Myślałem o mojej drugiej, naprawdę małej: o pewnym podbeskidzkim miasteczku. Do niedawna lubiłem tam usiąść w cukierni blisko rzeki. Błądziłem wtedy wzrokiem po moście kolei prowadzącej ongiś do Drohobycza, po dzikiej roślinności drugiego brzegu, dachach w zieleni drzewiastego wzgórka. Ale teraz jakiś market pośrodku czerwono-szarym prostopadłościanem rozbija miasteczkowość, galicyjskość i nadrzeczność tego widoku. Kto dał na to zgodę? Może ci sami urzędnicy, którzy kazali na ścianie opodal wymalować sentencję: „Tradycja jest twoją godnością”.
Czytaj więcej
Arcydzieło odkrywa naszą wspólność z kimś, kto je stworzył. Przekracza wtedy granicę dzielącą nas od umarłych, przełamuje bariery czasu i przestrzeni, różnicę między doznaniem realnym a wirtualnym. Ale nie wiadomo, kiedy zechce – jak tego roku przekonałem się w paryskim Luwrze.
Kto w Polsce afiszuje „godność”, afiszuje zwykle i „patriotyzm”. Ale kto szpeci miejscowość takim klocem, ten nie może uważać jej tradycji za godną szacunku. Przeocza pobliskie wielospadowe dachy, stutrzydziestoletnią pocztę z kolumienkami, drewniany ganek restauracji: małą ojczyznę. Według wiersza Tadeusza Różewicza tworzy ją w dzieciństwie „miasto miasteczko wieś / ulica dom podwórko”. Tymczasem w Polsce pojęcie patriotyzmu, mało że nadużywane, bywa też osobliwie nieumiejscowione. Zwracając się w jakieś minione nigdzie, lekceważy teraźniejszą materię krajobrazu. I oto nowa siedziba Muzeum. Choć od zewnątrz nie umiem się nią zachwycić, jej kameralne wnętrze mile przygarnia wchodzącego. Aż tu z okna dostrzegam bryłę PAST-y. I znów gorycz. Ta niegdysiejsza centrala telefoniczna sprzed ponad wieku to nie dość, że już zabytek, a do 1935 roku najwyższy gmach stolicy, ale jeszcze pamiętne miejsce walk powstańczych. Tymczasem w wolnej Polsce PAST-ę oflankowały dobudówki nieprzystające do niej ani do siebie nawzajem, architektura niepodobna do niczego. Na ten widok wraca do mnie myśl, że od trzydziestu kilku lat specjalna ustawa powinna chronić wygląd Warszawy... – To ty nie wiesz, na jakim świecie żyjesz? – spyta ktoś. – Nie widzisz, że krajem zawładnęli deweloperzy przy wsparciu wielu samorządowców? – Wiem, gdzie żyję – odpowiem. – W mieście, jak mówią tytuły książek, „zgruzowstałym”, mieście „niepokonanym”, któremu coś by się należało. A wybitnej nowej architektury w nim jak na lekarstwo.
Ale nieprędko przestanę gdybać o szansach, jakie zaprzepaszcza bezideowość innych, bezhołowie i bezguście. O niedoszłym pięknie kraju i stolicy.
Zapisując w notesie swoje żale, chodzę od okna do okna MSN. Z kolejnego jest widok na plac Defilad, przeobrażany teraz w plac Centralny, i na Pałac Kultury. Między nim a Muzeum stanie Teatr Rozmaitości; na ten budynek czeka już goła ziemia. Siedemdziesiąt lat temu po to, by powstał cały ten wygwizdów i pośrodku (jak mawiano) „koszmarny sen cukiernika”, wyburzono powojenne pozostałości dziesięciu ulic i setek domów – czyichś najmniejszych ojczyzn. Owszem, plac Centralny upamiętni przebieg tamtych ulic barwami nawierzchni. Oby też jakoś zacerował tę dziurę w mieście. Ale Muzeum ładnie jej nie zaobrębi. Mogłoby pewnie, gdyby Teatr zeszył optycznie jego białe pudełko z wyszarzało-piaskowcowym Pałacem. Ale nie: swoją czernią stworzy kolejne rozdarcie optyczne jak market nad górską rzeką. I czy tylko mnie będzie przypominał kontener typu KP 18? Tymczasem połączenie obu gmachów, według projektu Christiana Kereza zaniechanego przez władze miejskie, cieszyłoby moje oko. A już zwłaszcza propozycja powstała w biurze PIG Architekci, czysto symboliczna: kwartały domów na ludzką miarę, podobne do przedwojennych, hołd złożony przeszłości, którą zatarła przemoc.