Wielbłąd – prezent godny cesarza

– To dar, głupcze! Dar nie może srać w czasie przekazywania. Gówno mnie obchodzi, co zrobi u Teofano. Póki ja i mój syn tam będziemy, nie ma prawa unosić ogona! – Przegłódźmy go, ojcze. Jak nie zje, to i nie wysra. Mieszko spojrzał na niego z uznaniem, a Bolesław pomyślał, że wolałby widzieć taką dumę w oczach ojca w sprawach mniej gównianych.

Aktualizacja: 10.06.2016 20:48 Publikacja: 10.06.2016 01:00

Ojciec miał rację, Teofano pojawiła się na miejscu zbiórki wojsk, na rozległych błoniach na achodnim brzegu Łaby. Centrum wojennego obozu zajmował jej złoty namiot, posadowiony na niewielkim wzniesieniu, potężny niczym dwór. U podnóża rozłożyli się obozami panowie Rzeszy.

Miejsce wyznaczone na obóz Mieszka znajdowało się dokładnie na wprost wejścia do namiotu władczyni.

– A niech ją! – Mieszko gwizdnął przez zęby. – Stara łania chce pokazać, że ma nas na oku. Witosz, jedź do jej kwatermistrzów i powiedz, że dali nam za mało miejsca. Spytaj, czy to oznacza, że mam połowę swych sił odesłać za Odrę.

Bolesław zaśmiał się pod nosem. Lekcja polityki zaczynała się frapująco. Oczywiście gdyby się postarali, zmieściliby się i na tym miejscu, które znaczyły wbite w ziemię paliki, ale rzut oka na największe obozy, Gizylera i Willigisa, wystarczył, by Mieszko i Bolesław wiedzieli, że arcybiskupi przybyli nad Łabę z siłami równymi ich wojsku, więc ojciec zamierzał to podkreślić. Nie minęło wiele czasu, jak pojawili się zarządcy Teofano i szybko powiększyli teren ich obozu, zerkając przy tym ciekawie na tabory.

– Bolesławie – wezwał go Mieszko, gdy przestrzeń na obóz go usatysfakcjonowała. – Wróć na przeprawę po podarunek. Tylko dopilnuj, by nikt w obozie go nie zobaczył.

Pojechał z Zaradem, Jaksą, Bjornarem i swoją drużyną. Zwierzę pod opieką koniuszych spokojnie czekało na nich w zagajniku.

– Bydlę zżarło liście z młodych brzóz – zameldował jeden z nich. – Musieliśmy przeprowadzać go w głąb lasu, bo ryczał jak potępieniec.

– „Tylko dopilnuj, by nikt w obozie go nie zobaczył" – powtórzył za ojcem Bolesław.

Przed nimi stał wielki, dwugarbny wielbłąd.

– Zarzuci się na niego płachtę z małego namiotu i...

– ...jakoś to będzie! – pocieszył go Zarad.

Wjechali po zmroku, zakryli zwierzę płótnem, odsłaniając mu tylko pysk, bo na jego zasłonięcie reagowało nerwowym rykiem, który mógł przypominać wszystko, ale nie odgłos wołu, któregow razie czujek miało udawać. Bolesław dwunastce swoich drużynników kazał otoczyć wielbłąda ścisłym kordonem, a sam z Jaksą, Bjornarem i Zaradem ruszył przed nimi.

Wielbłąd w swej dziejowej roli miał wystąpić nazajutrz. Koniuszy wyczesał mu na tę okazję gęste futro, przystroił uprzężą z dzwonkami i jedwabną narzutą. Mieszko przyszedł obejrzeć prezent i kazał zdjąć narzutę.

– Zasłania garby! Jakoś inaczej go ozdób. Może kwiaty?

– Zeżre, najjaśniejszy książę. On wszystko żre. Derkę w nocy pożarł, a smakowała mu!...

– To dołóż więcej dzwonków do uprzęży. Dzwonków nie ruszy?

– Chyba nie, najjaśniejszy panie.

