Od „Sprawy Gorgonowej” do „Ostatniej rodziny”. Jak się w Polsce robi film biograficzny?

Kręcenie w Polsce filmów na podstawie prawdziwych życiorysów przypomina stąpanie po cienkim lodzie. ?Każdy nieostrożny ruch grozi procesem, bo granica między wolnością twórcy ?a prawami portretowanych postaci ?i ich bliskich jest trudno uchwytna.

Aktualizacja: 18.01.2020 21:00 Publikacja: 17.01.2020 10:00

W „Panu T.” w reż. Marcina Krzyształowicza (2019) krytycy znajdują podobieństwa do „Dziennika 1954”

W „Panu T.” w reż. Marcina Krzyształowicza (2019) krytycy znajdują podobieństwa do „Dziennika 1954” Leopolda Tyrmanda

Foto: Kino Świat

Najlepsze scenariusze pisze życie. To wyświechtane powiedzenie zawsze znajduje potwierdzenie na ekranach kin. Losy znanych osób dostarczają scenarzystom dramaturgii i są frekwencyjnym wabikiem. Kino ożywia pamięć o nich. Może przypomnieć ich twórczość, ukazać nowe spojrzenie na życiorys i dorobek. Tyle tylko, że widzowie nie chcą oglądać cukierkowych historii, ale bohaterów z krwi i kości, także z wadami. Dlatego scenarzysta filmu biograficznego czy osnutego na biografii nieuchronnie wchodzi w kolizję z ludźmi, których taka opowieść może bezpośrednio dotyczyć.

Jeszcze inny, choć niedaleki przypadek stanowi historia filmu „Pan T." – komediodramatu o pisarzu żyjącym w Warszawie lat 50. Jego twórcy zapewniali, że ich dzieło jest tylko luźno inspirowane życiem Leopolda Tyrmanda. Ale syn pisarza, Matthew Tyrmand, groził im pozwem. Uznał bowiem, że film jest adaptacją „Dziennika 1954" i jego ojca. I jako spadkobierca praw do jego twórczości nie wyraził na nią zgody.

W debacie towarzyszącej premierze „Pana T." znów pojawiło się pytanie, co jest ważniejsze – wolność twórcy czy prawa przysługujące osobom mniej lub bardziej związanym z portretowanymi bohaterami.

Trzy postaci w jednej

Podobne głosy zdarzały się wielokrotnie, choćby w przypadku biografii „Jestem najlepsza. Ja, Tonya" o łyżwiarce figurowej Tonyi Harding czy niedawnego „Pewnego razu... w Hollywood", gdzie pojawia się na ekranie postać Romana Polańskiego. I często na słowach się kończy. Filmowcy czerpią z życia prawdziwych osób, także tych budzących kontrowersje. Wprawdzie przed amerykański sąd trafiła sprawa filmu „Wilk z Wall Street", ale ten przychylił się do racji producentów. Proces o zniesławienie wytoczył im Andrew Greene – jeden z partnerów biznesowych maklera Jordana Belforta. To właśnie na bazie wspomnień Belforta (wcielił się w niego Leonardo DiCaprio) powstał film, który w satyryczny sposób opowiadał o patologii w firmie Stratton Oakmont.

Greene, były pracownik firmy, rozpoznał siebie w postaci Nicky'ego Koskoffa. Żądał 25 mln dolarów za zrujnowany wizerunek i karierę od producentów. Po ciągnącym się cztery lata procesie przegrał, m.in. dlatego, że filmowy bohater nosił inne nazwisko, miał inną historię życia i zatrudnienia, a według sądu nie ulegało wątpliwości, że filmowa postać nosiła cechy trzech różnych osób. Greene nie dowiódł też, że twórcy działali w złym zamiarze wobec niego.

