Benedykt XVI. Papież ostatniej próby

Dlaczego od siedmiu lat w Kościele panuje stan wyjątkowy? I jaki ma on związek z wyjątkowością pontyfikatu Benedykta XVI? „Sprawę Ratzingera" trudno uznać za zamkniętą. A im szerzej na nią spojrzeć, tym bardziej okazuje się otwarta.

Publikacja: 07.02.2020 10:00

Benedykt XVI. Papież ostatniej próby

Foto: AFP, Gabriel Bouys

W pierwszej chwili nie zrozumieli, co się właśnie stało. Może dlatego, że mówił po łacinie, a nie jest to język specjalnie bliski komentatorom rzeczywistości – martwy i wieczny jednocześnie. Jak żaden inny nadawał się więc do wygłoszenia oświadczenia, które mówiło równocześnie o odchodzeniu i trwaniu. Do tworzonych przez nich pasków i nagłówków przebiła się tylko pierwsza część, jeden jego odcień: „W pełni świadom powagi tego aktu, z pełną wolnością oświadczam, że rezygnuję z posługi biskupa Rzymu". Drugi, streszczony w ostatnim zdaniu sens tamtej deklaracji postanowiono uznać za okolicznościową formułkę, kompozycyjną klamrę bez większego znaczenia. „Również w przyszłości będę chciał służyć całym sercem, całym oddanym modlitwie życiem świętemu Kościołowi Bożemu".

11 lutego mija siedem lat od ogłoszenia przez Benedykta XVI rezygnacji, od trzęsienia ziemi, które dotknęło Kościoła, a napięcie wciąż rośnie. Watykaniści i znawcy prawa kanonicznego byli jednomyślni: papież po 28 lutego 2013 r. – z dniem wejścia jego rezygnacji w życie – stanie się znów kardynałem Josephem Ratzingerem. Tymczasem na jednej z ostatnich audiencji Benedykt XVI powiedział, że nie ma już dla niego powrotu do prywatności. Że co prawda rezygnuje z czynnego sprawowania urzędu, ale będzie od teraz wypełniał go modlitewnie i duchowo. Wprost stwierdził, że jego urząd Piotrowy nie zostaje odwołany. Nie wykonał kroku w tył, tylko w bok.

Nie opuścił Watykanu, zachował imię Benedykt i papieski herb, do dziś ubiera się na biało, a podczas publicznych ceremonii część kardynałów całuje go w pierścień – wykonując gest, który wolno im uczynić tylko wobec papieża.

W 2013 r. wrogowie Kościoła triumfowali. „Ta rezygnacja toruje drogę ku demistyfikacji urzędu papieskiego, a jej reperkusje trudno na razie skalkulować" – cieszył się Hans Küng, teolog od wielu lat dryfujący coraz dalej od brzegów katolickiej ortodoksji, mający w zwyczaju tytułować Benedykta XVI „synem żandarma". Coraz więcej wiernych czuło się zdezorientowanych. W końcu zrzec się papiestwa można tylko „w wypadkach wyjątkowych i dla wyższego dobra Kościoła", w przeciwnym razie – jak stwierdzają kościelne przepisy – popada się w grzech ciężki wobec Boga. A tymczasem o wyjątkowości sytuacji sprzed siedmiu lat ani o wyższym dobru Kościoła, któremu miała służyć decyzja papieża, wciąż niewiele wiadomo. Jeszcze mniej wiadomo o instytucji papieża emeryta, bo Joseph Ratzinger jest pierwszym w trwającej 2 tysiące lat historii Kościoła, który sprawuje tę funkcję.

