Nie wiem, czy chciałby tego felietonu – a już zwłaszcza swojego w nim nazwiska. Nawet o własnej walce pod Jaktorowem, w wielkiej bitwie wspierającej powstanie warszawskie, napisał we wspomnieniach tylko: „Nie było kiedy się bać”. Pożegnanie z bliskimi przed wymarszem zbył jako „sceny z Grottgera”. Szybami z ram, w których wisiały oprawione grafiki romantycznego twórcy, zaraz po wybuchu wojny łatał w domu okna. 16-letni przejął wtedy rolę jedynego mężczyzny w rodzinie. Ojciec, dotąd oficer czynny też w kontrwywiadzie, aresztowany przez Niemców, a później przez Sowietów, umarł w łagrze; tymczasem dorastający Leszek zarabiał uprawą warzyw, do pługa zaprzęgał przybłąkanego siwka, do brony zaprzęgał się sam. By podołać temu, ćwiczył mięśnie, aż w stalagu, dokąd trafił po klęsce powstania, doczekał przezwiska „Siłaczek”.
Czytaj więcej
Kościół kupiony przestaje być głosem sprzeciwu.
Trzeba było siły, by także później żyć jak on i tak to wspominać. Nieomal ze współczuciem opisywał esesmanów zamiatających perony pod amerykańską strażą; wracając z niewoli, widział ich na dworcu w Norymberdze. A na stacji w Warszawie zobaczył plakat, gdzie nad akowcem jak on, teraz niby „zaplutym karłem reakcji”, górował żołnierz LWP. O ryzyku, z jakim odtąd latami sam się uchylał od poboru, nadmienił zdawkowo. Czule pisał o swojej żonie, odkąd oboje „połączyli biedy”. Mimochodem – o wspólnych początkach w wynajętym pokoju, gdzie z czasem wypadło kłaść jedyne dziecko do kosza pod stołem. Bez żalu – że nie było go stać na upragnione wyższe studia. Anegdotycznie – że dorabiał jako wychowawca na koloniach, dekorator wystaw czy nawet żniwiarz.
Nazwę cały ten czas jego stuleciem. Bo właśnie tacy jak pan „Siłaczek”, choć nie zyskują rozgłosu i nie mogą powstrzymać armagedonu, z wieku na wiek tworzą tajemną siłę.
A nie napomknął, jak, znalazłszy pracę urzędniczą, wkrótce został wezwany do przełożonego. Jest takim zdolnym pracownikiem, ma szansę na awans, tylko niech jeszcze się „zorganizuje”. To znaczy? No, niech się zapisze gdzie trzeba… Z awansu nici. Fundusze na kupno samochodu, uciułane u schyłku PRL, zjadła reforma Balcerowicza. Ale M-2 przydzielone ongiś młodym małżonkom, nabyta później meblościanka, wieńcząca ją kolekcja zielonych butelek, w klaserach monety, znaczki pocztowe i zbierane przez abstynenta etykiety trunków nie okazały się wszystkim, co zgromadził.