W pierwszej chwili nie zrozumieli, co się właśnie stało. Może dlatego, że mówił po łacinie, a nie jest to język specjalnie bliski komentatorom rzeczywistości – martwy i wieczny jednocześnie. Jak żaden inny nadawał się więc do wygłoszenia oświadczenia, które mówiło równocześnie o odchodzeniu i trwaniu. Do tworzonych przez nich pasków i nagłówków przebiła się tylko pierwsza część, jeden jego odcień: „W pełni świadom powagi tego aktu, z pełną wolnością oświadczam, że rezygnuję z posługi biskupa Rzymu". Drugi, streszczony w ostatnim zdaniu sens tamtej deklaracji postanowiono uznać za okolicznościową formułkę, kompozycyjną klamrę bez większego znaczenia. „Również w przyszłości będę chciał służyć całym sercem, całym oddanym modlitwie życiem świętemu Kościołowi Bożemu".
11 lutego mija siedem lat od ogłoszenia przez Benedykta XVI rezygnacji, od trzęsienia ziemi, które dotknęło Kościoła, a napięcie wciąż rośnie. Watykaniści i znawcy prawa kanonicznego byli jednomyślni: papież po 28 lutego 2013 r. – z dniem wejścia jego rezygnacji w życie – stanie się znów kardynałem Josephem Ratzingerem. Tymczasem na jednej z ostatnich audiencji Benedykt XVI powiedział, że nie ma już dla niego powrotu do prywatności. Że co prawda rezygnuje z czynnego sprawowania urzędu, ale będzie od teraz wypełniał go modlitewnie i duchowo. Wprost stwierdził, że jego urząd Piotrowy nie zostaje odwołany. Nie wykonał kroku w tył, tylko w bok.
Nie opuścił Watykanu, zachował imię Benedykt i papieski herb, do dziś ubiera się na biało, a podczas publicznych ceremonii część kardynałów całuje go w pierścień – wykonując gest, który wolno im uczynić tylko wobec papieża.
W 2013 r. wrogowie Kościoła triumfowali. „Ta rezygnacja toruje drogę ku demistyfikacji urzędu papieskiego, a jej reperkusje trudno na razie skalkulować" – cieszył się Hans Küng, teolog od wielu lat dryfujący coraz dalej od brzegów katolickiej ortodoksji, mający w zwyczaju tytułować Benedykta XVI „synem żandarma". Coraz więcej wiernych czuło się zdezorientowanych. W końcu zrzec się papiestwa można tylko „w wypadkach wyjątkowych i dla wyższego dobra Kościoła", w przeciwnym razie – jak stwierdzają kościelne przepisy – popada się w grzech ciężki wobec Boga. A tymczasem o wyjątkowości sytuacji sprzed siedmiu lat ani o wyższym dobru Kościoła, któremu miała służyć decyzja papieża, wciąż niewiele wiadomo. Jeszcze mniej wiadomo o instytucji papieża emeryta, bo Joseph Ratzinger jest pierwszym w trwającej 2 tysiące lat historii Kościoła, który sprawuje tę funkcję.
Jej granice są więcej niż niejasne, bo przecież Benedykt XVI nie ogranicza się do uruchomienia „elektrowni modlitwy i współodczuwania w ogrodach watykańskich", jak wyraził się o posłudze papieża emeryta jego osobisty sekretarz abp Georg Gänswein. Zabierał publicznie głos już kilka razy, w tym dwa tak głośno, że usłyszał go cały Kościół; niemal rok temu w sprawie przyczyn skandali pedofilskich oraz kilka tygodni temu, publikując wspólnie z kard. Robertem Sarahem książkę „Z głębi naszych serc", gdzie bezkompromisowo broni sensowności utrzymania celibatu. Jej fragmenty zostały przedpremierowo opublikowane w internecie, po czym zdecydowano, że imię Benedykta XVI zniknie z okładki, chociaż otoczenie papieża emeryta potwierdziło, że bezsprzecznie jest on autorem sporego fragmentu publikacji. „Sprawa Ratzingera jest zamknięta" – miał powiedzieć papież Franciszek w rozmowie z lewicowym dziennikarzem Ernesto Scalfarim w odniesieniu do całego zamieszania.