Od soboty „My Fair Lady” będzie można oglądać w Operze na Zamku w Szczecinie. Premiera planowana na wiosnę 2020 r. z pandemicznych względów dojdzie do skutku dopiero teraz.
To będzie już 26. inscenizacja na polskich scenach, taką liczbę inscenizacji ma u nas jedynie „Skrzypek na dachu”. On przyciąga przywołaniem dawnego świata żydowskiego, a intryga „My Fair Lady”, rozgrywająca się w Londynie w początkach XX w., wydaje się anachroniczna. Ponadto musical jako gatunek bardzo zmienił się w ciągu siedmiu dekad.
– To prawda – przyznaje reżyser szczecińskiej premiery Jakub Szydłowski. – Spójrzmy jednak na obsypany Oscarami musical filmowy „La la land”, nieprzeniesiony, co prawda, jeszcze na scenę, ale prędzej czy później to się stanie. Jest oddaniem hołdu wspaniałym musicalowym tradycjom. Zatem to, co było 50 czy 70 lat temu, nadal inspiruje.
Kobiety i mężczyzna
W „My Fair Lady” profesor Higgins zakłada się, że z ulicznej kwiaciarki zrobi damę. Tresuje ją i kiedy mu się udaje, porzuca. Wprawdzie finał teatralnego pierwowzoru, jakim była sztuka George’a Bernarda Shawa po musicalowej przeróbce daje nadzieję na happy end, ale to za mało.
– Mizoginizm Higginsa jest dzisiaj nie do zaakceptowania – przyznaje Jakub Szydłowski. – Inaczej więc odczytuję tekst i buduję relacje między bohaterami. W tej historii zaciekawiło mnie, że Higgins jest zatwardziałym kawalerem, ale żyje w towarzystwie dwóch kobiet. Jest ukształtowany przez matkę, bardzo inteligentną, o silnej osobowości I jest gosposia, pani Pearce, którą pokazuje się jako grubawą, starszą osobę. A ja stwierdziłem, że to będzie atrakcyjna kobieta w jego wieku. Skupiamy się na tym, jak z Higginsem radzą sobie kobiety, jak się przed nim bronią. To one są motorem napędowym wszystkich działań profesora.