Jej granice są więcej niż niejasne, bo przecież Benedykt XVI nie ogranicza się do uruchomienia „elektrowni modlitwy i współodczuwania w ogrodach watykańskich", jak wyraził się o posłudze papieża emeryta jego osobisty sekretarz abp Georg Gänswein. Zabierał publicznie głos już kilka razy, w tym dwa tak głośno, że usłyszał go cały Kościół; niemal rok temu w sprawie przyczyn skandali pedofilskich oraz kilka tygodni temu, publikując wspólnie z kard. Robertem Sarahem książkę „Z głębi naszych serc", gdzie bezkompromisowo broni sensowności utrzymania celibatu. Jej fragmenty zostały przedpremierowo opublikowane w internecie, po czym zdecydowano, że imię Benedykta XVI zniknie z okładki, chociaż otoczenie papieża emeryta potwierdziło, że bezsprzecznie jest on autorem sporego fragmentu publikacji. „Sprawa Ratzingera jest zamknięta" – miał powiedzieć papież Franciszek w rozmowie z lewicowym dziennikarzem Ernesto Scalfarim w odniesieniu do całego zamieszania.

Odkupienie czy wyzwolenie

Na rezygnację papieża i wszystko, co nastąpiło potem, można spojrzeć tylko na dwa sposoby. Uznać, że Benedykt XVI popełnił wiele teologicznych i kanonicznych błędów albo co najmniej niefrasobliwości, ewentualnie świadomie przyłożył rękę do „demistyfikacji urzędu papieskiego". Papież będący największym teologiem katolickim swojej epoki, byłym prefektem Kongregacji Nauki Wiary, który zapytany kiedyś o to, jaka kwestia jest dla niego szczególnie ważna, w którym temacie zbiegają się wszystkie wątki jego myśli, odpowiedział bez wahania, że tematem tym jest Kościół, instytucja otwierająca ludziom oczy na Boga. Można więc co najmniej przypuszczać, że istnieje również drugie wytłumaczenie.

A przypuszczać z dużą dozą prawdopodobieństwa można od maju 2016 r. Abp Gänswein, od wielu lat najbliższy współpracownik Josepha Ratzingera, wygłosił wówczas przemówienie, w którym sytuację, gdy jednocześnie żyje dwóch ważnie wybranych papieży, określił jako „stan wyjątkowy z woli Nieba". Podkreślił, że jeszcze nie czas, aby sporządzać bilans pontyfikatu Benedykta XVI, ponieważ „tylko ex post można poprawnie osądzać i portretować papieży"; faktycznie stwierdził więc, że ten pontyfikat, co prawda w innej formie, nadal trwa. Porównał też Benedykta do Grzegorza VII, który zmarł na wygnaniu w Salerno, będąc w oczach mu współczesnych bankrutem. „Tymczasem to właśnie on pośród sporów swej epoki decydująco ukształtował oblicze Kościoła dla następnych pokoleń".

Najciekawsze stwierdzenie abp Gänswein zostawił jednak na koniec: „Dlatego od 11 lutego 2013 r. posługa papieska nie jest już tą, którą była wcześniej. Jest i pozostaje fundamentem Kościoła katolickiego. Jest jednak fundamentem, który Benedykt XVI dogłębnie i trwale przetransformował w swoim wyjątkowym pontyfikacie".

Dlaczego Niebo miałoby zarządzić w Kościele stan wyjątkowy? I jaki ma on związek z „wyjątkowością" pontyfikatu Benedykta XVI? „Sprawę Ratzingera" trudno uznać za zamkniętą. A im szerzej na nią spojrzeć, tym bardziej okazuje się otwarta.

„Pancerny kardynał" narodził się w Ameryce Południowej. To starcie z kwitnącą tam w drugiej połowie XX wieku teologią wyzwolenia, łączącą chrześcijaństwo z marksizmem, zapewniło Ratzingerowi wizerunek wielkiego inkwizytora. To jego ustami Kościół wypowiedział się wówczas z rzadko widywaną po Soborze Watykańskim II stanowczością, budzącą powszechną irytację. Teologia wyzwolenia wydawała się zjawiskiem peryferyjnym, a dzisiaj jeszcze dodatkowo historycznie zwietrzałym. Ale nie da się zrozumieć Ratzingera, sedna jego sprawy, nie rozumiejąc tamtej stanowczości. Nie widząc tego, co on wówczas zobaczył.

