Nowy powód do takich rozmyślań miewam od październikowych wyborów. Otóż co jakiś czas napotykam artykuły o „porządkach” w jakiejś instytucji kultury, „sprzątaniu” w którymś ministerstwie, „czyszczeniu” w prokuraturze. A nie chodzi tutaj o archiwizację dokumentów w kartonach wykrojnikowych, zamgławianie pomieszczeń czy pranie wykładzin. Chodzi o to, że obecna władza, podobnie jak poprzednia, wyrzuca zatrudnione tam osoby.
Te sprzątaniowe metafory coś przeinaczają. Zwalniają z odpowiedzialności za decyzje personalne. Każda przecież dotyczy kogoś innego, każda z osobna jest słuszna albo nie. Tymczasem wyobrażenie porządków podszeptuje, że wszystkie można podjąć zbiorczo i rutynowo. Ba, że się wręcz powinno: kto widział nie sprzątać regularnie? Oto fałsz, nieświadomy pewnie, ale niepiękny. A słowo „czyszczenie” każe jeszcze pilniej bić na alarm. Zamienia wymawianie pracy w usuwanie jednorodnej, zbytecznej substancji. Mówi o ludziach jak o brudzie.
Czytaj więcej
Salwa asysty wojskowej przy grobie 100-latka, oddana w niebo. Jeden nekrolog prasowy, wśród artykułów o armagedonie grożącym wolnemu światu, jeden internetowy. I tyle. Odszedł tak cicho, jak żył.
Innymi słowy, przedstawia ich jako zbędnych i odczłowiecza. A przecież groźbę tego mogła nam uprzytomnić szarża na mniejszości seksualne. Pięć lat temu nazwanie tych osób „zarazą” przez wiadomego arcybiskupa wskrzesiło ulubioną przenośnię nazistów. Z kolei naklejki obwieszczające „Strefę wolną od LGBT” przypominały wyrażenie głoszące w III Rzeszy, że dane miejsce było „wolne” od Żydów. Albo – jak oznajmiał niemiecki synonim – z Żydów „oczyszczone” bądź „uprzątnięte”. Już to mogłoby dzisiaj dawać do myślenia. A z tamtymi słowami szło w parze pojęcie „odżydzania”. Groźnie swojsko zabrzmi przetłumaczone inaczej: jako „dejudeizacja”.