Dędek, Gitkiewicz, Marecki, Pajączkowska. Ostatnie obrazy z prowincji

Wyruszyli za miasto z uważnym spojrzeniem, bez poczucia wyższości, czujni, by nie ulec chłopomanii. To, co autorzy najnowszej fali reportaży zobaczyli z dala od metropolii, daje do myślenia.

Publikacja: 24.07.2020 10:00

Dędek, Gitkiewicz, Marecki, Pajączkowska. Ostatnie obrazy z prowincji

Foto: Jacenty Dędek

Polski reportaż pokochał prowincję. Najchętniej zaglądają na nią reporterzy z już ugruntowanym dorobkiem wydawniczym albo innym doświadczeniem w pracy w terenie, np. badaniach etnograficznych. Decydują się na napisanie książki albo zbierają prywatne środki na publikację. Mają czas, więc bez pośpiechu docierają do miejsc, które media pokazują rzadko. Albo znajdują takie, w których już nie ma zbyt wiele do pokazania w telewizji, bo niedługo umrą ostatni żyjący w nich mieszkańcy.

Wysyp tytułów świadczy o czymś w rodzaju boomu na to zjawisko. Efektem pracy młodych reporterów były „Światła małego miasta" Instytutu Reportażu (2017), wydane w formie darmowego e-booka. Głośniejszy tytuł – „Nie zdążę" Olgi Gitkiewicz (2019) – to opowieść o wykluczeniu komunikacyjnym. Autorka przez 21 miesięcy podróżowała przez Polskę różnymi środkami transportu zbiorowego, a tam, gdzie nie dało się nimi dotrzeć, dojeżdżała samochodem albo szła pieszo. Zauważyła, że nawet do 26 proc. sołectw nie dociera żaden transport publiczny.

W zeszłym roku ukazał się również „Wędrowny zakład fotograficzny" Agnieszki Pajączkowskiej – reportaż o mieszkańcach pogranicza, którzy w zamian za opowieść o sobie mogli dostać do ręki zdjęcie wydrukowane przez autorkę. W kwietniu tego roku wielkie emocje wzbudziła też „Polska przydrożna" Piotra Mareckiego – zapis 15-dniowej podróży autora, który przejechał autem 4872 km, unikając obleganych miejsc.

Najwięcej czasu z dala od dużych miast spędzili częstochowski fotograf Jacenty Dędek wspólnie z żoną Katarzyną. Odwiedzili 421 miejscowości o wielkości do 30 tys. mieszkańców, we wszystkich województwach. Zapis ich sześcioletniej pracy ukazał się właśnie w formie ponad 300-stronicowego albumu „Portret prowincji" – zdjęć reporterskich i portretowych Jacentego (jedno z nich – na sąsiedniej stronie) oraz reportaży zebranych przez jego żonę.

Kultura przydrożna

Każdy z autorów szukał swojej drogi do opowiedzenia o prowincji. Fotograf i reporterki musieli zdobyć zaufanie bohaterów, przełamać dzielącą ich barierę języka, stroju, obyczajów, a następnie znaleźć formę, która nie będzie dla rozmówców krzywdząca. Jacenty i Katarzyna Dędkowie mówią, że ludzie się przed nimi otworzyli. Chronią prywatność rozmówców, nie wiążąc zdjęć z reportażami. Nie każda rozmowa z poznaną osobą trafiła do książki, a czasem zdjęcie rozmówcy było osobne, mówiło samo za siebie. Fotografie Jacentego są czarno-białe, wykonane aparatem wielkoformatowym, nawiązują do fotografii z XIX wieku. Autorzy oddają głos bohaterom, swój komentarz dodają w koniecznych przypadkach.

Agnieszka Pajączkowska, autorka „Wędrownego zakładu fotograficznego", zrobienie zdjęć potraktowała tylko jako pretekst do rozmowy i zrezygnowała z publikacji portretów i nazwisk. Proponowała proste zdjęcia wykonane aparatem cyfrowym i wydrukowane na przenośnej drukarce. Najbardziej zależało jej na rozmowie, w której odbijają się powojenne losy, pamięć, wielokulturowość terenów przy granicy i obecna sytuacja życiowa rozmówców.