A widział zapowiedź największego niebezpieczeństwa, z jakim kiedykolwiek miał się zmierzyć Kościół. Nie chodziło wcale o marksizm, tylko o przestrzeń, którą wypełniał. To ona była zagrożeniem, dziurą, przez którą łódź Kościoła zaczęła nabierać wody. Teologów wyzwolenia nie interesowała już wieczność, tylko przyszłość, nie dążyli do Nieba, tylko do utopii. Historię zbawienia zastąpiła ewolucyjna konieczność. Wierzyli oni nie tyle w odkupienie, zbawczy sens męki Jezusa na krzyżu, ile w wyzwolenie, uwolnienie od ucisku społecznych i gospodarczych struktur.

Rozróżnienie między porządkiem naturalnym i nadprzyrodzonym powinno zniknąć, choćby wspomnienie o tym drugim, o prawdzie, że zadaniem Kościoła jest prowadzić ludzi do zbawienia, wiązało się z oskarżeniem o mistycyzm i eskapizm. Kościół miał się stać królestwem z tego świata. Gustavo Gutierrez, najważniejszy z teologów wyzwolenia, pisał, że „Kościół musi się nawrócić do świata. Ma on się zaoferować światu jako mieszkanie i pozwolić mu się ewangelizować".

Język eschatologii, wiary w życie wieczne, ostał się tu tylko jako zbiornik metafor do wykorzystania w głoszeniu orędzia o nadciągającej rewolucji. I tak centralnym wydarzeniem chrześcijańskiego przesłania przestała być Golgota, a stało się wyjście narodu wybranego z Egiptu. To drugie bowiem dużo lepiej nadawało się na uniwersalny symbol wyzwolenia z ucisku, podczas gdy męka Chrystusa, jej sens, sprowadza się do wyzwolenia ludzi nie z przemocy społecznych struktur, ale niewoli grzechu.

Cały ładunek obecny w pojęciu „grzech" został przeniesiony na struktury. Zło jest na zewnątrz ludzi, nie w nich samych. Nie potrzebują odkupienia, tylko wyzwolenia. To drugie są w stanie, ba, muszą, osiągnąć sami. „Każdy czyn na rzecz sprawiedliwego społeczeństwa jest aktem zbawczym" – głosili teologowie wyzwolenia. Nowe Jeruzalem trzeba zbudować własnymi rękami, nie czekać na Zbawiciela, nie liczyć na wieczność.

Przekonanie, że świat to za mało, powinno zniknąć jako metafizyczne odchylenie. Głód wieczności miał zostać zaspokojony w radykalnej zmianie porządku tego świata, w rewolucji. Właściwym czynem zbawczym był wysiłek na rzecz sprawiedliwego społeczeństwa. Chrystus jest potrzebny tylko jako figura pierwszego rewolucjonisty. Z chrześcijaństwa zostało tu tylko brzmienie niektórych słów. Wizja człowieka, historii i świata jest dokładnym odwróceniem nauki Kościoła.

Tajemnica bezbożności

W teologii wyzwolenia najważniejsze jest to, co przed nią i po niej, skąd się wzięła i w jakiej formie będzie wracać. Mniej więcej od lat 50. XX wieku wiodącą tendencją w egzegezie biblijnej (krytycznej lekturze Pisma Świętego) zaczęło być odróżnianie Jezusa jako postaci historycznej i Chrystusa obecnego w wierze Kościoła. Ten pierwszy został więc zawieszony w próżni, stracił swoją wiarygodność, a drugi musiał zostać zinterpretowany na nowo, zrozumiany według jakiegoś nowego klucza. Tym poręczniejszego, im bardziej naukowego i aktualnego. Akurat w latach 60. i 70. za najbardziej wiarygodną naukę uznawano dość powszechnie marksizm, dlatego ten „wyzwolony" z okowów magisterium i tradycji Jezus tak łatwo dał się wchłonąć dialektycznej wizji historii. Intelektualny klimat będzie się rzecz jasna zmieniać, zmieniać się więc również będzie przesłanie wkładane Jezusowi w usta przez proroków aktualnego ducha czasu.