– A niech go! – jęknął Mieszko, bo wielbłąd w tej samej chwili uniósł lekko ogon i wydalił z siebie wszystko, co zjadł od rana. Było tego dużo.

– Nie może się tak zachowywać na audiencji! – wściekł się ojciec.

– To zwierzę, panie – bronił wielbłąda koniuszy. – Na rumaki nikt się nie złości, gdy...

– To dar, głupcze! Dar nie może srać w czasie przekazywania. Gówno mnie obchodzi, co zrobi u Teofano. Póki ja i mój syn tam będziemy, nie ma prawa unosić ogona!

– Przegłódźmy go, ojcze. Jak nie zje, to i nie wysra.

Mieszko spojrzał na niego z uznaniem, a Bolesław pomyślał, że wolałby widzieć taką dumę w oczach ojca w sprawach mniej gównianych.

Czy to słoń, matko?

Teofano zaprosiła wszystkich panów Rzeszy i sojuszników, którzy odpowiedzieli na jej apel wojny przeciw poganom. Zadbała o należytą oprawę monarszego widowiska. W samo południe wokół jej złotego namiotu zebrały się poczty możnych w oczekiwaniu na cesarzową i jej syna, małego króla Rzeszy. Dwa trony na specjalnie zbudowanym podwyższeniu czekały. Przy dźwięku trąb cesarzowa wdowa wyszła z namiotu, przed nią kroczył Otto. Sześcioletni król ubrany był w białą tunikę i lekki, złoty napierśnik, by podkreślić, że jego spotkanie z poddanymi odbywa się w czas wojny. Na głowie miał posrebrzany hełm, pewnie południoworeńskiej roboty, z umocowaną do niego złoconą koroną. Wszystko to, choć wykonane na rozmiar sześcioletniego dziecka, musiało ważyć sporo i Bolesław widział, że chłopiec idzie ostrożnie, z trudem utrzymując proste plecy. Gdy zaczął wstępować na wyścielone kobiercem stopnie podwyższenia, zgromadzeni wstrzymali oddech. Niewiele brakowało, by mały się przewrócił.

– Bizantyjski gest ma nasza pani – szepnął z boku arcybiskup Gizyler i w jego głosie słychać było wszystko prócz podziwu.

– To nie są obyczaje Germanii – zawtórował mu graf Ezykon, wydymając pogardliwie usta. – To greckie zbytki. Wynoszenie się ponad wszystkich!

Mieszko uśmiechnął się pod nosem i szepnął do Bolesława, tak by nikt nie słyszał:

– Niech cię Bóg broni przed strojeniem się w złote zbroje. A jak ci kiedyś Pan pobłogosławi królewską koroną, nie pchaj się w niej na wojnę. To nie są obyczaje Piastów.

– Mówią, że złoto mnoży złoto – szepnął Bolesław, nie poruszając głową – ale jak słyszę, wśród wojowników nie znajduje żadnego uznania. Aż dziw, że tak chętnie biorą je w nagrodę po walce.

– To nie są wojownicy – odpowiedział mu równie cicho ojciec. – To ci, którym nie podoba się, że Greczynka nimi rządzi. Wojownicy stoją tam – ruchem głowy wskazał na Ekkeharda.

Cesarzowa i jej syn przyjmowali kolejno hołdy swych możnych. Mieszko, wiedząc, że za chwilę przyjdzie ich czas, dyskretnie dał znać Witoszowi, by przyprowadził wielbłąda.

– Misico Dux Sclavorum et Bolislaus, filius eius! – zapowiedział ich herold.

Wystąpili przed tron matki i syna. Ukłonili się przed majestatem, ale nie przyklękli jak lennicy. Przez twarz Teofano przebiegł ledwie widoczny grymas rozczarowania. Mimo to Bolesław stwierdził, że cesarzowa wdowa jest ujmująco piękną kobietą.

– Królu Ottonie, cesarzowo – powiedział Mieszko – przybyłem z wojskiem, aby dać dowód, że łączy nas wspólne dzieło, którym jest zaprowadzenie spokoju na ziemiach Połabia. Nam, tak jak i wszystkim zgromadzonym dzisiaj nad Łabą, zależy na przywróceniu Chrystusowi pohańbionych świątyń i siłą wydartych przez pogan biskupstw.