Olga Gitkiewicz do tematu podeszła dziennikarsko i ekspercko. Nie wnikała w prywatność bohaterów. Oprócz zebrania historii z miejsc wykluczonych transportowo, prosiła o komentarze naukowców i ekspertów z think tanków, pytała urzędników, dokąd i dlaczego nie da się w ogóle dojechać. Pokazała, że dostępność transportu kształtuje życiowe możliwości, jak chociażby wybór szkoły. Przedstawiła analizę absurdów związanych z niewydolnym transportem zbiorowym.

Na tle tych książek wyróżnia się „Polska przydrożna" Piotra Mareckiego. Autor, kulturoznawca i profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, wyraźnie zaznacza swoją obecność w zapisie podróży, którą nazywa „road tripem". Informuje czytelnika, że zabiera na nią hipsterskie okulary przeciwsłoneczne, które kupił w Portland. Zaznacza, że interesuje się ekologią, a przed wyjazdem z Krakowa je kolację z niemieckimi wydawcami. Choć drobiazgowo opisuje czynności wykonywane w czasie podróży, włącznie z krojeniem pomidora, to do opisu małej miejscowości wystarcza mu często zdanie zasłyszane pod sklepem, czasem zdjęcie szyldu. Notorycznie wspomina, że bierze kawę do termosu (bo jest „less waste" – stara się nie generować plastikowych śmieci). Dzieli się z czytelnikiem zdjęciem krów. Wrzuca zdjęcia i filmiki z drogi na Instagrama (od używanej w tym serwisie nazwy filmiku – „story" – nazywa je „instastorkami").

Zdarza się, że rozmówcy zwierzają mu się z trudów życia, ale autor nie pozwala nam się wzruszyć, ani zastanowić, bo w jego specyficznym języku jest coś zdystansowanego, może ironicznego, a notatnik z dwutygodniowej podróży jest pisany na gorąco, oddaje pośpiech. Marecki kreśli też kontrast między prowincją a wielkim miastem. Z zachwytem fotografuje wyblakłe szyldy, staromodne punkty gastronomiczne, „Egzotic pub", ozdoby i kwietniki wykonane z opon.

– Zamierzałem pokazać to, co jest kulturą przydrożną, używam do tego wielkich słów „przydrożne dziedzictwo kulturowe". Celowo nie zwracam uwagi na przyrodę, ale przejawy lokalnej przydrożnej kreatywności, często sezonowej – mówi Piotr Marecki. Być może jego „road trip" to także wyrafinowana kpina z postawy mieszczucha, który jak bezmyślny turysta opisuje prowincję skrótem w postaci zdjęcia na Instagramie. Autor nie odpowiada na pytanie o zamysł: – Zależało mi na wieloznaczności, bliższej poezji niż reportażowi. Forma ma działać tak, by czytelnik sam wyciągnął z niej obraz odwiedzanych miejsc. Opinie o książce są skrajne. Słyszałem już, że jest mieszczańska. A nawet, że narrator pierwszy raz wyjechał z miasta na prowincję. Z drugiej strony, że to mój wiejski coming-out, bo wychowałem się w takiej niewielkiej miejscowości, a w mieście spędziłem połowę życia.

Wyższościowej postawy z pewnością chciała też uniknąć autorka „Wędrownego zakładu fotograficznego". Napisała o tym w ten sposób: „Planowałam wyjazd pod wschodnią granicę i jako antropolożka kultury widziałam wokół siebie pułapki: sentymentalizacji, estetyzacji i kiczu". Wchodząc do bardzo ubogiego domu, obawiała się, czy nie jest „biedożercą".

