Stefan Chwin kończy, wydaną w 2016 r., powieść „Srebrzysko" zadziwiającym, choć jednocześnie dość klasycznym, zdaniem: „Pisane w Gdańsku, 11 kwietnia 1949 – 31 września 2015". To dość ekscentryczne zakończenie zmusza czytelnika do zastanowienia, ponieważ autor omawianej tu powieści urodził się właśnie 11 kwietnia 1949 r. Czyli jak należy to rozumieć? Pisał ją przez całe życie? Chyba tak, chce się rzec z uśmieszkiem pod nosem, gdyż Chwin nie należy do tych pisarzy, którzy drażnią pretensjonalnymi zdaniami lub opowieściami wyssanymi z palca, mającymi tylko jedno zadanie: prowokować czytelnika i recenzenta do granic wytrzymałości. Co więcej – uważam, że Chwin jest jednym z najbardziej zrównoważonych polskich autorów, zarówno w swoich wypowiedziach, jak i poglądach (nie tylko politycznych). Nie przeszkadza mi nawet to, że czasami bawi się też w mędrca i wyrozumiałego ojca-pasterza, który tłumaczy Polakom i całemu światu, co to jest polska dusza i dlaczego jest właśnie taka, a nie inna. W końcu musi ktoś się takiego zadania podjąć, a w szczególności tacy pisarze, którzy dbają o swój ogródek domowy, czyli działają przede wszystkim dla dobra ogółu, a nie wyłącznie dla siebie samego, zaspokajając swoje narcystyczne potrzeby, a narcyzów było, jest i zawsze będzie dużo, choć tacy autorzy też są potrzebni. Taki już jest ten światek literacki.
Czytelnik może zadać pytanie: po co omawiać powieść wydaną trzy lata wcześniej? To wbrew wszelkim zasadom rynku książki. Tym bardziej że po drodze Chwin opublikował nową prozę pod tytułem „Pamiętnik życia we dwoje ". Odpowiedź jest prosta: powieść Chwina jest przepięknym srebrzyskiem-lustrem dla współczesnego Polaka-czytelnika i każdy myślący i czytający powinien mieć ją w domu, by przeglądać się w tym srebrzysku-lustrze. Nie znam lepszej diagnozy współczesnej duszy Polaka.
***
Lubię czytać wywiady z Chwinem, ponieważ autor „Srebrzyska" stara się zawsze zachować dystans i pewną lekkość, co dla wrażliwej duszy Polaka jest bardzo ważne, wrażliwej zarówno w kontekście historii, jak i odbioru swego kraju za granicą. Chwin nie jest ani radykałem, ani wywrotowcem, a tak zwanej „błogiej normalności" mimo wszystko też nie pojmuje dosłownie i także na nią patrzy krytycznym okiem.
Znam oczywiście pierwsze książki Chwina, w których jawi się przede wszystkim jako eseista i literaturoznawca. Wystarczy wspomnieć tu dwie pozycje: „Bez autorytetu" (wspólnie ze Stanisławem Rośkiem w 1983 r.) oraz „Literatura a zdrada: od »Konrada Wallenroda« do »Małej Apokalipsy«" (1993). Ale to jakby wszystko małe piwo, ponieważ prawdziwa kariera pisarska gdańszczanina zaczyna się po publikacji „Hanemanna" w 1995 r., powieści o Gdańsku z czasów pierwszej połowy XX w., w której dochodzi do zderzenia dwóch kultur, niemieckiej i polskiej, w pierwszych godzinach po „zniknięciu" Niemców z Gdańska w 1945 r., kiedy jeszcze w opuszczonych w popłochu mieszkaniach czuło się ich obecność, jakby wyszli tylko na chwilę do sklepu i mieli zaraz wrócić.
Niemieckie tłumaczenie „Hanemanna" ukazało się w 1997 r. pod dość komercyjnym, szczególnie dla Niemców atrakcyjnym tytułem: „Śmierć w Gdańsku" (Tod in Danzig), tytułem nawiązującym do noweli Tomasza Manna „Śmierć w Wenecji" (Tod in Venedig). Pamiętam doskonale spotkanie autorskie Chwina w Bremie, gdzie prezentował ową powieść, a ja tłumaczyłem je symultanicznie na niemiecki – akurat w tym samym roku zadebiutowałem w Niemczech jako powieściopisarz. Od tego czasu i początków naszej skromnej przyjaźni minęło już ponad ćwierć wieku – w 1994 r. publikowałem wiersze w „Tytule", czasopiśmie literackim żony Chwina – wyśmienitej i zadziornej poetki Krystyny Lars – którą też bardzo cenię (nakładem ich wydawnictwa, też o nazwie „Tytuł", ukazało się „Srebrzysko").