Folkold, biskup Miśni, westchnął rzewnie.

– Niech Bóg pobłogosławi! – powiedział dźwięcznym głosem mały Otto, nie przestając wpatrywać się w Bolesława.

– Przywieźliśmy dla Jej Miłości liczne dary – kontynuował Mieszko – na dowód naszej przyjaźni.

Teofano łaskawie skinęła głową i drużynnicy ojca zaczęli ustawiać przed stopniami tronu skrzynie z podarunkami.

– Dla króla Ottona mój syn, Bolesław, ma zaś specjalny prezent.

Dźwięk dzwoneczków z uprzęży dał im znać, że wielbłąd musi być blisko.

– Jaki? – wyrwało się małemu królowi.

– Taki, jakiego nie spotkasz, królu, w pięknych miastach Germanii – odpowiedział Bolesław.

Przez tłum przebiegł szmer i pojedyncze okrzyki.

Uhm – pomyślał Bolesław – wielbłąd tuż-tuż.

Kwik zwierzęcia zabrzmiał tuż za ich plecami. Jednocześnie spojrzeli z ojcem na wyłożony drogocennym purpurowym kobiercem plac przed tronem.

Bolesław zabrał od Witosza uprząż i prowadził zwierzę w stronę tronu. Mały Otto zaklaskał w dłonie, policzki mu poróżowiały.

– Czy to słoń, matko? Słoń, o którym opowiadałaś?

Oczy Teofano zalśniły od łez. Otarła je wierzchem dłoni i odpowiedziała dziecku wzruszona:

– Nie, królu, to wielbłąd.

– Taki, na jakim jechałaś, gdy byłaś mała?

– Tak – odpowiedziała ze smutnym uśmiechem. – W Konstantynopolu mieliśmy ich dużo.

Bolesław ugryzł się w język, bo na jego końcu miał dwa słowa: „szczwany Jastrząb", i to było o ojcu. Gdy prowadzili tu ze sobą dwugarbnego wierzchowca, sądził, że stary chce zrobić wrażenie na cesarzowej, małym królu i panach Rzeszy bajecznie drogim i rzadkim zwierzęciem. Dopiero teraz zrozumiał, że prezent ma drugie dno i odwołuje się do wspomnień Teofano.

– Czy mogę go dotknąć? – zapytał Otto.

Teofano się zawahała.

– Bywają niesforne – powiedziała niepewnie.

– Ten jest oswojony, najjaśniejsza pani – zapewnił Bolesław. – Bez specjalnego siodła nie polecałbym na jego grzbiecie jeździć, ale dotknąć? Czemu nie. Przyrzekam, że zapewnię bezpieczeństwo królowi.

Otto jeszcze raz zerknął na matkę i gdy ta skinęła głową, wstał z tronu i ruszył ku nim. Dopiero teraz Bolesław przypomniał sobie, jak niepewnie chłopak porusza się w ciężkim nakryciu głowy. Szybko podał uprząż Witoszowi i podbiegł do wysłanych kobiercem stopni tronu. Czuł, że nie powinien na nie wstępować, że zarezerwowane są dla tych dwojga, ale nie chciał, by mały poślizgnął się na materii i królewskim upadkiem przyćmił wręczenie prezentu. Wyciągnął ku niemu rękę, by mógł się jej przytrzymać. Otto z dziecięcym uporem pokręcił głową, że da sobie radę. I w tej samej chwili, kiedy nią poruszył, zachwiał się. Bolesław nie czekał na katastrofę. Chwycił małego króla w pasie i przeniósł z ostatnich stopni na ziemię.

– Jaki śmieszny ma pysk! – pisnął Otto. – I tak nim porusza...

– Jest głodny – powiedział Bolesław z nadzieją, iż trzewia wielbłąda są puste. – Można go pogłaskać po szyi, o tutaj.