W Polsce przykłady podobnych kontrowersji można mnożyć, a temperatura sporów rośnie, jeszcze zanim film wejdzie do kin. W 2010 r. medialny szum przetoczył się nad „Różyczką" w reżyserii Jana Kidawy-Błońskiego. Film opowiadał o losach znanego pisarza, który nawiązywał romans z młodszą od siebie kobietą, tajną współpracowniczką służb PRL. Reżyser i scenarzysta mówili, że inspirowali się życiem Pawła Jasienicy oraz innych pisarzy uwodzonych przez agentki. Jeszcze przed premierą córka pisarza historyka i spadkobierczyni, Ewa Beynar-Czeczott, wysłała do mediów przygotowane przez prawników pismo, w którym twierdziła, że łączenie nazwiska jej ojca z filmem w artykułach prasowych i recenzjach będzie stanowiło naruszenie jej dóbr osobistych. – Ten wniosek był absurdalny. Nie można zakazać komuś kojarzenia kogoś z kimś – mówi „Plusowi Minusowi" reżyser Jan Kidawa-Błoński. Przypomina, że jedno z czasopism z powodu stanowiska Ewy Beynar-Czeczott usunęło ze swoich łamów wywiad z nim. Ostatecznie córka Pawła Jasienicy nie pozwała redakcji i krytyków. – Wydałem wtedy komunikat, w którym ostrzegałem przed ograniczaniem wolności dziennikarzy. Myślę, że moje argumenty zostały przyjęte, a cała sprawa nie służyła nikomu – wspomina reżyser.

Twórca „Różyczki" zauważa, że prawna ochrona dobrego wizerunku osoby najbliższej jest sporym utrudnieniem dla twórców. – W wielu krajach wizerunek osoby nieżyjącej uwalnia się i można bez przeszkód zrobić o niej film – mówi reżyser. Jednak o ile filmowcom wolno się inspirować, o tyle istnieje kilka zapisów prawnych, które stwarzają bariery w swobodnym konstruowaniu fabuły. Gwarantuje je choćby kodeks cywilny, który mówi o dobrach osobistych – m.in. o ochronie czci, nazwiska i wizerunku oraz kulcie czci osoby zmarłej. Nie wspominając o przestępstwie zniesławienia opisanym w kodeksie karnym. Poza tym autorowi dzieła literackiego i jego spadkobiercy twórczości przysługuje autorskie prawo majątkowe – tu właśnie znajduje się zarzewie sporu między twórcami filmu „Pan T." a Matthew Tyrmandem. Bo chodzi nie tylko o życiorys Leopolda Tyrmanda, ale także o rzekome korzystanie z jego autobiograficznej książki „Dziennik 1954".

Można zmyślać tylko dobre cechy

Główne problemy wokół filmów biograficznych są dwa. Pierwsze to znalezienie rozwiązania w sytuacji, gdy spadkobierca praw do twórczości nie wyraża zgody na adaptację filmową jak w przypadku „Pana T.". Drugie to przedstawienie postaci w sposób, który nie naruszy niczyjego dobrego imienia. I nie chodzi tylko o główną postać. Nadając negatywne cechy bohaterowi z drugiego planu, który także ma swój pierwowzór, twórca również może kogoś zniesławić. Nawet jeśli nie miał złych zamiarów.

O tym, że filmowa fikcja nie zawsze obroni się przed sądem, przekonali się producent i dystrybutor filmu „Jesteś Bogiem", fabularnej opowieści o Magiku – raperze z zespołu Paktofonika. Na głośny film z 2012 r. wybrał się ze swoją żoną i 14-letnią wówczas córką Krzysztof Kozak – wydawca muzyczny, który kiedyś współpracował z zespołem. Uznał, że film go zniesławia, w efekcie czego jego relacje z rodziną i znajomymi zostały nadszarpnięte. Sądy obu instancji przyznały mu rację, mimo że na końcu filmu umieszczono napis: „Fabuła filmu, choć oparta na faktach, stanowi artystyczną interpretację zdarzeń, losów i postaci w nim przedstawionych". W orzeczeniu Sądu Okręgowego w Warszawie można przeczytać, że filmową postać o nieco innym nazwisku (Krzysztof Koza) można zidentyfikować z Krzysztofem Kozakiem, nawet jeśli według twórców nie był on pierwowzorem filmowego bohatera. W niekorzystnym świetle stawiały go sytuacje, które zaprezentowano w filmie, a które według świadków nie miały miejsca w rzeczywistości – np. groźby pod adresem członków zespołu i sugestie, że wydał utwory grupy bez zgody wykonawców. Szczególnie zarzut „piractwa" muzycznego, a więc popełnienia przestępstwa, naruszył zdaniem sądu dobre imię powoda. Z zeznań świadków wynikało także, że scena, w której „Koza" próbuje najechać samochodem na członków zespołu, była niezgodna z prawdą.

Co ciekawe, sąd odnosząc się do innego wyroku, zauważył, że twórca może przedstawić dowolne, zmyślone i nieprawdziwe sytuacje i przypisać je filmowej postaci, jeżeli ukazują ją w korzystnym świetle. Ale już żeby ukazać kogoś w negatywnym świetle, trzeba mieć dowody. W następstwie wyroku producent opublikował przeprosiny dla Krzysztofa Kozaka w prasie, lecz ani on, ani dystrybutor nie musieli mu zapłacić zadośćuczynienia, o co Kozak wnioskował w pozwie.