W tym samym czasie Kościół katolicki przeżywał okres zawirowań po Soborze Watykańskim II, niepewności co do tego, jak rozumieć ogłoszony podczas niego postulat otwarcia się na świat. Kryzys egzegetyczny, wywołany oddzieleniem Jezusa historii od Chrystusa wiary, nałożył się na kryzys organizacyjny Kościoła, kryzys jego świadomości, tego, na ile powinien on się różnić od świata, żeby wciąż być mu potrzebnym. Do tego doszedł kryzys teologiczny. Podstawowe pojęcia kształtujące wyobraźnię religijną katolików, takie jak grzech pierworodny, odkupienie, piekło, zbawienie, zaczęły tracić na ostrości, a w związku z tym i na znaczeniu. Wiara w życie wieczne, perspektywę, ze względu na którą Kościół w ogóle istnieje, zaczęła wśród katolików tracić znaczenie albo wręcz znikać.

Logika wyzwolenia, która kilkadziesiąt lat temu użyła jako swojego narzędzia marksizmu, posługuje się od tamtej pory nowymi ideologiami, natomiast stały jest jej cel. Przekroczenie człowieczeństwa, stworzenie raju na ziemi. Jeszcze nigdy świat tak bardzo nie potrzebował duchowej energii Kościoła, wykorzystania jej do zasilenia elektrowni samozbawienia. Potrzebuje już nie Boga, ale wspomnienia o Nim, żeby zaktualizować je w wierze w samego siebie. W siebie bezgranicznie wolnego, nieskrępowanego żadnym ograniczeniem. I jeszcze nigdy Kościół tak bardzo jak dziś nie wiedział, do czego powinien tej zgromadzonej w jego wnętrzu energii użyć.

Doszło więc do sytuacji przypominającej tę opisaną w punkcie 675 Katechizmu Kościoła Katolickiego: „Przed przyjściem Chrystusa Kościół ma przejść przez końcową próbę, która zachwieje wiarą wielu wierzących. Prześladowanie, które towarzyszy jego pielgrzymce przez ziemię, odsłoni »tajemnicę bezbożności« pod postacią oszukańczej religii, dającej ludziom pozorne rozwiązanie ich problemów za cenę odstępstwa od prawdy. Największym oszustwem religijnym jest oszustwo Antychrysta, czyli oszustwo pseudomesjanizmu, w którym człowiek uwielbia samego siebie zamiast Boga i Jego Mesjasza, który przyszedł w ciele".

Dopiero to jest właściwy kontekst sprawy Ratzingera. Sprawy, którą, najpierw jako kardynał, a później papież Benedykt XVI, wytoczył on „tajemnicy bezbożności".

Oblicze Pana

Gdyby trzeba było wybrać jedną chwilę, jeden kadr z całego tego pontyfikatu, żeby streścić całe jego przesłanie, musiałby on pochodzić z kościoła w Manopello, małego włoskiego miasteczka położonego w górach Abruzji. Benedykt XVI przyjechał tam we wrześniu 2006 r. zobaczyć „nieuczyniony ręką człowieka wizerunek". Praportret Chrystusa, obraz, który nie mógł zostać namalowany przez człowieka, ale w niewyjaśniony dotąd sposób został odciśnięty na materiale. Były tylko dwa takie wizerunki, z których jeden miał przedstawiać twarz Chrystusa umęczonego, a drugi – zmartwychwstałego. Pierwszy od dawna utożsamiany jest z Całunem Turyńskim, drugi zaginął wiele wieków temu. To one były wzorcami z Sevres wszystkich później namalowanych wizerunków Chrystusa, lustrem, od którego odbijała się cała tradycja sakralnego malarstwa.

Jeszcze na początku XVI wieku drugi z tych wzorców znajdował się w Watykanie, był skarbem, którego gwardziści szwajcarscy mieli strzec równie pilnie jak papieża. Zaginął podczas Sacco di Roma, kilkudniowej rzezi, jaką Rzymowi urządzili niemieccy i hiszpańscy żołnierze. Od tamtej pory wiernym pokazywano kopię, oryginał przepadł. Przechodził potem podobno z rąk do rąk we włoskich spelunkach, ale to jedyne, co przez kilkaset lat było na jego temat wiadomo.