– Dziękujemy ci, książę, za prezent godny przyszłego cesarza – powiedziała Teofano wzruszona. – Królu! Przed nami obrady.

Jej głos nie pozostawiał wątpliwości, że Otto powinien wracać.

– Czy mogę dostąpić zaszczytu odprowadzenia króla na miejsce? – spytał Bolesław.

Cesarzowa skinęła głową. Otto się ociągał. Najwyraźniej wielbłąd ciekawił go dużo bardziej niż całe to zgromadzenie. Bolesław nie chciał nalegać. Wyciągnął do niego rękę. Królewskie dziecko westchnęło i wspierając się na jego ramieniu, weszło po schodach i usiadło na tronie obok Greczynki.

– Dziękuję, książę Misico i książę Bolislaus – powiedział. – To najmilszy prezent, jaki otrzymałem w życiu.

Bolesław skłonił się im i zbiegł po schodach. Dopiero oburzone spojrzenia Gizylera i Willigisa uświadomiły mu, że nie powinien był odwracać się do cesarzowej i małego króla plecami. Trudno, było za późno. Witosz odprowadził wielbłąda do zarządcy taboru Teofano, a ten, nie bardzo wiedząc, co zrobić, uwiązał go do palika z boku złotego namiotu, tam gdzie odnoszono wszystkie przyniesione dziś dary. Audiencja trwała.

Rogi wojenne

Bolesław słuchał, obserwując twarze możnych. Przyglądał się im, zapamiętywał. Cesarzowa grzmiała, ganiąc jego wuja, księcia Czech, Boleslava, walczącego ramię w ramię z Wieletami przeciw wierze, przyzwoitości i Rzeszy. Wiedział, że ta część przemowy powinna Mieszka i jego obchodzić najbardziej. Słuchał, starał się nie uronić ani słowa. Jednak całą jego uwagę przykuł złoty namiot, nieco poruszający się za plecami Teofano. Jeszcze chwila i wiedział, co się święci.

Do czorta! – zaklął w duchu. – Ten wielbłąd naprawdę był głodny.

– Najjaśniejsza pani – odezwał się Mieszko, a w jego głosie brzmiała zupełnie nieznana Bolesławowi nuta pokory. – Czy mogłaby Jej Wysokość lub któryś z obecnych tu możnych panów Rzeszy wyjaśnić mi, dlaczego czeski książę Boleslav nie złożył broni, gdy jego protektor, książę Henryk, ukorzył się przed Waszym Cesarskim Majestatem?

Na dostojnej twarzy Greczynki pojawiło się zakłopotanie.

– Dostał wezwanie na wyprawę, by mieć szansę się ukorzyć. Ale jest krnąbrnym, samowolnym księciem – powiedziała dobitnie.

– Zgadzam się, najjaśniejsza pani, ale mimo to nie mogę pojąć, dlaczego Boleslav walczy. Nawet najkrnąbrniejszy książę ma rozum.

– Ty, książę Mieszko, jesteś tego najlepszym przykładem – powiedział arcybiskup Gizyler.

– Walki czy rozumu? – dopytał Mieszko najniewinniejszym z głosów.

– Jednego i drugiego – zamknęła sprawę Teofano, widząc, że Gizyler otwiera usta, by powiedzieć coś zupełnie innego.

– Pani nasza – odezwał się spokojnym, chrapliwym głosem margrabia Ekkehard – trzeba się pochylić nad wątpliwością, którą zgłosił książę Mieszko. Nie wolno nam zapomnieć, że to czeskie wojska napadły na marchię miśnieńską i doprowadziły do śmierci margrabiego Rikdaga. Czeski książę wciąż nie opuścił Miśni. Ustanowiłaś mnie, pani, margrabią marchii, która jest w sensie dosłownym pod czeską okupacją.

– Margrabia bez marchii? – kpiąco prychnął graf Ezykon. – Taki wojownik jak ty, Ekkehardzie, powinien mieczem wyrąbać sobie prawo do tytułu.