Na różne sposoby autorzy próbowali uciec od chłopomanii, która w modernizmie oznaczała fascynację inteligenta wsią, pozbawioną refleksji nad trudem jej mieszkańców. Dlatego uważnie wsłuchali się w to, co chcieli przekazać rozmówcy. Czasem błądzili i zawracali, zaglądali do opuszczonych domów, podróżowali mało uczęszczanymi trasami, jak Olga Gitkiewicz. Agnieszka Pajączkowska (która część podróży przy granicy przebyła sama) spotkała osoby atakujące ją słownie, agresywne i zamroczone alkoholem, nieraz naraziła się na niebezpieczną sytuację. Jednak większość ludzi otworzyła się przed nią, ugościła jak swoją, na koniec obdarowała jedzeniem.

Bez tych osobistych spotkań reporterzy uzyskaliby niewiele. W przeciwnym razie odbiorca nieznający prowincji zobaczyłby tylko wierzchnią warstwę, jak podczas jazdy samochodem przez Polskę. Kobiety w chustach na głowie, przydrożna kapliczka, odrapany tynk na ścianach i zamknięty GS to sygnały „jesteś za miastem". Ale nawet najbardziej wymowne zdjęcie jest tylko wstępem do poznania historii.

Miejsce nie do życia

Choć reportaże mają inne formy, to wzajemnie się uzupełniają. Niektóre zdjęcia z „Portretu prowincji" mogłyby zilustrować „Nie zdążę" albo „Wędrowny zakład fotograficzny". Wybrane historie z reportażu Pajączkowskiej czytelnik mógłby dopasować do twarzy bohaterów uwiecznionych w „Portrecie prowincji". Miejsce urodzenia często staje się w tych książkach wyznacznikiem podobnych trudności, z punktu widzenia niektórych rozmówców przegranym na loterii losem. A jeśli odpowiednie miejsce do życia zdefiniujemy jako to, gdzie jest szkoła, praca, sklep, lekarz i dojazd do tych miejsc, to autorzy przytaczają liczne dowody na to, że w skrajnych przypadkach część mieszkańców Polski żyje bez żadnego z tych udogodnień.

– Jestem przeciwna pespektywie stratyfikacyjnej, w której jest podział na centrum i jakąś prowincję, inną Polskę – mówi Olga Gitkiewicz. – Różnica jest taka, że poza miastem trudniej sobie zorganizować codzienność. Uogólniam, ale jeśli wójt, wojewoda czy marszałek wszędzie jeżdżą samochodem i uważają to za dobry środek transportu, to raczej nie zainwestują w transport publiczny. W miastach, takich jak stolica, Trójmiasto czy nawet Kalisz, nikt się nie zastanawia, kto będzie jechał autobusem miejskim. Poza miastem? Urzędnicy zaczynają patrzeć na transport jak na zasiłek dla dzieci i garstki starszych osób, a nie jak na usługę publiczną – mówi.

O biedzie na wsi mieszkaniec dużego miasta wie, ale w jej przejawy czasem trudno uwierzyć. Brak dostępności usług bywa upokarzający. Przy granicy z Białorusią Pajączkowska spotyka starszego pana o lasce, który mieszka tam, gdzie „obok nieczynnej świetlicy, tuż za nieczynną zlewnią mleka, był nieczynny sklep". Mężczyzna najpierw myśli, że autorka czymś handluje. Ale gdy ta proponuje mu zdjęcie, nie potrzebuje go. Ciężko wzdycha i prosi ją o bateryjkę do zegara ściennego. Od handlarki obwoźnej reportażystka słyszy, że na wsi wszystko udaje jej się sprzedać z zyskiem, nawet przeterminowane produkty.

Jak echo w rozmowach z bohaterami powracają te same żale: „młodzi wyjechali", „pracy nie ma", „kiedyś było lepiej", a na wsiach: „kiedyś było kilkadziesiąt numerów domów, a teraz jest kilka". Z Piotrem Mareckim starsza pani w mazurskim Sępopolu zaczyna rozmowę w ten sposób: „Sępopol umarł".

