Pisząc książkę „Mordowanie na ekranie”, obejrzałem kilkadziesiąt thrillerów sądowych i dopatrzyłem się w nich pewnego schematu. Dochodzi do brutalnego morderstwa, którego wyjaśnienie powierzone zostaje wschodzącej gwieździe prokuratury. Wkrótce doprowadza do zatrzymania podejrzanego i kieruje przeciwko niemu akt oskarżenia. Podejrzany zatrudnia adwokata i w ten sposób pojawiają się protagonista i antagonista, którzy stoczą pasjonującą sądową batalię.
Opinia publiczna, zakładając, że prokurator prawidłowo wytypował sprawcę, jednoczy się przeciwko podejrzanemu, uznając go za wcielonego diabła, a odium tej nienawiści spływa na adwokata, który przez opinię publiczną utożsamiany jest ze swoim klientem. Scenarzysta, chcąc dać mu możliwość wytłumaczenia, dlaczego podjął się obrony takiej kreatury, doprowadza do sceny konfrontacji, najczęściej w windzie, barze czy toalecie. Tam właśnie adwokat spotyka dziennikarza, który próbuje dociec, jak można bronić kogoś tak złego.
Czytaj więcej
Kurtuazja nie należy do przesłanek stosowania tego środka zapobiegawczego.
Mimo że filmowi adwokaci cierpliwie tłumaczą, te ścieżki dialogowe nie pozostają na długo w głowach widzów, bo w trakcie większości prawdziwych procesów jesteśmy pytani przez znajomych bądź osoby całkiem obce, jak możemy bronić kogoś takiego.
Chodzi o pomoc osobie, której postawiono zarzuty
Owo określenie „ktoś taki” jest używane w różnych kontekstach i czasem odnosi się do kogoś, komu zarzuca się popełnienie okrutnego czynu, czasem dotyczy osoby o odmiennych poglądach, a czasem osoby, której odbiór społeczny jest negatywny. Jeśli takie pytania padają, to znaczy, że dla obserwatora życia publicznego motywy działań obrońców są problemem, który trzeba wytłumaczyć.