Dopiero w XX wieku prof. Heinrich Pfeiffer odkrył w płótnie przechowywanym od kilkuset lat w małej górskiej miejscowości wszystkie cechy „nieuczynionego ręką człowieka wizerunku" podawane przez dawne źródła. Podczas badania całunu udowodniono, że przedstawia tego samego człowieka, którego twarz można zobaczyć na Całunie z Turynu.

Benedykt XVI był pierwszym papieżem, który spotkał się z całunem z Manopello twarzą w twarz. Zobaczył usta, z których popłynęło Kazanie na Górze, ślady ran zadanych na Golgocie. Korzeń, z którego wyrastają pień i gałęzie wszystkich innych przedstawień. „Zdjęcie" wykonane w noc zmartwychwstania, kopiowane potem przez piszących ikony i malarzy renesansu, ta sama twarz obecna w mniej lub bardziej udanych, w końcu uczynionych ręką człowieka, wizerunkach. Ale to nieważne, liczy się tylko, że zawsze jest to jedna i ta sama twarz. Jezusa historii i Chrystusa wiary. Zgromadzeni wierni i dziennikarze czekali na historyczny moment, potwierdzenie przez papieża autentyczności całunu. Ale on powiedział tylko: „szukajcie oblicza Pana".

„Jezusa z Nazaretu" Ratzinger planował od dawna, z pisaniem chciał zaczekać do emerytury. Ale zamiast emerytem został Benedyktem XVI. Każdą wolną chwilę swojego pontyfikatu poświęcił pracy nad tą książką. Między podróżami, spotkaniami, urzędowymi obowiązkami, gdzieś między kilkoma tysiącami stron pisanych co roku listów, kazań i tekstów wystąpień, osiemdziesięciokilkuletni papież pisał książkę. Na watykańskich korytarzach szeptano, że zamiast tego powinien się skupić na rządzeniu, że to tylko fanaberia naukowca. Jeszcze nigdy urzędujący biskup Rzymu nie pisał naukowej rozprawy. I do tego w przedmowie stwierdził wprost, że książki tej w żaden sposób nie należy traktować jako wypowiedzi Urzędu Nauczycielskiego Kościoła. „Stanowi ona jedynie wynik mojego osobistego szukania oblicza Pana".

Wskoczył do okopów wojny prowadzonej przez egzegetów; pokazał, że większość interpretacji postaci Jezusa to tylko wyblakłe fotografie ich autorów, ich własnych poglądów i ideałów. Naukowym wywodem, a nie oficjalnym dokumentem, udowadniał, że jest tylko jeden Jezus z Nazaretu, że jest nim Chrystus wiary. Ten, który żyje w założonym przez niego Kościele. To, czym próbuje się go zastąpić, symbol rewolucjonisty, wojownika z uciskiem i wykluczeniem, ma więcej wspólnego z Barabaszem, który w końcu również miał na imię Jezus. Tą książką Ratzinger zabiera każdego jej czytelnika na dziedziniec pałacu Piłata i jeszcze raz każe mu odpowiedzieć na pytanie: którego z nich wybierasz?

Misja ratunkowa

O „nieuczynionym ludzką ręką wizerunku" Ratzinger pisał jeszcze pod koniec XX wieku w „Duchu liturgii". Nie identyfikował go z całunem z Manopello, nie poszukiwał zaginionego skarbu. Pisał o „poście oczu", który musi na siebie nałożyć każdy wpatrujący się w twarz Jezusa. Że widoczne na pierwszy rzut oka rysy tak naprawdę niewiele mówią. O tym, że chcąc naprawdę go zobaczyć, trzeba wyruszyć w podróż, iść na mszę.

O lekturze swojego pierwszego, dziecięcego mszału pisał Ratzinger, że poznawanie go było jak przeżywanie kolejnych etapów wielkiej przygody. Msza to dla niego źródło i szczyt chrześcijaństwa. „Już i jeszcze nie"; już rozdziera się zasłona oddzielająca niebo i ziemię, choć jeszcze zostajemy po tej jej stronie. Ale teraz nic nie jest już takie jak przedtem.

