Edward Dwurnik. Jednostka bezpruderyjna

W Sopocie u podnóża mola w salach Państwowej Galerii Sztuki czynna jest ekspozycja 75x75. To wielka wystawa jubileuszowa Edwarda Dwurnika, jednego z najbardziej znanych i cenionych polskich malarzy współczesnych, artysty równie barwnego i kontrowersyjnego jak jego sztuka.

Publikacja: 18.05.2018 17:00

Edward Dwurnik. Jednostka bezpruderyjna

Foto: PGS/ Joanna Mieszko

Ekspozycja przypomina, że mamy do czynienia z jednostką bezpruderyjną, którego twórczość stała się ważnym elementem pejzażu polskiej kultury, i to zarówno masowej, jak i wysokiej. Ciekawy paradoks.

Edward Dwurnik nigdy nie ukrywał, że jednym z najbardziej inspirujących artystów był dla niego słynny Nikifor Krynicki.

– Nikifor mnie zafascynował – mówi mi dziś Dwurnik. – Pokazał, w jaki sposób tworzyć obraz, kreślić rysunek, robić tzw. podmalówkę, jak posługiwać się cienkim pędzelkiem. Przyjechał do nas na Akademię ze swoim opiekunem, usiadł i zaczął malować. I mimo że dawno odszedł z tego świata, mam wrażenie, że utrzymuję z nim jakiś szczególny rodzaj kontaktu, że łączy nas wciąż nić porozumienia.

Prace Nikifora zobaczył po raz pierwszy w 1965 roku na wystawie w Kielcach. Swój „Rysunek nr 1" Dwurnik wykonał w czerwcu tego samego roku pod wpływem tamtej wystawy. Tak powstała praca, od której obchodzący w tym roku 75. urodziny artysta datuje swoją twórczość. Mówi, że od Nikifora przejął groteskowość i pewien dosadny realizm. Do tego dochodzi operowanie rysunkową formą. Bliska jest mu też postawa antyestety. I wielka pracowitość. Do dziś, jak obliczył, namalował około 8 tysięcy obrazów.

Patrząc na twórczość Edwarda Dwurnika, trudno oprzeć się wrażeniu, że malowanie jest jego wielką pasją, która sprawia mu niebywałą radość, więc oddaje jej się bez reszty. – Kiedy mieszkałem pod Warszawą, wstawałem o czwartej rano, pracowałem do ósmej, a potem jechałem na Akademię – opowiada. – Malowanie zawsze traktowałem jak radosną przygodę. Nie liczyłem, że będzie ono także moim zawodem i stanie się źródłem utrzymania.

Studiował malarstwo na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. W 1970 roku obronił pracę dyplomową w pracowni prof. Eugeniusza Eibischa, ale też „zaczepił się" o Wydział Rzeźby. Nie znaczy to wcale, że chciał kiedykolwiek zostać rzeźbiarzem, bo jak twierdzi, bardziej niż rzeźba zainteresowały go rzeźbiarki.

– Na Wydziale Malarstwa trafiłem na jakieś straszne facetki – przyznaje z przekąsem. – Zupełnie inaczej było na Wydziale Rzeźby. Rzeźbiarki po prostu zdecydowanie bardziej mnie pociągały. Były ładne, pracowite, ambitne, pełne poświęcenia, nie bały się błota, bo jeśli na coś się zdecydowały, oddawały się temu w pełni. I nie ma się czemu dziwić, że wśród nich znalazłem swoją przyszłą żoną.

„Wielka trumna”, 1988, olej, akryl na płótnie

„Wielka trumna”, 1988, olej, akryl na płótnie

Foto: Muzeum Narodowe w Warszawie/ Krzysztof Wilczyński

Ekspozycja w sopockiej galerii potwierdza opinię, że twórczość Edwarda Dwurnika jest wielowątkowa. I choć można w niej wydzielić pewne nurty, cykle, okresy, zespoły prac, zauważyć chęć skupienia uwagi na czymś szczególnie inspirującym dla autora, to jednak granice pomiędzy poszczególnymi wątkami są płynne i umowne.

Z sopockiej wystawy bije pozytywna energia. I nic dziwnego. Edward Dwurnik zawsze podkreśla, że stara się otaczać ludźmi pozytywnie nastawionymi do świata. Jeśli trafia na „typy mroczne" lub na tzw. energetycznych wampirów, szybko się wycofuje. Nie uważa też wcale, że powstaniu dzieła pomaga stosowanie dopalaczy czy narkotyków. Przyznaje, że robił w tym kierunku pewne eksperymenty i przekonał się, że okazały się bezużyteczne i niebezpieczne.

Mocnym akordem prezentowanych prac jest oczywiście seks, który u Dwurnika niemal od początku jest tematem dominującym. – Jesteśmy społeczeństwem katolickim i bardzo pruderyjnym – mówi artysta. – Nagość pozostaje ciągle tematem tabu. W oficjalnym obiegu po prostu nie mamy genitaliów, a ja będę przypominać, że jednak jest inaczej, bo jak byśmy się pojawili na tym świecie? Już jako młody artysta zawsze lubiłem prowokować i nigdy nie ukrywałem, że seks jest moją drugą naturą. Na szczęście nie jestem w tym odosobniony. Przedstawiam mężczyzn i kobiety w całej okazałości. A jeśli kogoś to gorszy i chciałby mnie spalić na stosie, niech obejrzy sobie dokładnie malowidła w kaplicy Sykstyńskiej. Do dziś się dziwię, że przy takim nastawieniu niektórych hierarchów kościelnych mogło powstać coś podobnego.

Pruderyjni widzowie sopockiej wystawy pewnie zwrócą szczególną uwagę na kilka portretów, na których widać prężne męskie członki i kobiece waginy. Warto jednak dodać, że do tego cyklu aktów chętnie pozowały znane postacie ze świata kultury. Artysta nigdy też nie ukrywał swej fascynacji kobietami. W jednym z wywiadów przyznał, że kiedy po raz pierwszy na studiach zobaczył nagie modelki, trudno mu było skupić się na pracy.

„Obraz nr 393”, 2017, olej na płótnie, kolekcja dra Piotra Ziajki

„Obraz nr 393”, 2017, olej na płótnie, kolekcja dra Piotra Ziajki

Foto: PGS/ Magdalena Małyjasiak

Kartki z podróży

W drugiej połowie lat 60. Edward Dwurnik rozpoczął cykl „Podróże autostopem". – Odwiedzałem wtedy często Dolny Śląsk, szkicowałem miasta z charakterystycznymi dla nich budowlami – mówi. – Powstały całe stosy rysunków w plenerze. Pomysł na serię panoram miast narodził się jeszcze na studiach na Akademii. Sporo chodziłem wtedy do biblioteki, żeby poznać historię miasta, które potem malowałem. Pamiętam, że po pierwszej wizycie w Bazylei i namalowaniu jej panoramy byłem tak dobrze obyty z historią tego miasta, że następnym razem mogłem już służyć za przewodnika i nawet oprowadzałem turystów.

Tworząc obrazy miast, artysta wypracował swoją własną perspektywę, będącą specyficzną mieszanką wielu spojrzeń. Na początku wydawałoby się, że to ujęcie z lotu ptaka, ale wcale tak nie jest. Ujęcia bowiem mieszają widok od góry i z boku. Do tego dochodzi jeszcze to, co jest w głowie malarza, jego wiedza i zdobyte ciekawostki o mieście, które postanowił nam przekazać. To dopiero tworzy wyjątkową dla jego obrazów niepodrabialną estetykę.

Każda prezentacja miasta oprócz najbardziej charakterystycznych dlań budowli zawiera zbiór postaci związanych z jego historią. Prezentując na przykład Paryż, Dwurnik zaludnia jego ulice takimi postaciami jak Molier, Edith Piaf, prezydent de Gaulle. Po drohobyckim rynku z charakterystycznym ratuszem przemyka niepostrzeżenie Bruno Schulz z teczką rysunków, a obserwuje go z ukosa gruby Stalin z fajką. Wiele tych obrazów to wielowątkowa opowieść, która wymaga od odbiorcy pewnego skupienia.

– Ideałem byłoby, gdyby widz spędził przed takimi obrazami tyle czasu, ile ja poświęciłem na ich tworzenie – mówi artysta. – Wtedy dopiero odczytałby i doceniłby ich wielowątkowość.

Panoramy miast Dwurnika znane są niemal na całym świecie. Pojawiają się nie tylko w muzeach, galeriach, ale też w prywatnych i państwowych instytucjach. Były prezentowane m.in. w Parlamencie Europejskim. Politycy i biznesmeni lubią się na ich tle fotografować, bo jak mówią, taki widok przynosi im prestiż.

W panoramach miast trudno znaleźć oazy roślinności. Malarz wręcz unika zieleni, mówi, że skutecznie przysłania ona miasta. Dlatego też, jeśli prezentuje je z natury, wybiera wczesną wiosnę lub późną jesień. Wbrew pozorom Edward Dwurnik nie stroni jednak wcale od roślinności. W Sopocie widać, że z chęcią maluje całe morza kwiatów. Tyle, że te czerwone tulipany przy bliższym oglądzie bardzo przypominają narządy rodne kobiet.

Jedną z częściej używanych barw w twórczości Dwurnika jest kolor niebieski. W tej tonacji powstały niektóre wizerunki miast. Tworzą one cykl „Miasta niebieskie". – Ten kolor pojawił się z konieczności, a nie z wyboru – przyznaje Edward Dwurnik. Na początku lat 80. w polskich sklepach, w których zaopatrywali się plastycy, był właściwie wyłącznie błękit pruski i błękit paryski. To strasznie perfidne kolory. Ale cóż było robić, taka była rzeczywistość i dlatego w tej tonacji powstało około 50 obrazów o Warszawie

Odcienie błękitu coraz mocniej musiały przeniknąć wyobraźnię artysty. Patrząc na jego twórczość, można w niej bowiem – podobnie jak u Picassa – wyodrębnić okres niebieski. W tej tonacji powstawały nie tylko wspomniane panoramy miast, ale także obrazy morza z pulsującymi falami. W sopockiej galerii usytuowanej u podnóża mola robią szczególne wrażenie. Dwurnik namalował je tak przekonująco, że kiedy stoi się przy takim obrazie i uruchomi wyobraźnię, czuje się wręcz chłód oceanu i słyszy szum fal. Artysta zrezygnował tu z pokazania błękitu nieba i skupił się wyłącznie na błękicie morza czy oceanu.

Doświadczenie z morskimi falami to nie tylko odejście (na chwilę) od kolejnych panoram miast, ale też dobra droga prowadząca do abstrakcji. Owocem tego kierunku stały się niezwykle energetyczne kropki, w gorących barwach, na ciemnym podłożu. Wydają się mieć podobną energię czy „siłę rażenia" jak słynne koła Wojciecha Fangora.

– Często wydaje się, że abstrakcja jest czymś prostym i łatwym do wykonania – mówi Edward Dwurnik. – Ja uważam, że wcale tak nie jest. Ona musi być poprzedzona wieloma latami pracy, doświadczeń.

„Świątynia Opatrzności”, 1985, olej na płótnie

„Świątynia Opatrzności”, 1985, olej na płótnie

Foto: PGS/ Magdalena Małyjasiak

Sport to zdrowie

Opisywane motywy nie wyczerpują wszystkich pojawiających się w twórczości artysty, bo jak zauważył kurator sopockiej wystawy Bogusław Deptuła: – Dwurnik nie odwrócił się też od niezbyt ponętnej rzeczywistości realnego socjalizmu, wprost odwrotnie, on się w niej zanurzył i z nią zidentyfikował. Z lubością przedstawiał świat podmiejski, woląc go od tego śródmiejskiego. Dokumentował świat „Robotników" i „Sportowców", czyli palaczy najtańszych ówczesnych papierosów, który pod wieloma względami był dla niego o wiele bardziej pociągający niż wszystkie inne. „Skup butelek", „Srajbabka", „Pywo" to tylko niektóre z podejrzanych miejsc i sytuacji, które uczynił tematami swoich płócien. Do dziś są mocne i zaskakujące, a co więcej, można w nich widzieć autentyczny dokument tamtych czasów. Nikt nie malował takich obrazów, bo nikomu się nie chciało. Jednak z dzisiejszej perspektywy to właśnie te obrazy, te sceny, tak niskie i niegodne, przywołują kadry z tamtych lat, a także tamtych ludzi, niebohaterskich bohaterów jego malarskich narracji. Nikt nie stworzył takiej galerii scen niewartych utrwalenia co Edward Dwurnik.

W 1981 roku w cyklu „Warszawa" zawarł Dwurnik proroczą wizję stanu wojennego. W zimowej scenerii stolicy umieścił wrony na śniegu, ale też zasieki i czołgi na pustych ulicach. Stworzył także dwie serie poświęcone tragicznym losom ludzi uwikłanych w historię: w cyklu „Droga na Wschód" upamiętnia ofiary stalinizmu, a w „Od Grudnia do Czerwca" ofiary stanu wojennego.

Edward Dwurnik zasłynął też z serii „Polskich madonn", jak nazwał swe wizerunki kobiet w ciąży. Nagie dziewczyny zostały zaprezentowane z wielką kulturą i klasą. Bije od nich duma i radość. Są szczęśliwe, ale też pełne niepokoju. Tworzenie cyklu odbywało się ponoć w takiej ciszy i skupieniu, że jedna z modelek przespała całą trzygodzinną sesję. Ale za to – jak potem wspominała – miała jakiś niesamowity sen...

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Ekspozycja przypomina, że mamy do czynienia z jednostką bezpruderyjną, którego twórczość stała się ważnym elementem pejzażu polskiej kultury, i to zarówno masowej, jak i wysokiej. Ciekawy paradoks.

Edward Dwurnik nigdy nie ukrywał, że jednym z najbardziej inspirujących artystów był dla niego słynny Nikifor Krynicki.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach