Pomysł ponownej realizacji „West Side Story" był niewątpliwie kuszący, ale też ryzykowny, bo nasuwający nieuchronne porównania. Pierwsza ekranizacja musicalu Leonarda Bernsteina z dziesięcioma zdobytymi Oscarami to legenda kina. Na liście najlepszych filmów muzycznych wszechczasów stworzonych przez American Film Institute zajmuje drugie miejsce i nie widać dzieł, które mogłyby zmienić tę klasyfikację.
Od powstania filmu minęło jednak 60 lat. Język kina bardzo się zmienił, możliwości techniczne też, więc może warto odświeżyć klasykę, jaką jest „West Side Story"? Steven Spielberg przez lata potrafił przecież dać świeży impuls rozmaitym gatunkom amerykańskiej kultury masowej.
Zabrał się więc do pracy z najlepszymi współpracownikami. Na autora scenariusza wybrał Tony'ego Kushnera, autora słynnych „Aniołów w Ameryce", mocno osadzonych – podobne jak „West Side Story" – w klimatach nowojorskich. Jego rola polegała jednak przede wszystkim na wzmocnieniu dydaktycznej wymowy dialogów, tak zresztą charakterystycznej dla filmów Spielberga, zwłaszcza z późnego okresu twórczości.
Motywy z Szekspira
Bardziej skonkretyzowany został czas zdarzeń. Film zaczyna się od panoramy burzonych starych domów i tablicy informującej, że na ich miejsce powstanie Lincoln Center, dziś wielkie centrum kulturalne Nowego Jorku. Amerykański widz nie ma zatem wątpliwości, że akcja rozgrywa się w początkach lat 60. XX wieku i w czasach, gdy Puerto Rico zyskało status kraju stowarzyszonego z USA, co spowodowało emigrację jego obywateli, osiedlających się licznie w biednych dzielnicach zachodniego Manhattanu. To tam domy musiały ustąpić miejsca nowym inwestycjom.
Czytaj więcej
Stephen Sondheim, najważniejszy twórca amerykańskiego teatru muzycznego, zmarł w wieku 91 lat.