– Prawo do Miśni dostałem od najjaśniejszej pani – spokojnie odpowiedział Ekkehard. – I zapewniam tu obecnych, że odbiję ją z rąk czeskich. Nietrudno zauważyć, że gdy nasze wojska zbierają się tutaj, by ruszyć na Wieletów, korzysta z tego władca Czech. Powiedziałbym, że na tym może polegać jego podstęp: wiąże siły saskie w walce o odzyskanie ziem wieleckich i dzięki temu umacnia się w Miśni. Po zebranych przeszedł szmer.

– Kwestionujesz sens naszej wyprawy? – poważnie zapytał Willigis.

– Nie, arcybiskupie. Sugeruję podzielenie sił. Część wojsk powinna ruszyć na Wieletów, a druga część na Czechy.

– Wzięcie Boleslava w dwa ognie jest kosztowne – zmartwił się Mieszko. – Ale... nękanie go tam, gdzie się najmniej spodziewa odwetu, mogłoby przynieść pożądany efekt.

– Książę Pragi obsadził wojskiem całą zachodnią granicę i Miśnię – powiedział Ekkehard.

– Lecz nie spodziewa się uderzenia na Śląsk – odpowiedział ojciec.

Dopiero teraz do Bolesława dotarła intryga, którą utkał Mieszko. Dalej mógł się już tylko rozkoszować tym, jak Stary Jastrząb wykończył swe dzieło. Stanęło na tym, że za poparciem cesarzowej Teofano siły Mieszka przekroczą Odrę między Głogowem a Niemczą i zaczną systematyczną wojnę szarpaną w czasie, gdy główne wojska saskie odbijać będą od Wieletów ziemie zabrane podczas wielkiego powstania, a margrabia Ekkehard ruszy nękać Czechów okupujących Miśnię. Najpiękniejsze nastąpiło na końcu, gdy Gizyler ostatnim ukłuciem chciał zdyskredytować Mieszka, mówiąc, iż oto przybył nad Łabę, dał wielbłąda, a w zamian zabierze swe wojska, by toczyć własną wojnę z Czechami. Ojciec, nie mrugnąwszy okiem, odpowiedział:

– Wszystko zostaje. Wielbłąd, trzystu pancernych pod moją komendą, sześć setek lekkozbrojnych. Z obozu wojennego wyjedzie tylko mój syn, Bolesław, i to on poprowadzi wyprawę na Czechów, nie zabierając ani jednego z przyprowadzonych przeze mnie wojowników.

W sercu Bolesława zabrzmiały tryumfalne rogi wojenne. Czas kończyć audiencję.

– Wycofajmy się, nim nasz podarunek zeżre złoty namiot cesarzowej i nasra do kufrów z podarunkami panów Rzeszy – bezgłośnie szepnął do niego ojciec. Stary Jastrząb był tak ukontentowany, jakby sam narobił na klejnoty margrabiów.

Fragment książki Elżbiety Cherezińskiej „Harda", która ukazała się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka. Śródtytuły od redakcji

W poniedziałek 13 czerwca rozdamy trzy egzemplarze książki w konkursie na profilu „Rzeczpospolitej" na Facebooku: https://www.facebook.com/dziennikrzeczpospolita/

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Ojciec miał rację, Teofano pojawiła się na miejscu zbiórki wojsk, na rozległych błoniach na achodnim brzegu Łaby. Centrum wojennego obozu zajmował jej złoty namiot, posadowiony na niewielkim wzniesieniu, potężny niczym dwór. U podnóża rozłożyli się obozami panowie Rzeszy.

Miejsce wyznaczone na obóz Mieszka znajdowało się dokładnie na wprost wejścia do namiotu władczyni.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Piotr Zaremba: Polskie kłopoty z Donaldem Trumpem
Plus Minus
Jan Maciejewski: Znaj proporcje
Plus Minus
Jakub Ekier: Miasto niepokochane
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Nasz sztuczny brat
Materiał Promocyjny
Ładowanie samochodów w domu pod każdym względem jest korzystne
Plus Minus
Ołeksandr Szczur: Nasz film „Bucza” nie będzie łatwy dla Rosjan. Zobaczą swoje zbrodnie, a nie propagandę