W ten nastrój wpisuje się zdjęcie z obwoluty albumu „Portret prowincji" – portret starszego mężczyzny, który patrzy w obiektyw ze smutkiem. Jest jeszcze w oczach bohaterów rezygnacja albo wyraz łagodnego pogodzenia ze stanem rzeczy. Mało kto uśmiecha się radośnie, pokazując zęby. Autor „Portretu prowincji" przedstawił też zdjęcia osób pogodniejszych, np. pracownika zakładu fryzjerskiego czy ostatniego zakładu fotograficznego w mieście. Mimo to entuzjazmu nie uchwycił, tylko delikatne uśmiechy. Codzienność na jego zdjęciach ożywia się głównie przy okazji festynu czy uroczystości religijnej.

Za brakiem pracy (w małych miastach) i problemami z prowadzeniem gospodarstw (na wsi) podążają zmiany w strukturze społecznej. Im dalej od metropolii, tym mniej młodych ludzi. Marecki z kolegą liczą młodzież w Sępopolu. Jedna z kobiet, która zgodziła się na zdjęcie wykonane przez Pajączkowską, zastanawia się, które fotografie wyśle dzieciom w Hiszpanii. A Jacenty Dędek korespondował ze sportretowanym przez niego bohaterem. Zapytał, czy odebrał już album, który mu wysłał. – Teraz go nie odbiorę. Jestem w pracy, za granicą – usłyszał.

Więzi rodzinne są nadszarpnięte. To emigracja nadaje rytm wiejskiego życia, dzieli je na czas bycia za granicą i powrotu do domu. Czasem na miejscu zostają tylko najstarsi mieszkańcy wsi, a czasem dziadkowie wychowują wnuczęta, bo rodzice wyjechali do pracy. Agnieszka Pajączkowska odnotowuje też zmianę – to miastowi kupują opuszczone domy na wsiach albo remontują te, które odziedziczyli po dziadkach. Słyszy od ludzi, że wieś się zmienia, a wraz z wymierającymi ludźmi giną pewne umiejętności.

Reportażyści pokazują wiele historii, które przełamują stereotyp ludzi niezaradnych i winnych swojemu położeniu. Widać to nawet w najbardziej przyziemnym aspekcie, jak przygotowanie sobie pożywienia. „Gdzie pani idzie?" – dziwi się autorka „Wędrownego zakładu fotograficznego", gdy w wiosce przy białoruskiej granicy mąż prosi żonę o przygotowanie śniadania. A gospodyni idzie wykopać ziemniaki, żeby utrzeć z nich placki.

Nie zawsze jest tak, że ludzie pracować nie chcą. Wolą wyjechać za granicę, gdy z zarobków za dorywcze zajęcia nie mogą się utrzymać. Czasem żyją w rozjazdach. Do skromnych zapłat za rąbanie drewna czy zbiór truskawek dokładają to, co zarobią za granicą. W Płotach właściciel zamkniętego baru skarży się Piotrowi Mareckiemu na dług i ZUS, który go dobił. A w jednej ze wsi Pajączkowska słyszy, że dniówki są tak małe, że ludzie wolą pobierać zasiłek.

W większych, przyzwoicie prosperujących miejscowościach ludzie wcale nie marzą o luksusie ani przeprowadzce do wielkiego miasta. Są tacy, którzy chcieliby u siebie zostać i żyć spokojnie, byle było za co. Jacenty Dędek podaje tu przykład rozmowy z operatorem promu z województwa świętokrzyskiego, który powiedział, że gdyby wygrał w lotto, kupiłby nowy prom. Żeby dalej robić to, co dotychczas, bo to lubi i uważa za pożyteczne.

Rozmawiając z mieszkańcami małych miejscowości, Olga Gitkiewicz nie wyczuła w ludziach marazmu czy żalu do władz z powodu niewydolnego transportu. – Często widziałam złość i irytację związane z tą sytuacją, ale też pogodzenie się z nią. Słyszałam, że trzeba polegać na sobie, na swoim samochodzie albo liczyć na pomoc dorosłych dzieci czy sąsiadów. To rodzaj braku zaufania do władz, bo one nie zatroszczyły się o to, by zaufanie społeczne się wytworzyło – mówi.

Autorzy pokazują też kreatywność bohaterów, radzących sobie w ramach skromnych możliwości. Piotr Marecki odnotowuje ciekawe przykłady własnoręcznie wykonanych szyldów oraz słowotwórstwa. Np. nocuje w „notelu", w którym właściciele wymienili literę „m" na „n", bo nie spełniał ustawowych warunków bycia motelem. Inne przykłady czasem smucą, czasem śmieszą. W rozmowie z autorem „Polski przydrożnej" pan Jarek zastanawia się, czy nie wpuścić ryb do basenu w ogrodzie, żeby goście mogli je smażyć na grillu i dzięki temu płacić mniej niż w bałtyckich kurortach. Dzieli się przemyśleniem, że Niemcy inwestują w zachodnie obszary Polski po to, by później wzniecić zamieszki i zachęcić Zachodniopomorskie czy Opolszczyznę do przyłączenia się do nich. Mówi, że głosuje na PiS, bo ta partia broni Polski.

„Prezydenta szanujcie"

Reportaże z prowincji wpisują się w debatę publiczną o rozliczeniu ze skutkami transformacji ustrojowej. Pokazują ludzi, którzy nie znaleźli nowej pracy po upadku zakładów przemysłowych i PGR-ów. Jednak polityka jest w nich niemal nieobecna, rzadko jest też tematem rozmów. W „Wędrownym zakładzie fotograficznym" Pajączkowska, która podróżowała po Polsce w latach 2012–2017, nie ma na jej temat słowa. Gdy autorka dociera do miejsc dosłownie odciętych od świata, czytelnik zadaje sobie pytanie, czy część mieszkańców w ogóle wie o wyborach albo może dojechać do lokalu wyborczego. Poza tym polityką się nie zajmuje, raczej splotem historii wojennej i powojennej z życiem rodzinnym.

Stricte polityczne tematy autorka wywoływała w innej książce – „A co wyście myślały? Spotkania z kobietami z mazowieckich wsi" napisanej wspólnie z Aleksandrą Zbroją. Pytały też o kwestie obyczajowe, zakładając, że zobaczą obraz konserwatywnej wsi. – Były kobiety, które chcą żyć zgodnie z tradycyjnymi wartościami. To czasem łączyło się z docenieniem gestu w postaci 500+. Ale spotkałyśmy też takie o liberalnych poglądach – opowiada reportażystka.

Tylko w „Polsce przydrożnej" rozmówcy zdradzają sympatię do partii rządzącej i Andrzeja Dudy. „A tam, w Krakowie, to pana prezydenta szanujcie, bo jakieś tam manifestacje organizujecie" – grozi Mareckiemu palcem na odchodne mieszkaniec podlaskiej wsi Krynki-Sobole.

Dędkowie dotarli do wielu miejsc zdegradowanych po upadku PGR-ów i zakładów pracy. Znaczną cześć materiału fotograf z reporterką zebrali przed wyborami parlamentarnymi w 2015 r. Pytam autora zdjęć, czy bohaterowie książki mówili, na kogo głosują. – Stosunek do polityki od lat niewiele się zmienił. Z rozmów z ludźmi wynika, że niespecjalnie się nią interesują. Gdyby mieli pracę i mogli normalnie funkcjonować, byłoby im wszystko jedno, kto rządzi w Polsce, byleby byli podmiotowi. Jeśli chodzi o 500+, to dodatek jest istotną pomocą. Poznaliśmy rodzinę z dziesiątką dzieci, wśród których jeden chłopiec jest inwalidą. Nie mają łazienki, bo właściciel domu nie zgadza się na jej zrobienie. Zobaczyliśmy tam naprawdę świetne dzieciaki, skromne, pomocne i życzliwe. Kiedy usłyszeliśmy o wprowadzeniu tego świadczenia, od razu pomyśleliśmy, że wreszcie będzie im lepiej. Szkoda, że na temat takich rodzin funkcjonuje w mediach wiele stereotypów – opowiada fotograf.

