Kissingera poznałem wiele lat temu w... łazience. Przyjechał spóźniony na konferencję w parlamencie holenderskim, której przewodniczyła królowa Beatrix. Spytał mnie, czy znam drogę na salę obrad, gdzie czekali gospodarze. Na oczach zgromadzonych gości zaprowadziłem go do królowej i po drodze zamieniliśmy parę grzecznościowych zdań o pogodzie. Moi holenderscy koledzy mieli jednak wrażenie, iż znam go osobiście, i nabrali do mnie większego niż dawniej szacunku.
Znajomość Kissingera otwierała drogę do kariery wielu osobom, nie zawsze tak wybitnym jak ich mecenas. Paul Bremer, na przykład, który przez lata z nim pracował, został amerykańskim „namiestnikiem” w Iraku po inwazji w 2003 roku i nie był to wielki sukces, mówiąc dyplomatycznie.
Czytaj więcej
Miał na sumieniu życie setek tysięcy przeciwników Ameryki w Trzecim Świecie. Ale bez niego Stany nie wygrałyby zimnej wojny.
Sam Kissinger był też kontrowersyjny. Choć jest laureatem Pokojowej Nagrody Nobla, to jest oskarżany o przymykanie oczu na zbrodnie w Wietnamie, Kambodży, Laosie, Bangladeszu czy Chile. Jego polityka odprężenia ze Związkiem Radzieckim i Chinami koncentrowała się na sprawach strategicznych, a nie losach dysydentów. Lubił też prowadzić negocjacje w zaciszu gabinetu, bez publicznej kontroli.
Jednocześnie był wiodącym adwokatem realizmu międzynarodowego, który zakładał, iż interesy mocarstw są ważniejsze od moralności w polityce. Celem w polityce, według realistów, powinna być stabilność, bo zmiana czy chaos prowadzą do konfliktów. Nic więc dziwnego, że Kissinger krytykował pryncypialną obronę praw człowieka prezydenta Cartera oraz próby podważania mocarstwowych aspiracji Rosji przez Ukrainę.