Na pierwszy rzut oka to paradoks, że dzisiaj wśród państw zamożnych wyższą dzietnością charakteryzują się te, w których wskaźniki aktywności zawodowej kobiet są wyższe. Jeśli kobieta musi wybierać, czy podzielić swój czas między obowiązki wychowawcze i zawodowe, to im więcej może zarobić, tym częściej powinna wybierać to drugie. I rzeczywiście, jeszcze w latach 80. XX wieku zależność była odwrotna: w zamożnych krajach wskaźniki dzietności były wyższe tam, gdzie kobiety rzadziej pracowały. To się jednak zmieniło pod wpływem rosnących aspiracji kobiet.
Kraje, których rządzący szybko zrozumieli, że należy rodzicom ułatwić godzenie obowiązków zawodowych i rodzicielskich, mają lepsze perspektywy demograficzne. I bardziej zadowolonych mieszkańców, bo okazuje się, że archaiczny model, w którym to kobieta zajmuje się domem, a mężczyzna pracuje, nie jest satysfakcjonujący dla żadnej ze stron. W Polsce „renta satysfakcji”, którą dałoby się zebrać, jest potencjalnie nawet większa. Mamy bowiem dużą na tle UE lukę między dzietnością pożądaną (ile dzieci ludzie chcieliby mieć) a faktycznie planowaną (ile dzieci będą prawdopodobnie mieli).
Niesprawiedliwie byłoby wytykać polskim władzom, że tego nie rozumieją. Dostępność żłobków i przedszkoli bez wątpienia się zwiększyła. Program 500+, choć bywa krytykowany za to, że pozwala zamykać kobiety w domach, może również pomagać łączyć macierzyństwo z pracą. Zapewnia dodatkowe środki na prywatną opiekę nad dziećmi tam, gdzie nie ma dostępu do tej publicznej. Problem złapania odpowiedniej równowagi między pracą a rodziną wykracza jednak daleko poza kwestie finansowe i instytucjonalne. To cały szereg błędnych kół, które niezwykle trudno przerwać.
Wyjdźmy od szokującej statystyki: jak wynika z raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego, na 100 matek, które w danym roku korzystają z urlopu rodzicielskiego, przypada niewiele ponad jeden ojciec. Częściowo to wynik uwarunkowań kulturowych i przekonania, że małe dzieci bardziej potrzebują bliskości mamy. Jasne jest jednak, że o tym, kto zostaje z dzieckiem w domu, decydują też zdolności zarobkowe rodziców. Tymczasem ojcowie zwykle zarabiają więcej. Ta różnica wynika jednak z tego… że kobiety mają częstsze przerwy w pracy i więcej czasu poświęcają rodzinie niż rozwojowi kariery zawodowej. A skoro zwykle z małymi lub chorymi dziećmi zostają matki, ojcowie podejrzewają (na ogół słusznie), że ich nieobecność w pracy „bo dziecko” będzie źle widziana. Stąd ich absencja jest z punktu widzenia całej rodziny obiektywnie bardziej ryzykowna. A jeśli ojcowie statystycznie pracują i zarabiają więcej, to siłą rzeczy mniej angażują się w obowiązki domowe i wychowawcze. To zaangażowanie zaś jest również jednym z prognostyków dzietności: tam, gdzie jest większe, rodzi się więcej dzieci. W końcu sprzyja aktywności zawodowej matek.
Niedobór pracowników nad Wisłą wynikający właśnie z niskiej dzietności jeszcze te problemy z łączeniem obowiązków zawodowych i rodzicielskich pogłębia. Wielu rodziców, nawet jeśli chce i ma dodatkowe zachęty od państwa (jak np. świadczenia dla rodziców, których dzieci nie mogły pójść do przedszkoli i szkół, wypłacane w czasie epidemii), po prostu nie może sobie pozwolić na nieobecność w pracy z powodu presji pracodawców. Im zaś trudno się dziwić. Wielu z nich może nawet rozumieć, że w ich długofalowym interesie jest zapewnianie rodzicom – obu płci – możliwie dużej elastyczności, bo to w przyszłości zwiększy dzietność i podaż pracowników. Tyle że krótkofalowym problemem jest częściej deficyt rąk do pracy.