Tekst Zbigniewa Lewickiego o nominacjach ambasadorskich jak w soczewce skupia sposób myślenia PiS o państwie, choć profesor przedstawia swoje racje w sposób inteligentniejszy niż większość polityków tej formacji. Państwo polskie jest godne lekceważenia - leniwe, niekompetentne, korpus służby cywilnej to fikcja, potrzeba więc wymiany elit. To nie tylko ocena błędna, ale szkodliwa.
To nie wyraz frustracji
Zacznę od tego, w czym się z Lewickim zgadzam: każda władza ma prawo do wymiany ambasadorów. Na tych stanowiskach powinna mieć nie tylko ludzi kompetentnych, ale i zaufanych. Dlatego, gdy w styczniu otrzymałem napisany w imieniu ministra spraw zagranicznych list informujący mnie o zamiarze odwołania, zaproponowałem datę jak najszybszą. Minister Witold Waszczykowski i prezydent Andrzej Duda postanowili mnie zatrzymać na stanowisku jeszcze pół roku, najwyraźniej uznając, że przydam się w Kanadzie (jedynym prócz USA kraju, który od 2014 roku stale utrzymuje u nas oddział wojska) przed szczytem NATO i do przeprowadzenia pierwszej od 22 lat wizyty prezydenta RP.
Moja polemika nie jest więc wyrazem frustracji odwołanego ambasadora (byłbym dużo bardziej sfrustrowany nadal tłumacząc coraz bardziej niewytłumaczalną politykę tego rządu). Jest głosem kogoś, kto poznał dyplomację i państwo przez ostatnie sześć lat, a nie – jak Lewicki – ćwierć wieku temu. I głosem w imieniu świetnych urzędników, którzy przez Lewickiego zostali potraktowani z buta, a odpowiedzieć nie mogą, bo nadal są w służbie. Minister ani rzecznik MSZ przecież bronić ich nie będą.
To nie są wybitni specjaliści