Wielki podlaski targ staroci wzbudził we mnie z nową siłą nienowe refleksje. Ale nie zdążyłem od razu ich zapisać: zbierało się na burzę.
Powoli zwijano stoiska. Na rozjeżdżonej polanie pobrzękiwały przedmioty chowane do pudeł, warkotały zapuszczane silniki. Nadnaturalnej wielkości kamienna głowa mężczyzny leżała potylicą na platformie ciężarówki, przymocowana pasem na wysokości ust. Zaraz, ta spiczasta bródka: czyżby Jan Kochanowski? Zakneblowany i bez nabywcy? Groza. Obok krzątała się młoda kobieta i niby od niechcenia zapytałem, czyja jest głowa. Nie wie, zawoła męża. Podziękowałem: to nie takie ważne. Idąc dalej, pocieszałem się tylko, że głowa należała do jakiejś postaci, którą w wolnej Polsce zdjęto z piedestału.
Czytaj więcej
Intencje sobie, a język sobie. Można szczerze potępiać niepraworządność, autorytaryzm i ludobójstwa, a jednocześnie powtarzać słowa kryjące zarodki takiego zła. Kiedy tworzą one żargon polityczny, łatwiej mogą jeszcze budzić nieufność. Ale kiedy indziej brzmią niewinnie.
„Nie wierz fortunie, co siedzisz wysoko”: kto mógł to powiedzieć, jak nie właśnie Kochanowski. Próbowałem oblecieć cały teren, a tymczasem kiełkowała we mnie melancholia. Zdawałoby się, targ jak targ. Takie porcelanowe pastuszki grające na flecie, takie drewniane grzebienie do lnu wystawia się na sprzedaż, jak kraj długi i szeroki. Na żołnierskie czapki z czerwoną gwiazdą napatrzyłem się także u berlińskich handlarzy starzyzną. Ale oto rzucił mi się w oczy starszy pan mający w ofercie poradnik „Jeżdżę samochodem Trabant”. Wzruszył mnie płonną raczej nadzieją, że ta książka znajdzie kupca. A podniszczone winylowe płyty sprzed dziesięcioleci, czekające na niejednym stoisku? „Songs that will live forever”, piosenki wiecznie żywe… Przyszedł mi na myśl Kohelet: wszystko marność. Albo w ściślejszym przekładzie: nietrwałość, płonność.