77-letni Luiz Inacio Lula da Silva w ostatnią niedzielę wygrał wybory prezydenckie. Polityczną drogę byłego związkowca porównuje się do tej Lecha Wałęsy. To był jego szósty wyścig po najwyższy urząd w państwie. Wygrał po raz trzeci. Gdy po niemal dwóch latach spędzonych w więzieniu sąd wypuścił go na wolność, rzucił wyzwanie swojemu głównemu rywalowi, urzędującemu prezydentowi, konserwatyście Jairowi Bolsonaro, który ubiegał się o reelekcję.
Sondaże długo dawały Luli nawet kilkunastoprocentową przewagę. Ale im bliżej było dnia wyborów, tym przewaga Luli topniała i choć wygrał pierwszą rundę, potrzebna była dogrywka.
Wygrał po długiej i ostrej kampanii wyborczej. To była walka dwóch charyzmatycznych przywódców. Dwóch tytanów, których łączy deklarowana troska o kraj, ale poza tym dzieli niemal wszystko: temperament, przeszłość, światopogląd, stosunek do gospodarki i ochrony środowiska. To były wybory między lewicowym państwem opiekuńczym, chroniącym środowisko naturalne a krajem konserwatywnym światopoglądowo i wolnorynkowym, które przymyka oko na wycinkę Amazonii, jeśli ma to służyć gospodarce. W Brazylii podobnie jak w wielu innych krajach na świecie kwitnie myślenie plemienne.
Czytaj więcej
Lider lewicy ma wiele wad. Ale ma też jedną zasadniczą zaletę, której nie ma Jair Bolsonaro: dzięki Luli Brazylijczycy nadal będą żyli w czwartym co do znaczenia kraju wolnego świata.
Obie strony nie stroniły od populizmu. Bolsonaro sugerował, że elektroniczny system wyborczy w Brazylii jest podatny na oszustwa i że jeśli przegra, nie uzna wyników wyborów. Lula obrazowo przedstawiał alternatywę, przed jaką stoją wyborcy: kraj, w którym dzieci spędzają czas z książką albo z karabinem maszynowym. Kandydaci zarzucali sobie nawzajem kłamstwo, nieuczciwość i niekompetencję.