Jeżeli potraktować jego słowa poważnie, Donald Trump jest gotów przekreślić fundamentalną zasadę NATO – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. W wywiadzie dla „New York Timesa" powiedział, że jeżeli Rosja zaatakowałaby państwa bałtyckie, to on jako prezydent nie widziałby tego jako atak na USA i nie reagowałby zbyt szybko. Prezydent Trump najpierw sprawdziłby, co ostatnio kraje bałtyckie zrobiły dla Stanów, i dopiero na podstawie tych wniosków podjąłby działania. Taki sposób transakcyjnego myślenia podważa system sojuszy, które USA zbudowały po drugiej wojnie światowej, oraz poważnie podważa bezpieczeństwo wszystkich sojuszników USA – w tym Polski.
Trump, jeżeli wygrałby listopadowe wybory, byłby pierwszym po drugiej wojnie światowej prezydentem USA, który będzie chciał skończyć rolę USA jako gwaranta powojennego ładu światowego. Jego hasło „America First" – czyli „Najpierw Ameryka" oznacza chęć dramatycznego ograniczenia roli USA na świecie – i de facto początek izolacjonizmu.
Jeżeli Trumpa traktować poważnie, to oznacza, że strategia odstraszania NATO, którą sojusz wreszcie zaczął wprowadzać w życie postanowieniami na szczycie w Warszawie, legnie w gruzach. Ta strategia oparta jest na przekonaniu przeciwnika o tym, że jeżeli on uderzy na jednego z członków NATO, to sojusz na pewno odpowie swoją całą potęgą wojskową. Decyzje podjęte podczas szczytu w Warszawie o wysłaniu batalionów natowskich, w tym amerykańskich, do Polski oraz krajów bałtyckich ma ten automatyzm odpowiedzi sojuszu wzmacniać – tak aby Rosja wiedziała, ze jeżeli coś zacznie, to będzie się to wiązało z wojną z USA, co skończy się jej porażką. Jeżeli prezydent Trump musiałby w razie ataku najpierw sprawdzić, co Polska dla niego ostatnio zrobiła, to wyklucza to automatyzm, na którym oparta jest strategia odstraszania.
Ci, którzy próbują uspokajać, mówiąc, że nie ma się czego obawiać, bo Trump gra teraz pod publikę ze względu na kampanie, a w Białym Domu byłby otoczony gronem doświadczonych doradców i ograniczony silnymi instytucjami, zaprzeczają faktom. Po pierwsze, w polityce zagranicznej prezydent Stanów Zjednoczonych ma prawie nieograniczoną władzę. Co prawda konstytucja zabrania mu samodzielnego decydowania o wojnie i pokoju, ale po atakach 11 września kolejni amerykańscy prezydenci stawali się w tych sprawach coraz bardziej niezależni. To również przede wszystkim od prezydenta zależy, jak dba lub nie dba o sojusze. Po drugie, Trump nie ma wokół siebie doświadczonych doradców – wszyscy to zupełnie nowi ludzie, a znalazł się wśród nich również były doradca zniesławionego prezydenta Janukowycza. Po trzecie, wydaje się, że Trump najchętniej słucha siebie – nie mając doświadczenia i wiedzy w sprawach międzynarodowych, będzie się opierał na swoich przeczuciach i intuicji. Dlatego właśnie powinniśmy traktować poważnie to, co mówi kandydat Trump o sprawach kluczowych dla bezpieczeństwa Polski, niestety, a może zwłaszcza jeśli mówi rzeczy, które wywołują u nas ciarki.
Ostatnie 70 lat bez wielkich wojen to historycznie szczególnie długi czas pokoju. „Pax Americana" oparta jest na głębokim zaangażowaniu Stanów Zjednoczonych w utrzymywanie globalnego ładu światowego, na którym USA i jej sojusznicy korzystają najbardziej. Słowa Trumpa sygnalizują odwrót od tego zaangażowania. Niestety, według badania opinii publicznej przeprowadzonego przez PEW, aż 57 proc. Amerykanów zgadza się z opinią, że USA powinny najpierw zająć się swoimi problemami, a dopiero potem pomagać innym. Demony izolacjonizmu wyzwalane przez Trumpa będę zagrożeniem dla sojuszników USA – nawet jeżeli prezydentem zostanie Hillary Clinton.