Nos Adamka, kręgosłup Kowalczyk. Sportowca musi boleć

Talent do sportu to również odporność na ból. Bez tego nie da się wejść na szczyt. Ci mniej odporni walczą o swoją szansę na sukces, łykając pigułki jak cukierki.

Publikacja: 02.10.2020 18:00

Nos Adamka, kręgosłup Kowalczyk. Sportowca musi boleć

Foto: EPA/ERNESTO ARIAS/pap

Podczas kolarskiego wyścigu Tour de Pologne Holender Fabio Jacobsen, odepchnięty na finiszu przez rodaka Dylana Groenewegena, przefrunął przez barierki i wpadł na sędziego. Leżał bez ducha, na miejscu zjawił się helikopter Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Przez jakiś czas istniały poważne obawy, czy Jacobsen przeżyje. Pojawiły się wezwania do dyskwalifikacji, a nawet zapowiedź pozwania przed sąd odpowiedzialnego za wypadek Groenewegena. W tym przypadku sprawa ociera się o kryminał, bo widać na filmie, jak kolarz odpycha łokciem rywala, ale wypadków, otarć, złamań, krwi jest w kolarstwie dużo więcej.

Minął ledwie tydzień od zakończenia Tour de Pologne, a jego zwycięzca Belg Remco Evenpoel spadł we Włoszech z wiaduktu. Został zabrany do szpitala i pewnie nieprędko wróci na trasy. Inny kolarz Tim Declerq pokazał w internecie zdjęcie swoich pleców poranionych od uderzeń gradu w czasie wyścigu we Francji. W internecie można znaleźć zdjęcia, na których widać nogi kolarzy opuchnięte od zmęczenia, z nabrzmiałymi żyłami.

Ryzyko, błędy i kontuzje to chleb powszedni, ale inaczej się nie da, jeśli ktoś marzy o żółtej koszulce. Tak jest w całym sporcie. Musi boleć: z powodu wypadków, uderzeń, zmęczenia, wielu lat ciężkich treningów. I nie trzeba nawet wspominać o sportach walki, gdzie ból to coś, za co płacą kibice. Na wyobraźnię działają ciężkie nokauty, a najlepiej gdy przy okazji leje się krew. Jakie są dwie najbardziej znane walki Tomasza Adamka? Ta z Witalijem Kliczką o mistrzostwo świata wagi ciężkiej i heroiczny pojedynek z Paulem Briggsem, który otworzył mu wrota do wielkiej kariery. Polak walczył ze złamanym nosem i cieszył się ze zwycięstwa zalany krwią. Ból to codzienność. Boli rano, boli w południe, strzyka w kościach wieczorem. Boli, gdy wstaje się z łóżka lub wchodzi po schodach. Oczywiście, boli w trakcie zawodów. I tak już zawsze, do końca kariery i wiele dni dłużej. Czasem już nawet nie da się rozróżnić, z jakiego powodu coś doskwiera.

Może być bark, może być kostka, mięsień dwugłowy, czworogłowy, biceps albo kręgosłup. Słynny koszykarz Larry Bird wielokrotnie przechodził operacje uszkodzonego kręgosłupa, a podczas igrzysk olimpijskich w Barcelonie kładł się przy ławce rezerwowych, żeby mieć chwilę wytchnienia. Justyna Kowalczyk ma zniszczony kręgosłup i kolana. Może boleć podczas treningu, kiedy pokonuje się własne słabości, chociaż Adam Kszczot, polski średniodystansowiec, zaznacza, że trzeba z tym uważać. – Trening nie polega tylko na bólu. Powiem więcej, trening ma się odbywać bez bólu. Jeśli jednak przy przepychaniu muru własnych możliwości on występuje, to trzeba z tym żyć i nie ma co tego demonizować. Próg bólu można podnosić i on na przestrzeni lat się zmienia. Przyzwyczajamy się do tego, bo taką pracę wykonujemy. Każdy się w życiu do jakiegoś bólu adaptuje. Są ludzie po wypadkach, którzy muszą z tym żyć – mówi „Plusowi Minusowi" Kszczot.

Słabsza kość pęka

Czasem dają o sobie znać zmęczone mięśnie, zwłaszcza w okresie przygotowawczym do najważniejszych imprez. Czasem boli coś poważniejszego – naderwanie, skręcenie, siniaki, złamanie. W pewnym momencie kariery nie da się tego uniknąć, ale jest już za późno, żeby się wycofać. – Sport wyczynowy to od początku do końca kariery ciężkie treningi i m.in. walka z bólem. Każdy, kto pracował ze sportowcami, wie, że duża część aktywności zespołu medycznego jest poświęcona różnym sposobom uśmierzania bólu – mówi dr Jarosław Krzywański.

To niby coś oczywistego, ale kiedy się patrzy na uśmiechniętych sportowców, odbierających medale, podnoszących puchary i pozujących do zdjęć, to łatwo o tym zapomnieć. Tomasz Majewski, dwukrotny złoty medalista olimpijski w pchnięciu kulą, dodaje, że odporność na ból to też składowa talentu sportowca – słabsza kość pęka, a na szczyt wchodzą ci, którzy potrafią zagryźć zęby, obwiązać rękę czy nogę plastrami i wyjść na trening albo stanąć na starcie, chociaż coś kłuje. Inaczej się nie da.

Przypomniał o tym Hajo Seppelt, niemiecki telewizyjny dziennikarz, który zrobił wiele dla walki z dopingiem w światowym sporcie. To on w swoich programach opisywał zorganizowany system nielegalnego wspomagania w Rosji czy Chinach. Nie oszczędzał też niemieckiej niechlubnej historii i wziął na warsztat państwowy doping z czasów NRD. Teraz pokazał coś może nie tak bardzo bulwersującego, ale również wiele mówiącego o współczesnym sporcie.

Piłkarze grają na środkach przeciwbólowych, to dla nich chleb powszedni, a ibuprofen biorą jak cukierki. Bez wzięcia pigułki nie są w stanie wyjść na trening, czy rozegrać całego meczu. Faszerują się tym amatorzy, dla których gra to raczej przyjemność niż sposób na życie, ale w materiale Seppelta pojawiają się też zawodowi futboliści, którzy opowiadają o tym zjawisku, a Bundesliga nie jest wcale wyjątkiem.

Czasem dla „większej sprawy" trzeba zacisnąć zęby i wyjść na boisko. Może chodzić o dobro drużyny, trofeum do zdobycia lub uniknięcie spadku z ligi, ale motywacją może być też indywidualna korzyść zawodnika.

– Brało się wszelkiego rodzaju leki przeciwzapalne. Przykrywały ból i można było 90 minut zagrać lub trenować spokojnie. To miało swoją cenę, bo zazwyczaj następnego dnia ból był większy. Czasem trzeba było tak zrobić, bo walczyło się o utrzymanie. Niektórzy piłkarze połykali tabletki, bo starali się o przedłużenie kontraktu, o wyrobienie pewnej liczby minut na boisku, i mieli dwa, trzy mecze, żeby wreszcie zdobywać bramki, zaliczyć asysty. Kalkulowali w ten sposób: pomęczę się przez miesiąc, ale może następny rok będzie lepszy. Niektórzy potrafili się podtrzymywać lekami przeciwzapalnymi po to, żeby nie wypaść z reprezentacji – mówi „Plusowi Minusowi" Marcin Żewłakow, były napastnik m.in. belgijskiego Excelsioru Mouscron i reprezentacji .

Wzrok błędny

Kibice czasem się śmieją, gdy widzą zwijających się na murawie piłkarzy, którzy za chwilę startują do podania jak rącze jelenie. Tylko że to ledwie część prawdy. Krew też się leje. Chyba każdy kibic widział nagranie, na którym Terry Butcher biegał w zakrwawionej koszulce i z obwiązaną bandażem głową. Miał krew na piersiach, na rękawie, na spodenkach. Spod bandaża ciekła strużka, która mieszała się z potem. Wyglądał jak bohater jednego z filmów Quentina Tarantino. Butcherowi brakowało tylko noży w rękach. Wzrok miał błędny, a mimo to pod koniec spotkania pokazywał jeszcze sędziemu, żeby pamiętał o upływającym czasie, a po ostatnim gwizdku podniósł w górę ręce. On też walczył dla większej sprawy. Remis ze Szwecją znacznie przybliżał reprezentację Anglii do awansu na mundial we Włoszech, w 1990 roku, a tam Anglicy dotarli aż do półfinału.

Czemu nikt go nie zmienił? Butcher był jedną z najważniejszych postaci tamtej drużyny, kapitanem, filarem obrony – gościem, którego boją się inni, a nie takim, który sam się poddaje. Nie zszedł, bo to by może podcięło skrzydła jego kolegom.

Podobnie postąpił Holender Jaap Stam – prywatnie podobno bardzo miły człowiek, ale na boisku uniwersalny żołnierz. Jego z kolei nikt nie bandażował, bo nauczeni doświadczeniem Butchera lekarze wiedzieli, że opatrunki nic nie dadzą, a zalany krwią piłkarz nie może zostać na boisku. Dlatego, kiedy w meczu mistrzostw Europy pękł mu łuk brwiowy, nie prosił o opatrunek. Lekarz zszył ma ranę bez znieczulenia, a Stam nawet nie mrugnął. Obie historie łączy jeszcze jedno. W obu przypadkach to lekarzom trzęsły się ręce.