Historie biedy i wykluczenia przedstawione w reportażach z prowincji są jak brakujący puzzel w debacie o polskim podziale klasowym. Podczas lektury przypominają się gniewne komentarze wyrażane w mediach, że na wsi i w małych miastach PiS wygrywa. Nie wiemy wprawdzie, czy i na kogo bohaterowie głosują. Ale po przeczytaniu wielu historii można zrozumieć bezradność i frustrację, które na oddany głos mogą się przełożyć.

Jest jeszcze jeden aspekt mocno różnicujący mieszkańców wielkich miast i mniejszych miejscowości. To religijność. W Krynkach-Sobolach Piotr Marecki dostrzegł absurd: na środku poszerzonej asfaltowej drogi została kapliczka, ni to na skrzyżowaniu, ni to na rondzie. Zapytał mieszkańca, czy kapliczka nie zagraża kierowcom, a ten odpowiedział, że strach przestawić krzyż.

Inaczej na religijność spojrzeli Jacenty i Katarzyna Dędkowie. Na nastrojowym, nocnym zdjęciu z „Portretu prowincji" widzimy bazylikę w Wambierzycach, ośrodek zwany śląskim Jeruzalem. Rozświetlona żarówkami wygląda piękniej niż za dnia. W mieście jest mało pracy, są problemy, ale bazylika to duma. W reportażach Katarzyny z innych miejsc, gdy wypowiadają się ich bohaterowie, między słowami można wychwycić nadzieję, że życie po śmierci będzie lepsze od tego ziemskiego. Wiara jest jedynym pocieszeniem. Gdy z gniazda wyfruwają dzieci, a człowiek żyje sam i w poczuciu, że nic nie mógł im zapewnić, zostaje jeszcze Ktoś silniejszy, Kto wysłucha.

Gdy reporter odjedzie

Czerpiąc wiedzę o prowincji z reportaży, przyjmujemy subiektywną perspektywę autorów. To od nich zależy, czy poruszy nas obraz wiernych przed bazyliką, czy popatrzymy z ironią na przywiązanie mieszkańców do kapliczki na środku drogi. Poruszamy się w kręgu historii najbardziej wyrazistych i przejmujących. Ale nawet jeśli przeszły one autorską selekcję, to do myślenia daje uniwersalny obraz trudności, które w większym mieście są niewyobrażalne, albo przynajmniej tam można znaleźć sposób na ich rozwiązanie.

Na ogół w reportażach trochę brakuje głosu eksperta, przedstawienia szerszego socjologicznego tła. Wyjątkiem jest „Nie zdążę", z którego wyłania się teza o tym, że całkowite uzależnienie transportu od zyskowności nie działa na dłuższą metę. Jednak pytanie, dlaczego część miejscowości radzi sobie lepiej od innych, pozostaje otwarte. Trudno czynić z tego zarzut, bo reporter nie musi być badaczem. Pozostaje więc wsłuchać się w głos bohaterów. Ich historie mogą być ostatnim zapisem dokumentalnym miejsc, w których życie spowalnia lub całkowicie zamiera.

Polski reportaż pokochał prowincję. Najchętniej zaglądają na nią reporterzy z już ugruntowanym dorobkiem wydawniczym albo innym doświadczeniem w pracy w terenie, np. badaniach etnograficznych. Decydują się na napisanie książki albo zbierają prywatne środki na publikację. Mają czas, więc bez pośpiechu docierają do miejsc, które media pokazują rzadko. Albo znajdują takie, w których już nie ma zbyt wiele do pokazania w telewizji, bo niedługo umrą ostatni żyjący w nich mieszkańcy.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi