Personalne wyniki wyborów samorządowych w 2018 roku będą ważniejsze niż polityczne. Przyszłość prowincji zależy bowiem od pojawienia się lokalnych aktywistów, przedstawicieli młodego pokolenia, chcących związać swoją karierę publiczną z którymś ze średnich lub mniejszych ośrodków miejskich. Bez silnego lobby miejskiego, bez sojuszu między metropoliami i pozostałymi miastami nie dojdzie do decentralizacyjnej rewolucji w głowach, a potem do jej ustrojowego wypełnienia. Będziemy dryfowali w stronę centralizmu. Staniemy się państwem z jednym centralnym lotniskiem, jednym „flagowym" uniwersytetem, jedną dzielnicą banków i korporacji.
Niestety, wiele wskazuje na to, że spór o miasta przez najbliższy rok będzie się toczył pod dyktando dwóch partyjnych narracji. Pierwsza będzie postulowała „zatrzymanie PiS" w drodze do pełni władzy. Druga będzie mówiła o „dobrej zmianie" w samorządach. Nawet jeżeli w części miast wygrają kandydaci niezależni, to w tak ukształtowanym sporze zmarnujemy okazję, by o miastach powiedzieć coś ważnego. Nie tylko dlatego, że jego stronom bardziej opłaca się wzbudzać emocje, niż rywalizować na argumenty. Także dlatego, że w ostatnim ćwierćwieczu, w pierwszych kadencjach polskiego samorządu, ukształtował się w zasadzie tylko jeden polityczny pomysł na miasto.
Oparto go na trzech dominujących wówczas przekonaniach: o zaletach prywatyzacji i komercjalizacji usług miejskich, o konieczności odtworzenia klasy średniej oraz o apolityczności zarządzania miastem. Tę wspólną – centroprawicową de facto linię – realizowały wszystkie formacje rządzące miastami, także SLD i prezydenci wywodzący się z lewicy. Część z nich potrafiła nawet dostosować się do centroprawicowych standardów w zakresie relacji z Kościołem czy – z większymi oporami – w sferze symboli.
Było to naturalną reakcją na zmianę ustroju i odreagowaniem reguł gospodarki socjalistycznej. Zmiany, do których wówczas doszło, radykalnie przeobraziły krajobraz naszych miast, usunęły wiele problemów, z którymi scentralizowana władza by sobie nie poradziła. Ale od lat 90. upłynęło już sporo czasu. Pojawiły się miliardy euro unijnych dotacji. Powstały możliwości kształcenia zaplecza urzędniczego i eksperckiego, wydano ogromne pieniądze na strategie lokalne. I mimo to nie pojawiła się realna alternatywa dla dominującego modelu rządzenia miastem. Bo trudno uznać za taką alternatywę finansowanie in vitro czy rozbudowy systemu ścieżek rowerowych. Chodzimy do wyborów samorządowych, by decydować o tym, kto będzie rządził, a nie o tym, co zostanie zrobione.
Alternatywa czy korekta
Pierwszym znakiem, że można inaczej myśleć o mieście, były programowe wypowiedzi ruchów miejskich. Ich pojawienie się nie doprowadziło jednak do powstania politycznej alternatywy, ale skłoniło władze miejskie do korekty centroprawicowej polityki. W miastach pojawiły się budżety obywatelskie, zagościły na dobre miejskie rowery, z lepszym lub gorszym skutkiem uruchomiono procedury dialogu z organizacjami pozarządowymi. Nawet tam, gdzie początkowo traktowano te działania jako pozorne, mogły one nabrać własnej dynamiki i autentyzmu. Jednak żadnego ze znanych mi przypadków nie można określić mianem zmiany systemowej, przyjęcia nowej logiki rządzenia miastem. Przeciwnie, można nawet powiedzieć, że dokonana korekta wzmocniła istniejący model, łagodząc jego najpoważniejsze wady.