Można uznać, że ta dziesiątka wielkich kancelarii to inny świat. Rzeczywiście, biznes ze szklanych wieżowców w centrum Warszawy rządzi się swoimi prawami. Jeśli jednak spojrzeć na udział kobiet we władzach samorządów prawniczych, sytuacja wygląda podobnie albo nawet gorzej.
W 69-osobowej Krajowej Radzie Radców Prawnych są 23 kobiety, czyli 1/3 składu. W adwokaturze jest jeszcze gorzej. Dziś wśród 48 osób tworzących Naczelną Radę Adwokacką tylko siedem to kobiety. Czternaście procent. Trochę mało jak na niemal stuletnie tradycje równouprawnienia w tym zawodzie. Przecież już w 1925 r. Helena Wiewiórska jako pierwsza kobieta w Polsce przywdziała adwokacką togę.
Zresztą nad paniami we władzach adwokatury zdaje się ciążyć fatum. Na czele NRA dwukrotnie stały kobiety, ale żadna z ich nie dotrwała do końca kadencji. Maria Budzanowska została zmuszona do rezygnacji w 1985 r. przez ówczesne władze z przyczyn politycznych. Joanna Agacka-Indecka zginęła w katastrofie smoleńskiej w 2010 r. Gdy jednak przyjrzeć się bliżej całemu zjawisku, widać, że to nie jest efekt działania żadnych ciemnych sił. Same kobiety przyznają, że wiele z nich w ogóle nie ma ambicji kierowania kancelariami. Woli mieć duży margines dla życia rodzinnego i wychowania dzieci. Nie ułatwia im tego prawo, zwłaszcza adwokatkom, które nie mogą się zatrudniać i nie przysługuje im płatny urlop macierzyński.
Barierą dla awansu bywa także charakter niektórych zajęć prawniczych. Obcowanie z drastycznymi obrazami przestępstw i z samymi przestępcami przekracza odporność niejednej kobiety. Asystowanie przy wielogodzinnych negocjacjach handlowych też jest zadaniem raczej dla silnych męskich organizmów.
Czytaj także: Adwokat, a może jednak adwokatka
Są oczywiście kobiety, które nie poddają się tym przeciwnościom i mogłyby awansować, ale przeszkadzają im w tym... inne kobiety. Te, które już zostały szefami i mszczą się na młodszych koleżankach za swoje dawne krzywdy.