńska, nie słyszałem o „coachingu par" – twierdzi prof. Wójtowicz.
Coacha nie potrzebuje ten, kto nie czuje przymusu uśmiechania się do lustra bladym świtem, z lubością daje się ponieść (niektórym) emocjom, ośmiela się nie mieć „hobby" czy „blokuje rozwój" swoich dzieci, pozwalając im grzebać patykiem w ziemi, zamiast prowadzać je z zajęć rysunku piórkiem na malowanie na szkle. Uchowaj Boże od coacha również artystów! Lwia część sztuki urodziła się wszak nie z sytości, lecz z wewnętrznego rozdarcia, frustracji, niespełnienia, zawiedzionej miłości, poranionych dusz i innych stanów niemodnych.
Coaching jest na pozór światopoglądowo neutralny. Ale trener – gdy z czasem staje się osobą, której jesteśmy skłonni bezwarunkowo zawierzyć – uzyskuje możliwości, aby dyskretnie sterować naszymi poglądami. Na przykład przekonać poczciwego konserwatystę, że jest zwykłym hipokrytą.
Doskonale ilustruje to historia Oli, socjologa, matki licealistki Magdy. – Pewnego popołudnia weszłam do pokoju córki i zastałam ją z chłopakiem in flagranti. Przeżyłam szok. Czułam gniew i rozczarowanie. Miałam też ponurą świadomość, że mleko już się wylało i... mętlik w głowie. Trzy godziny potem siedziałam u coacha, psychologa wyklikanego naprędce w internecie. „Co dokładnie przeszkadza pani w tym, że córka podjęła decyzję o współżyciu? Jaki wpływ miała pani na tę decyzję?" – pytała. „Jaką decyzję? To jeszcze smarkacz, a ja nie wiem, co mądra matka ma w takiej sytuacji powiedzieć, jak się zachować" – chlipałam wściekła. „Kim jest pani zdaniem mądra matka? Co chciałaby pani powiedzieć córce?" – naciskała trenerka.
– I okazało się, że wcale nie jestem konserwatystką z zasadami, lecz Dulską sto lat później. Bulwersował mnie nie tyle seks, ile fakt, że uprawiają go, gdy czytam za ścianą, co zmusza mnie do reakcji. Nie chciałam być tylko „narażana" na tę wiedzę, co warto było sobie uświadomić po to, by zweryfikować swoje poglądy i poczuć... wstyd – opowiada podekscytowana „swoim" odkryciem Ola. Nie przychodzi jej nawet do głowy, że trenerka mogła ją zmanipulować, wykorzystać naiwność i zaufanie, aby nagiąć jej poglądy.
Przeprogramowanie submodalności
Warto też pamiętać, że coaching to świetny biznes. Za obietnice udanego życia, podobnie jak za wieczną młodość, oddamy każde pieniądze, proste pytania dają zatem potężny zysk. Czy coaching nie jest „kremem o działaniu lasera"? Czy w tej metodzie jest szalbierstwo?
Coachowie przyznają, że tak się zdarza. Zdaniem prof. Wójtowicza oszustwem jest na przykład wmawianie klientowi, że po „przeprogramowaniu submodalności" zacznie znakomicie uwodzić albo wywierać na ludzi wielki wpływ. – A czy słyszała pani o metodzie kontaktu z „polem informacyjnym"? – dodaje.
To rzekomo jedna z teorii fizyki kwantowej: twierdzi się, jakoby rzeczywistość nie była materią, lecz informacją materializującą się w zetknięciu z tajemniczym „polem". Coach niby medium może mnie z nim połączyć, dzięki czemu uzyskam dostęp do głębin swego jestestwa i energii płynącej wprost z kosmosu. Mogłoby być ciekawie...
– A szeroko reklamowany online coaching metodą Tao czy Zen? – pytam.
– Po sprzedaży książek na ten temat widać, że elementy duchowości wschodniej trafiają w nasze potrzeby, bo pustkę czymś trzeba zapełnić. Mnie bliższa jest duchowość wywodząca się z naszej tradycji – mówi ostrożnie prof. Wójtowicz.
Zanim zgodził się wypowiadać dla „Plusa Minusa", musiałam zapewnić, że nie połączę podstępnie jego nazwiska z coachingiem płodności, tantrycznym, uwodzenia czy z ustawieniami mandal. Także z praktykami typu „programowanie energetyczne" czy „neurolingwistyczne" (NLP). Wszystkie te metody budzą jego sprzeciw jako naukowo nieuzasadnione.
Wójtowicz podkreśla, że o uczciwej i solidnej pracy coacha świadczą osiągane efekty: konkretne i wymierne w czasie. Zdaniem profesora warunkiem udanej pracy jest kontakt osobisty, a nie – oferowany czasem – coaching przez telefon, Skype'a czy e-maila. Także zdaniem dr Żukowskiej obecna moda przyciąga „trenerów" uważających metodę coachingu tylko za marketingowy chwyt.
Sowy nie są
Cóż, chętnych nie brakuje, bo samospełnienie i ogniotrwały uśmiech to niezbędnik sukcesu społecznego. Co więcej, skupieni na krótkim życiu doczesnym, coraz mocniej stawiamy na jego jakość, zatrudniając polepszaczy naszych relacji z ludźmi wokół i z samym sobą. W świecie bez autorytetów po omacku czepiamy się więc wszelkich przewodników, choćby w ostatecznym rozrachunku mieli się okazać szarlatanami.
Po kilku dniach obcowania z coachingiem w różnych odmianach serwuję rodzinie do snu coachingowe złote myśli: „Siedzący na gałęzi ptak ma pewność, że nie spadnie, nie dlatego, że gałąź się nie złamie, lecz dzięki wiedzy o tym, że potrafi latać" – czytam z emfazą. „Sowy nie są tym, czym się wydają" – odparł ponuro spod kołdry mój syn mądrością z „Miasteczka Twin Peaks".