– Jeśli było się ważnym zawodnikiem, to żeby nie podcinać morale zespołu, brało się leki przeciwzapalne. Starałem się unikać takich środków, chociaż miałem taki okres, w którym powinienem się poddać operacji. Wykluczałoby mnie to jednak z gry na dłuższy czas, a walczyliśmy o utrzymanie. Proszki przeciwzapalne brałem przez sześć miesięcy. To była prawdziwa katorga. Od poniedziałku do środy walczyłem z bólem, żeby dać odpocząć żołądkowi. Potem już funkcjonowałem na proszkach, żeby w sobotę czy niedzielę zagrać mecz. To jest oszukiwanie się – mówi Marcin Żewłakow.

Siatkarze mają tak samo. Marcin Możdżonek opowiada, że ból towarzyszył mu w ostatnich latach kariery dosłownie na każdym kroku. Poniżej pleców miał wkręcone dwa haki, które trzymały jego mięsień dwugłowy. Trzeba było przeprowadzić taki zabieg, jeśli jeszcze chciał grać w siatkówkę, a chciał.

Dzięki temu zyskał dodatkowy sezon w PlusLidze, ale kiedy na początku następnych rozgrywek hak się wysunął, nadszedł koniec. Trzeba było kolejnej operacji, tym razem usunięcia haka, i żmudnej rehabilitacji, gdyż nikt nie dawał byłemu kapitanowi reprezentacji Polski gwarancji, że taka sytuacja się nie powtórzy. Dalsze granie oznaczałoby zapewne jedynie pogłębienie kłopotów i większe dolegliwości.

Paszport regeneracyjny

Oczywiście, nawet w życiu sportowca ból bólowi nie jest równy. Jest ból „dnia codziennego", wynikający ze zmęczenia układu mięśniowego, z ćwiczeń, jakie ktoś wykonał na treningu, czyli pracy w przebudowujących się mięśniach. Jest ból, który pojawia się na trasie, gdy trzeba przebić się przez własną granicę, bo tylko tak można pokonać rywali. Pisała o tym Justyna Kowalczyk, dodając, że przed startem bólu bała się najbardziej. Niektórzy sportowcy, żeby sobie z tym poradzić, korzystają z pomocy psychologa. Innych ból blokuje do tego stopnia, że nie są w stanie wejść na wyższy poziom.

Jest też ból wynikający z bezpośredniego urazu. – Walczy się z nim za pomocą środków farmakologicznych, fizjoterapeutycznych, a nawet psychologicznych. Najważniejsza jest jednak przerwa w treningach i czas na regenerację uszkodzonego mięśnia czy jego przyczepu. Niestety, tego czasu w sporcie wyczynowym zawsze brakuje – mówi dr Krzywański.

Tomasz Majewski dodaje jeszcze „ból istnienia", bo przecież takie problemy też się zdarzają. Do bólu fizycznego trzeba się przyzwyczaić, chociaż stylem życia lepiej tego nie nazywać. Jakoś trzeba jednak funkcjonować. Wstać, zjeść śniadanie, odprowadzić dzieci do szkoły, jechać na trening. Co zrobić, jeśli boli przed zawodami najważniejszymi w roku albo nawet w ciągu czterech najbliższych lat?

– Są tacy, którzy na dzień dobry zażywają ciężkie leki przeciwbólowe. Tabletki przeciwzapalne biorą jak cukierki i dopiero wtedy czują, że mogą normalnie żyć. Znam sportowców, którzy latami funkcjonowali na lekach przeciwbólowych, bo nie było czasu, żeby się wyleczyć. Te zasady obowiązują we wszystkich dyscyplinach, pod każdą szerokością i długością geograficzną. Czemu tak się dzieje? Wszyscy trenują podobnie, więc podobne zmiany zachodzą w ciele. Różnice mogą wynikać z tego, że ktoś ma większe predyspozycje do kontuzji, a ktoś mniejsze – uważa dwukrotny mistrz olimpijski w pchnięciu kulą.

Być może bólu byłoby mniej, gdyby czasu było więcej: na regenerację, na rehabilitację, na zabiegi. Kalendarz imprez jest jednak napięty, trzeba startować, żeby wypełniać minima, albo grać, żeby zarabiać. Nie ma czasu na odpoczynek i załatanie dziur w organizmie. – Zabieg to ostateczność i większość urazów nigdy nie musiała być operowana. Często zdarzają się mniejsze kontuzje i z nimi się po prostu biega. Jeśli ból się pogłębia, to trzeba ocenić, czy można biegać z tym bólem, kontuzją. Czy gra jest warta świeczki? Jeśli z powodu bólu nie da się utrzymać prawidłowej techniki biegu, jeśli się kuleje, to trzeba przerwać treningi, bo automatycznie przeciąża się drugą stronę – twierdzi Adam Kszczot, dwukrotny wicemistrz świata w biegu na 800 metrów. Tomasz Majewski w sanatorium był raz, a operacji poddał się dopiero wtedy, kiedy wyraźnie zalecił mu to lekarz.

Ale co zrobić, kiedy włożyło się w trening kilka lat, walczyło ze zmęczeniem, jeździło po świecie, a na ostatniej prostej przytrafiła się kontuzja? – Z pewnymi kontuzjami da się startować. Jeśli jesteś już starym zawodnikiem, to podchodzisz do tego na luzie. Moi koledzy zażywali garść tabletek i szli startować. Pamiętam jednego z największych rywali, Amerykanina Reese'a Hoffę. Miał powyłamywane kostki i śmialiśmy się, że owijanie ich zajmowało mu dużo więcej czasu niż rozgrzewka. My ćwiczyliśmy, a on się owijał taśmami. To był cały rytuał. Czasami człowiek bardziej chce, niż organizm daje radę, więc trzeba układ nerwowy oszukać w myśl zasady, że większy ból zabija mniejszy. Bolał mnie kiedyś bark i pamiętam, że szedłem sobie w klapkach i przypadkiem walnąłem małym palcem w słupek. Bark mnie przestał boleć – śmieje się Tomasz Majewski.

Każdy sportowiec, im dłużej trwa kariera, tym lepiej wie, czego mu potrzeba. Mięśnie muszą odpocząć. Justyna Kowalczyk po odebraniu trzeciej Kryształowej Kuli narzekała na przemęczone piszczele i w czasie urlopu wybrała się do sanatorium. Czasami, jeśli zawodnicy ćwiczą w grupach, organizuje się im wyjazdy sanatoryjne, gdzie są odcięci od treningów i mają za zadanie tylko chodzić na zabiegi. Ważne jest też codzienne dbanie o własne ciało i regeneracja po każdym meczu czy jednostce treningowej, bo potem w kilka tygodni może się nie udać nadrobić zaniedbań.

– Regeneracja zaczyna się już w pierwszej godzinie po starcie od procedur żywieniowych. Chodzi o to, by uzupełnić zużyte zasoby energetyczne. Niektórzy stosują zimne kąpiele, wręcz zanurzają się w wannach z lodem. Inni stosują masaż lub aktywną regenerację. Popularne jest rolowanie. Można też spróbować kompresjoterapii uciskowej, która poprawia drenaż limfatyczny i powoduje szybsze usuwanie szkodliwych metabolitów z mięśni. Każdy sportowiec powinien mieć swój „paszport regeneracyjny", czyli zbiór metod najbardziej dla niego efektywnych. Ważny jest też sen. Brak snu to mniejsza odporność. Tylko jak się ma 17 lat, to się wydaje, że człowiek jest niezniszczalny – przestrzega dr Krzywański.

Tomasz Majewski mówi jednak, że on jest z twardej szkoły – tak został wychowany na sportowca i masowaniu poddawał się rzadko. Twierdzi też, że w sportach siłowych regeneracja wydaje się bardziej uproszczona. Jak u Zagłoby – potrzeba zjeść dobrze, wyspać się i raz na jakiś czas wypić piwko. Może nie pisze się o takich metodach we współczesnych książkach medycznych, jednak koniec końców ważne, żeby były skuteczne. Ale takich mistrzów olimpijskich jak Majewski jest coraz mniej. 

Podczas kolarskiego wyścigu Tour de Pologne Holender Fabio Jacobsen, odepchnięty na finiszu przez rodaka Dylana Groenewegena, przefrunął przez barierki i wpadł na sędziego. Leżał bez ducha, na miejscu zjawił się helikopter Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Przez jakiś czas istniały poważne obawy, czy Jacobsen przeżyje. Pojawiły się wezwania do dyskwalifikacji, a nawet zapowiedź pozwania przed sąd odpowiedzialnego za wypadek Groenewegena. W tym przypadku sprawa ociera się o kryminał, bo widać na filmie, jak kolarz odpycha łokciem rywala, ale wypadków, otarć, złamań, krwi jest w kolarstwie dużo więcej.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi