Ukazało się właśnie nowe tłumaczenie książki napisanej, a właściwie już raz w powyższy sposób przetłumaczonej przez autora tych słów Marcela Prousta. „W stronę Swanna", pierwszy tom cyklu „W poszukiwaniu straconego czasu", ponad 80 lat po wydaniu w tłumaczeniu Tadeusza Boya-Żeleńskiego przełożyła na język polski Krystyna Rodowska.
Tłumacze mierzą się więc z Proustem średnio raz na wiek. To i tak często jak na powieść w zasadzie nieprzetłumaczalną. Nie przez zdania ciągnące się przez pół strony, metafory wyrastające z metafor czy obsesję Prousta na punkcie nie tyle sensu, ile przede wszystkim brzmienia języka. Mówimy w końcu o pisarzu, który przebiegł pewnej nocy kilka dzielnic bombardowanego przez Niemców Paryża tylko po to, żeby mówiący płynnie po włosku znajomy powtórzył mu kilka razy wyrazy „senza rigore", bo sam nie słyszał ich dostatecznie wyraźnie, żeby stwierdzić, czy zdanie, które tworzyły, nie „dźwięczy pusto". Problem z onieśmielającym czytelników i przerażającym tłumaczy językiem Prousta nie polega na jego budowie, tylko funkcji. Na tym, że przekracza on granice literatury i wkracza w świat mistyki.
„W poszukiwaniu straconego czasu" ma trzy piętra. Dla tych, którzy zatrzymują się na pierwszym z nich, jest obezwładniająco nudnym ciągiem przyjęć, rautów, wizyt i przechadzek. Tutaj docierali wydawcy, którzy odrzucali rękopisy Prousta, nie wierząc w jakiekolwiek powodzenie książki, której główny bohater przez trzydzieści stron przewraca się w łóżku, nie mogąc zasnąć. Piętro drugie jest brzmieniem i subtelnością języka, „fioletową grą fal partii fortepianowych bemolizujących blask księżyca" czy „pozostawieniem na talerzu choć jednej kropli kremu czekoladowego świadczące o takim samym braku wychowania, co wstać przed końcem produkcji pod nosem kompozytora". Ale wszystkie te barwy i brzmienia słów stracą z czasem swój smak, jeżeli przerwiemy podróż w tym miejscu. To na trzecim piętrze rozgrywa się cały dramat Prousta; tam toczy się jego duchowa walka.
Jeżeli szukać dla niego w naszej kulturze poprzedników, trzeba by cofnąć się o półtora tysiąca lat, do Ojców Pustyni. Mistyków uciekających w pierwszych wiekach chrześcijaństwa od świata, żeby w samotności toczyć walkę o zbawienie duszy. Prousta nie wygnała w samotność wiara, ale śmiertelna choroba. Z biegiem lat świat – odgłosy i zapachy ulicy, światło słońca – zaczął go tak bardzo boleć, że zajmując jeden pokój, musiał wynajmować ich aż pięć, żeby w pozostałych czterech „zamykać ciszę". Ale to właśnie trwając w takiej samotności, pisał, że chorzy czują się bliżsi swojej duszy.
Atakował wspomnienia kamieni, dachów, wież i obrazów swoimi posuniętymi do granic wytrzymałości metaforami i alegoriami, bo chciał zedrzeć z nich pokrywę, odkryć to, co jest poza nimi, co zawierają i ukrywają jednocześnie. Jak Ojcowie Pustyni był śmiertelnie nieufny wobec swoich uczuć i wrażeń, nie chciał dać im się zwieść. Różnica polega tylko na tym, że oni znali swój cel, a pisarstwo Prousta polega na szukaniu go. Dlatego oni modlili się najkrótszą z modlitw, powtarzając tylko w myślach imię „Jezus", a na kilku tysiącach stron „W poszukiwaniu straconego czasu" słowo „Bóg" nie pada ani razu. Ale w ich samotności, Ojcom Pustyni pozwalającej milczeć, a Proustowi pisać, chodziło ostatecznie o to samo. Zdrapanie z duszy nalotu zostawionego na niej przez świat. Odzyskanie wzroku.