Urodziłem się mężczyzną w Europie Środkowo-Wschodniej. Odebrałem maskulinistyczne wychowanie zarówno w szkole, jak i w domu. Jego akceptacja pozwalała mi wyśmiewać bardziej „zniewieściałych" chłopców w celu budowy własnej tożsamości.
„Gruby ciągnie druta!" – słychać było na szkolnym korytarzu pod adresem jednego z uczniów. To nie był jednorazowy wybryk, raczej seria regularnych upokorzeń. Czy ktoś na nie reagował? Jeśli nawet wyzwiska dotarły do uszu nauczycielki, to wyzywających nie spotykały z tego powodu żadne konkretne konsekwencje. No bo jak sensownie ukarać grupę 15 osób?
Po to, żeby przeciwdziałać takim sytuacjom, Kampania przeciwko Homofobii zorganizowała Tęczowy Piątek, akcję edukacyjną mającą na celu oswajanie uczniów z różnorodnością. Akcję o tyle ciekawą, że nieskierowaną wyłącznie do szkół w dużych miastach: docelowo zajęcia miały się odbyć w ponad 200 placówkach na terenie całego kraju. „Miały", bo – na skutek medialnej nagonki – część szkół zrezygnowała.
Medialna nagonka na zajęcia edukacyjne, które mogą sprawić, że ktoś poczuje się ciut lepiej ze swoją, bardzo często skrywaną, tożsamością, była wręcz niebywała. Skrajnie tradycjonalistyczne media ścigały się w fantazjowaniu na temat tego, jak takie zajęcia miałyby wyglądać. Do tego peletonu dołączyła minister Anna Zalewska, mówiąc, że zorganizowanie wydarzenia bez dochowania stosownych procedur będzie złamaniem prawa.
O jakich procedurach mowa? O wcześniejszym poinformowaniu kuratora oświaty i rodziców, bo przecież mogą im się nie podobać treści kolportowane przez KPH na terenie szkoły. W podobnym tonie pisał o akcji Michał Płociński w „Rzeczpospolitej" („Wielki piątek tęczowy", 26 października), że „ani rodzice, ani uczniowie, ani dyrektorzy nie chcą takiej akcji". Ale czy rodzic może decydować o czym jego dziecko uczy się na historii, polskim czy wiedzy o społeczeństwie? Celowo wymieniam tu przedmioty humanistyczne, które neutralne światopoglądowo nie są, a przekazują uczniom taką wizję świata, jaką aktualnie reprezentuje państwo.