Zbyt płytki kamuflaż

Nie była to pierwsza taka sprawa w Polsce. W uzasadnieniu wyroku dotyczącego „Jesteś Bogiem" Sąd Okręgowy w Warszawie odwołał się do innego, wydanego w związku z filmem „Sprawa Gorgonowej" w 1979 r. Film przedstawiał najgłośniejszy proces międzywojennej Polski. W 1931 r. Rita Gorgonowa została oskarżona o morderstwo córki swojego kochanka. W filmie występował biegły nazwany Profesorem. To w tej postaci jeden z żyjących krewnych rozpoznał swojego wujka, prof. Jana Stanisława Olbrychta, lekarza i specjalistę medycyny sądowej, który zmarł w 1968 r.

Chodziło o scenę, w której profesor rozmawia na temat Gorgonowej z sędziami przysięgłymi. Nalegają oni, żeby zdradził im swoją prywatną opinię na temat poszlakowego procesu i po krótkiej wymianie zdań filmowy profesor mówi: „Znacie panowie moje stanowisko. Palec pani Rity tego dokonał, nic więcej". Bratanek uznał że to głównie ta scena zniesławia prof. Olbrychta.

W uzasadnieniu wyroku z 1979 r. sąd pierwszej instancji pisał tak: „Scena ta jest całkowicie dziełem fantazji twórczej pozwanych. Zdaniem Sądu Wojewódzkiego jest nie do pomyślenia, aby uczony tej miary co Prof. O. [Olbrycht – red.] posunął się do niedopuszczalnego, pozaprawnego oddziaływania na sędziów przysięgłych". Bez znaczenia dla ówczesnego wymiaru sprawiedliwości było to, że część młodszych widzów mogła już nie rozpoznać w filmowej postaci prawdziwego profesora. Uznał, że bliskiej osobie przysługuje prawo do kultu i czci osoby zmarłej, a sposób przedstawienia postaci ośmiesza ją.

Pozwani twórcy i producent filmu wskazywali wprawdzie, że ich postać nie nosi nazwiska, ale sąd uznał, że „kamuflaż był płytki i łatwy do rozszyfrowania". Pierwotnie sąd wojewódzki zażądał m.in., żeby producenci usunęli scenę rozmowy ze wszystkich kopii filmu, ale Sąd Najwyższy złagodził ten wyrok. Według niego postać biegłego mogła budzić skojarzenie z prawdziwą, ale widz nie musiał jej utożsamić z profesorem. Tym bardziej że w procesie występowali również inni biegli. Nie było też dowodów na to, że twórcy mieli cel czy intencję w ośmieszeniu profesora. Sąd zobowiązał pozwanych do opublikowania w prasie oświadczenia, że ich zamiarem było wykreowanie fikcyjnej postaci, której nie chcieli identyfikować z prof. Olbrychtem.

Furtka dla fantazji

Najbardziej złożony prawnie spór dotyczył filmu Katarzyny Adamik pt. „Amok" z 2017 r. Scenariusz został luźno oparty na książce o tym samym tytule Krystiana Bali, który po jej wydaniu został skazany za morderstwo na 25 lat więzienia. To właśnie opis zbrodni zamieszczony w powieści naprowadził policję na jego trop, choć książka ostatecznie została odrzucona przez sąd jako dowód. O szczegółach pisała „Gazeta Wrocławska". Na etapie pracy nad filmem żona i rodzice zamordowanego mężczyzny domagali się, by w publikacjach na temat „Amoku" nie używać nazwiska ofiary. Producent filmu pozwał rodziców zmarłego i jego żonę, oskarżając o „czarny PR", a tym samym utrudnianie pracy. Sąd jednak uznał, że rodzina mogła egzekwować swoje prawo do tego, by w materiałach prasowych nie znajdowało się nazwisko ofiary. W toku procesu wyszło też na jaw, że producent zapłacił Krystianowi Bali 35 tys. dolarów za możliwość przeniesienia książki na ekran i użycie jego nazwiska w filmie.

Odrębny proces dotyczył próby zablokowania przez rodzinę ofiary dystrybucji filmu. Bliscy uważali, że skoro postać głównego bohatera nosi nazwisko skazanego, to i tak widzów może to naprowadzić na informacje o rzeczywistej tragedii i zamordowanym. – W ramach zabezpieczenia roszczenia o ochronę dóbr osobistych Sąd Okręgowy we Wrocławiu zakazał dystrybutorowi podawania w materiałach prasowych i zwiastunach imienia i nazwiska, inicjałów ofiary, wizerunku i informacji na temat życia prywatnego mężczyzny – mówi „Plusowi Minusowi" rzecznik prasowa SO we Wrocławiu Sylwia Jastrzemska. – Na skutek zażalenia rodziny dodatkowo zakazał rozpowszechniania informacji m.in. o szczegółach zbrodni, obrażeniach ofiary i postępowaniu karnym w sprawie zabójstwa – dodaje rzeczniczka. Sprawa toczy się do dziś.

Reżyserka filmu w rozmowie z „Plusem Minusem" przekonuje, że jest jej przykro z powodu reakcji rodziny: – Nie myślałam, że mój film może kogoś zranić. Morderstwo było punktem wyjścia, a nie główną osią scenariusza i okoliczności zbrodni zostały zmienione. Scenarzysta zainspirował się książką Bali, a producentka podpisała z nim umowę. Celowo nie spotkałam się z Balą ani uczestnikami historii, by zostawić sobie furtkę dla fantazji.

Kasia Adamik podkreśla, że scenarzysta czytał akta sprawy, a trop ukryty w książce był fascynującym punktem wyjścia do fabuły. – Trudno zrobić film tak, by nikogo nie obrazić. Ale mimo wszystko warto robić filmy o prawdziwych ludziach, a ludzie bez skazy nie są tak ciekawymi bohaterami – puentuje reżyserka.

Pewne kwestie trzeba nagiąć

Przyglądając się tym sprawom, widać, że sądy rozpatrywały aspekty filmów fabularnych w kontekście rzeczywistych osób i zdarzeń. Będąc blisko prawdy, twórca musi zachowywać aptekarską staranność. Szczególnie wtedy, gdy postaci są obdarzone negatywnymi cechami czy wypowiadają kontrowersyjne kwestie.

Dlatego w przypadku dużych produkcji współpraca z prawnikami jest standardem. Marcin Krzyształowicz, reżyser „Pana T.", w rozmowie z Onetem wykazywał, że jego dzieło jest odrębne od „Dziennika 1954", on co najwyżej inspirował się życiem Tyrmanda, a stworzona postać pisarza jest uniwersalna.

Jednak nawet gdy na horyzoncie nie ma kontrowersji majątkowych, problemy mogą się pojawić. Tak było w przypadku reakcji widzów na „Ostatnią rodzinę", opowiadająca o rodzinie Beksińskich.

– Film powstawał wiele lat po śmierci głównych bohaterów – opowiada „Plusowi Minusowi" scenarzysta Robert Bolesto. – Mimo to byłem spokojny o kwestię wizerunku, bo scenariusz przeczytał marszand Zdzisława Beksińskiego – Piotr Dmochowski, który też w nim występuje. Musiał wyrazić zgodę na część, która go dotyczyła.

Wizerunku rodziny Beksińskich pilnował także przyjaciel artysty i dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku Wiesław Banach. Muzeum jest jedynym spadkobiercą twórczości Zdzisława Beksińskiego.

A jednak mimo bogatej dokumentacji zebranej przez twórców reakcje bliskich Beksińskich były różne. Kuzyn Zdzisława Beksińskiego Kamil Kuc ocenił, że wykreowano obraz toksycznej rodziny. Z kolei fani i współpracownicy dziennikarza muzycznego Tomka Beksińskiego zarzucali, że jego postać jest „przedstawiona jak świr i półgłówek" – to słowa dziennikarza muzycznego Wiesława Weissa. Jako przykład podawano scenę, w której filmowy Tomek wyrzucał telewizor przez okno.

Intencja scenarzysty była jednak inna. – Tłumaczyłem, że Tomek, postać filmowa, jest sklejony z różnych klisz. Od małego naśladował różne figury z popkultury, a jedną z jego ulubionych był Pinkie z filmu „The Wall" Alana Parkera. Postanowiłem, że filmowy Tomek powtórzy gest Pinkiego. W dodatku myślałem, że to będzie czytelne dla jego fanów, ale odebrali tę scenę dosłownie – tłumaczy Robert Bolesto.

