Działo się to za panowania Jerzego III. Przedstawione tu osoby żyły i toczyły spory. Były dobre i złe, ładne i brzydkie, biedne i bogate. Teraz wszyscy są równi”.
Od kilku dni kołacze mi się w głowie ten epilog „Barry’ego Lyndona”, filmu Stanleya Kubricka. A dokładnie od chwili, w której pierwszy raz wziąłem do ręki „Dekameron” Boccaccia, w nowym tłumaczeniu Zofii Anuszkiewicz. Na początku chciałem wydzielić dla tej książki pół godziny dziennie, nie więcej niż odcinek serialu. Tak się jednak złożyło, że po czterech dniach kończę już trzeci sezon z dziesięciu, po raz pierwszy od bardzo dawna doświadczając przymusu „binge-readingu”.
Czytaj więcej
Nie wiadomo, gdzie zdrada się zaczyna, jasne jest tylko, w którym miejscu się kończy. Na wisielczym sznurze, na uciekających przed wzrokiem zdrajcy spojrzeniach albo witających go plecach.
Jest ta lektura doświadczeniem, które ze znanych mi wcześniej porównać można chyba tylko do podglądania plotkarskiego portalu. Ludzkie słabostki, mniejsze lub większe skandale, historie krążące niemal wyłącznie wokół niższych instynktów – cielesnych, finansowych, ambicjonalnych. Bo też gatunek, który wynalazł Boccaccio, nazywany dziś przez nas nowelą lub opowiadaniem, ma w sobie coś z plotki właśnie. Wieści, ciekawostki zasłyszanej na mieście, przekazywanej z ust do ust, rozrastającej się niezgodnie ze stanem faktycznym, za to według jakiejś innej, tajemniczej i na swój sposób wiarygodnej reguły. Wszyscy lubimy plotki. Ich sens, narracyjną linię i morał, wyłapać można w ułamku sekundy. Jest w nich jakaś szalona żywotność, wymykająca się moralności, poczuciu wstydu czy dobremu wychowaniu, wewnętrzna siła. Znać jakąś szczególnie pikantną nowinę i jej nie powtórzyć jest rzeczą z pewnością godną podziwu, ale też na innym poziomie – nieludzką. Oparciem się fizjologicznemu przymusowi w takim sensie, w jakim ciekawość jest jedną z żądz kierujących naszym działaniem.