To pisząc o liturgii, Ratzinger najmocniej odpowiadał na zarzuty o katolicki eskapizm, uciekanie przed cierpieniem bliźnich w zacisze kontemplacji. Kiedy już zobaczyło się oblicze Pana w przemienionej hostii, łatwiej je dojrzeć w twarzach biednych. W tej konkretnej twarzy, dla niej samej, nie dla utopijnego projektu. Odpowiedzialność Kościoła wobec wykluczonych bierze się właśnie stamtąd, z chwili, w której chleb staje się ciałem, z przypomnienia ofiary złożonej na krzyżu. Tamta ofiara zobowiązuje do złożenia własnej.

„Wielcy święci społecznicy byli zawsze jednocześnie wielkimi czcicielami Eucharystii" – pisał Ratzinger, pewnie nie przez przypadek podając przykład świętego Marcina de Porres z kontynentu teologii wyzwolenia, Ameryki Południowej.

Jako papież Ratzinger „uwolnił" mszę będącą przygodą jego dzieciństwa. Potocznie nazywana „trydencką", ale przecież sobór w Trydencie tylko potwierdził sposób sprawowania liturgii, który znany był od dawna. Liturgię, którą kształtowały wieki, nie ludzie. Mszę nieuczynioną ręką człowieka. Tak jak jej treści, wielkiej misji ratunkowej ludzkości przed potępieniem, nie jest w stanie przeprowadzić sam człowiek.

„Jak wiele Chrystus musiał wycierpieć we własnym Kościele? Jakże często jego słowo jest przekręcane i nadużywane? Jak mało wiary jest w tak wielu teoriach, jak dużo pustosłowia? Ile brudu jest w Kościele, akurat wśród tych, którzy powinni w kapłaństwie całkowicie do niego należeć? Ileż pychy i samouwielbienia? Ubrudzona szata i twarz Twego Kościoła wstrząsają nami. Ale przecież to my sami go zbrukaliśmy. My sami Cię zdradzamy raz po raz po kolejnych wzniosłych słowach i gestach". Jeszcze nie był papieżem, jeszcze żył Jan Paweł II, ale już kilka tygodni po drodze krzyżowej, podczas której kard. Ratzinger wypowiedział te słowa, on sam stanął na czele Kościoła pełnego brudu.

Usuwał go, wykluczając pedofilów ze stanu kapłańskiego, spotykając się z ofiarami, prosząc o przebaczenie w imieniu sprawców, przeprowadzając inspekcję w seminariach, zaostrzając zapisy dokumentu „Crimen sollicitationis" stosowanego w przypadkach molestowania przez duchownych. Przyspieszał procedury, wydłużał okresy przedawnienia. Na co więc czekali wszyscy, którzy zarzucali mu bierność, domagali się „radykalnego rozwiązania problemu pedofilii w Kościele"?

Kilka lat wcześniej, w wywiadzie rzece, którego udzielił niemieckiemu dziennikarzowi Peterowi Seewaldowi, Ratzinger wyróżniał dwa rodzaje skandalu, jaki wywołuje Kościół, pierwotny i wtórny. Ten drugi jest efektem błędów, grzechów i upadków jego kapłanów. Pierwotny skandal Kościoła polega na tym, że sprzeciwia się on banałowi, kołtuństwu i fałszywym obietnicom, że nie pozwala człowiekowi spocząć w cieniu stworzonych przez niego ideologii. Jako papież Ratzinger walczył tylko z tym wtórnym, skandalem grzechu. Starał się bronić pierwotnego skandalu Kościoła, zachować ostrze jego żądła wymierzonego w samozadowolenie świata. Wystarczyło znieść celibat, nie mówić o etyce seksualnej, w ogóle rzadziej wspominać o grzechu, a przestałby być „Adolfem II", pewnie na ścianie jego rodzinnego domu nie pojawiałyby się już obsceniczne napisy, „New York Times" nie pytałby więcej, „czy trzeba inkwizycji na papieża".

To Ratzinger był pierwszym kościelnym hierarchą, który tak głośno mówił o niebezpieczeństwach klerykalizmu. Ale rozumiał go inaczej niż dzisiejsi „demistyfikatorzy kapłaństwa". To właśnie mistyki było jego zdaniem w życiu księży za mało. Zaczęli być lokalnymi liderami, gwiazdami mediów, charyzmatycznymi mówcami, ale stracili to, co najważniejsze. Świadomość i poczucie, że podczas mszy i sprawowania sakramentów występują w imieniu Jezusa. W ich twarzach przestało się odbijać Jego oblicze. I to dlatego zaczął się na nich zbierać brud.



Wspinaczka na górę

Ostatnia niedzielna modlitwa Anioł Pański Benedykta XVI. Tego dnia Kościół czytał fragment Ewangelii o przemienieniu na górze Tabor. Jezus wspina się na nią, żeby modlić się w towarzystwie trzech uczniów, a potem pokazuje im, że jest Chrystusem, Zbawicielem, który miał nadejść. Papież stwierdził, że ten fragment mówi o „pierwszeństwie modlitwy, bez której wszelki wysiłek apostolstwa i miłosierdzia sprowadza się do aktywizmu", a na koniec dodał w kontekście mającego nastąpić cztery dni później opuszczenia Stolicy Piotrowej: „Pan wzywa mnie do wspinaczki na górę".

W pierwszym tomie „Jezusa z Nazaretu" Ratzinger udowadniał, że przemienienie na górze Tabor jest bezpośrednio połączone z wyznaniem przez świętego Piotra boskości Jezusa i przekazaniem mu władzy kluczy, obietnicą zbudowania na nim Kościoła. Wydarzenia te dzieliło tylko kilka dni, w obu głównym bohaterem był Piotr (jeden z trzech uczniów obecnych na górze Tabor), w jednym i drugim przypadku tematem centralnym była boskość Jezusa.

Boskość, której zakwestionowanie jest „tajemnicą bezbożności", tak jak obrona Jego boskości jest tajemnicą pontyfikatu Benedykta XVI. Bo jeżeli Jezus nie był Bogiem, Kościół nie jest Jego, tylko ludzi, jest uczyniony ręką człowieka. Jest po prostu jedną z wielu innych organizacji działających na tym świecie i musi się podporządkować jego logice. A jeśli tak, to jest jedną wielką maskaradą i powinien się rozwiązać.

Rozpoczęcie przez Benedykta XVI wspinaczki na górę Tabor, poszukiwanie prawdziwego, przemienionego boskością oblicza Jezusa, było z tego punktu widzenia najważniejszym wydarzeniem tego pontyfikatu. Wydarzeniem, od którego zależy wszystko inne. Czy właśnie to miał na myśli abp Gänswein, mówiąc, że chociaż Benedykt XVI może się swoim współczesnym wydawać bankrutem, to właśnie on decydująco ukształtuje oblicze Kościoła dla następnych pokoleń? Pewne jest tylko jedno: tego, co wydarzyło się 11 lutego siedem lat temu, nie zrozumieliśmy do dzisiaj. Wszystko, co najważniejsze w tej historii, jest napisane językiem wieczności.

W pierwszej chwili nie zrozumieli, co się właśnie stało. Może dlatego, że mówił po łacinie, a nie jest to język specjalnie bliski komentatorom rzeczywistości – martwy i wieczny jednocześnie. Jak żaden inny nadawał się więc do wygłoszenia oświadczenia, które mówiło równocześnie o odchodzeniu i trwaniu. Do tworzonych przez nich pasków i nagłówków przebiła się tylko pierwsza część, jeden jego odcień: „W pełni świadom powagi tego aktu, z pełną wolnością oświadczam, że rezygnuję z posługi biskupa Rzymu". Drugi, streszczony w ostatnim zdaniu sens tamtej deklaracji postanowiono uznać za okolicznościową formułkę, kompozycyjną klamrę bez większego znaczenia. „Również w przyszłości będę chciał służyć całym sercem, całym oddanym modlitwie życiem świętemu Kościołowi Bożemu".

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi