Donald Trump postawił na swoim. Uczynił to wbrew licznym ostrzeżeniom oraz opiniom przywódców nie tylko świata arabskiego oraz zachodniego. Jego decyzja nie powinna być jednak zaskoczeniem.
– Pierwszego dnia, gdy zostanę prezydentem, skończy się traktowanie Izraela jako podmiotu drugiej kategorii. Przeniosę ambasadę do Jerozolimy, wiecznej stolicy Żydów – ogłosił na spotkaniu American Israel Public Affairs Community. Obietnicę tę powtarzał następnie wielokrotnie w czasie kampanii wyborczej. Nie miał szans na dotrzymanie jej natychmiast po objęciu prezydentury, gdyż obowiązywała decyzja Baracka Obamy przesunięcia realizacji ustawy z 1995 roku w sprawie ambasady i uznania Jerozolimy za stolicę państwa żydowskiego.
Decyzja Obamy przestała obowiązywać 1 lipca tego roku i wtedy Donald Trump mógł już swobodnie przystąpić do realizacji obietnicy wyborczej. Nie uczynił tego jednak. Postąpił tak jak jego poprzednicy, którzy co pół roku przesuwali termin obowiązywania ustawy o przeniesieniu ambasady z Tel Awiwu do Jerozolimy i oficjalnego uznania miasta za stolicę Izraela. Biały Dom zapewniał wtedy, że nie jest kwestią, czy Trump zrealizuje wyborczą obietnicę, lecz kiedy to uczyni.
Błąd czy tajny plan?
–Ten krok oznacza, że Stany Zjednoczone przestały być bezstronnym pośrednikiem w konflikcie palestyńsko-izraelskim. Naraża też na szwank bezpieczeństwo instytucji i obywateli USA na całym świecie – udowadnia CNN, stacja krytyczna wobec Trumpa. Konsulat USA wydał już ostrzeżenie dla swych obywateli w obliczu zapowiadanych przez Palestyńczyków „trzech dni odwetu”.
Trump nie miał nigdy aspiracji bycia rozjemcą w najważniejszym konflikcie na Bliskim Wschodzie. – Ma inny plan pokojowy polegający na zmuszeniu Palestyńczyków do przyjęcia warunków Izraela – tłumaczył Guido Steinberg, ekspert rządowego think tanku Wissenschaft und Politik, w telewizji ZDF. Dlatego też podejmuje inicjatywę w tej sprawie na początku swej prezydentury, a nie w końcowym jej etapie, jak to czynili Bill Clinton czy Barack Obama.