Scenarzysta przekonuje, że zapisy prawne nie ograniczały go podczas tworzenia fabuły „Ostatniej rodziny". Pisząc, oglądał i słuchał archiwalnych materiałów na temat artysty i jego bliskich. Ale nie stawiał sobie granic dla wyobraźni. Jego zdaniem kontrowersje w przypadku filmów opartych na życiu są nie do uniknięcia. Wyjaśnia, że w fabule pewne kwestie trzeba nagiąć, żeby historia się „opowiedziała" w przyjętej formie. Niektóre cechy bohatera trzeba uwypuklić, żeby nadać filmowi akcję.

Często też twórca wie o ważnym szczególe z życia prywatnego, ale nie może go zdradzić widzowi. – Przeważnie czuwają nad tym wdowy po znanych postaciach. Z tego względu wiele filmów nie może jeszcze powstać. Ale nie dotyczy to tylko zarzutów ze strony najbliższej rodziny. Podobnie jest z historią zespołów rockowych, które przestały grać z powodu konfliktu sprzed lat – mówi scenarzysta.

Czy jest wyjście?

Skoro filmowa biografia może stać się zarzewiem sądowego sporu, jak pisać scenariusz, by nie narazić się żyjącym osobom oraz ich bliskim? Według Roberta Bolesto jedyne w pełni bezpieczne wyjście dla twórcy to uzyskanie zgód od żyjących pierwowzorów. W trakcie pisania scenariusza do filmu „Serce miłości" duży udział w jego powstawaniu mieli artyści Zuzanna Bartoszek i Wojciech Bąkowski. Film opowiada o ich relacji prywatnej, a postaci noszą ich nazwiska.

Scenarzysta podkreśla, że w takiej pracy pomaga przyjęcie wspólnych założeń z portretowanymi ludźmi. – W przypadku „Serca miłości" miałem do czynienia z artystami, którzy są bardzo świadomi siebie i swojego wizerunku. Zapewniłem ich, że nie szukam w tej historii rzeczy, które ich skrzywdzą. Stworzyliśmy wspólnie model pracy, który zdjął z nich część lęku o efekt końcowy. Przyjąłem założenie, że Zuzanna Bartoszek i Wojtek Bąkowski mogą nawet zmyślać, opowiadając o swoim życiu. Że tworzymy pewien performance. Prawda nie interesowała mnie najbardziej. Wybiegliśmy jeszcze dalej: przedstawiliśmy naszą autorską wizję przyszłości bohaterów – opisuje pracę nad filmem Robert Bolesto.

Ale nawet przy tych założeniach para artystów nie zgodziła się na część pomysłów scenarzysty.

Czy da się wybrnąć z tego fabularno-biograficznego paradoksu? Z jednej strony wiemy, że do filmów biograficznych twórcy powinni podchodzić z dużą ostrożnością. Ludzkie wady i błędy muszą pokazać w jak najbardziej uczciwy sposób, szukając drogi między dokumentem a fikcją. Z drugiej jednak strony chcą zawrzeć swą autorską wizję. Film o każdym z nas zapewne zawierałby sceny, które niekoniecznie chcielibyśmy pokazać szerokiej publiczności. Równie dużo emocji budziłoby w nas obejrzenie historii o naszych bliskich. Trudno pogodzić się z tym, że pewne wątki zostają udramatyzowane i wyolbrzymione. Kolejnym problemem jest to, że duża część publiczności przedstawioną fikcję traktuje jak źródło wiedzy i na nic się zdadzą informacyjne formułki na początku lub końcu filmu. Mając to wszystko na uwadze, łatwiej jest zrozumieć głosy urażonych bliskich. Życie przeniesione na ekran zawsze będzie sporem, w którym przeplatają się fakty, emocje i pamięć o człowieku.

Korzystałam z artykułu „Wyrok o film »Jesteś Bogiem«: postać fikcyjna nawiązująca do człowieka z krwi i kości a granice swobody twórczej" Olgierda Rudaka (czasopismo.legeartis.org)

Najlepsze scenariusze pisze życie. To wyświechtane powiedzenie zawsze znajduje potwierdzenie na ekranach kin. Losy znanych osób dostarczają scenarzystom dramaturgii i są frekwencyjnym wabikiem. Kino ożywia pamięć o nich. Może przypomnieć ich twórczość, ukazać nowe spojrzenie na życiorys i dorobek. Tyle tylko, że widzowie nie chcą oglądać cukierkowych historii, ale bohaterów z krwi i kości, także z wadami. Dlatego scenarzysta filmu biograficznego czy osnutego na biografii nieuchronnie wchodzi w kolizję z ludźmi, których taka opowieść może bezpośrednio dotyczyć.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi