Na dobrej drodze. Stefan Szczepłek o osiągnięciach polskiej reprezentacji

Pierwsze miejsce piłkarskiej reprezentacji Polski w grupie eliminacyjnej do Euro na koniec roku to miła niespodzianka. Ostatni raz było tak 12 lat temu.

Publikacja: 22.11.2014 00:10

Na dobrej drodze. Stefan Szczepłek o osiągnięciach polskiej reprezentacji

Foto: PAP

14 listopada w Tbilisi Polacy odnieśli trzecie zwycięstwo w eliminacjach i wciąż są liderem grupy D. Jako jedyni nie przegrali jeszcze żadnego z czterech meczów. Są na dobrej drodze do awansu, jak żadna inna reprezentacja Polski od eliminacji do mundialu w Korei i Japonii (2002).

Tamta drużyna powstawała podobnie jak dzisiejsza. Janusz Wójcik jako trener pierwszej reprezentacji nie był już tak skuteczny jak olimpijskiej. Najpierw nie odrobił strat poniesionych przez drużynę Antoniego Piechniczka w eliminacjach do mistrzostw świata we Francji (1998), a potem przegrał eliminacje do finałów mistrzostw Europy w Belgii i Holandii (2000).

PZPN pozwolił Wójcikowi dokończyć eliminacje, mimo że reprezentacja była kompletnie rozbita. Nie wygrała czterech ostatnich meczów, stracha napędził jej nawet Luksemburg. Gołym okiem widać było, że trener nie ma żadnego pomysłu. Pierwszym wyborem PZPN na jego następcę był Franciszek Smuda. Jednak Legia, w której wtedy pracował, nie zgodziła się na jego odejście. Wtedy, późną jesienią 1999 roku, prezes PZPN Michał Listkiewicz wymyślił Jerzego Engela.

Szwajcarski zegarek

Jest kilka podobieństw jego pracy do sytuacji, w jakiej znalazł się Adam Nawałka. Obydwaj musieli odbudowywać drużynę po poprzednikach, obydwaj mieli dylematy, kogo zostawić, na jakich nowych zawodników postawić, zmieniać coś w sposobie gry czy nie. Obydwaj spotkali się też z podobnymi reakcjami kibiców i dziennikarzy. Czas upływał, zwycięstw nie było, zaufanie spadało.

– Żeby tylko zwycięstw brakowało – wspomina Jerzy Engel. – Wójcik zaczął serię meczów bez zdobytego gola. Ja zacząłem drużynę zmieniać, na efekty trzeba było poczekać, więc odbijało się to na skuteczności. W pierwszych czterech meczach: z Hiszpanią, Francją, Węgrami i Finlandią, nie strzeliliśmy bramki. Nic dziwnego, że dziennikarze zaczęli liczyć już nie tylko minuty, ale i sekundy tej indolencji. Wszystkich nas to irytowało, ale tylko sami mogliśmy tę sytuację zmienić. Po pięciu miesiącach prób mieliśmy się spotkać z Holandią na neutralnym terenie, w Lozannie. Dobre miejsce na kupno szwajcarskiego zegarka. Ogłosiłem więc, że kto strzeli bramkę, dostanie ode mnie prezent – właśnie zegarek. Przegraliśmy wprawdzie 1:3, ale Paweł Kryszałowicz przerwał złą passę i pokonał Edwina van der Sara. Od tej pory mieliśmy przynajmniej spokój z tym bezsensownym liczeniem.

Adam Nawałka rok temu, 11 listopada 2013 roku, rozpoczął swoją pracę od porażki we Wrocławiu ze Słowacją 0:2. Bronił Artur Boruc, grali m.in. Jakub Błaszczykowski i Robert Lewandowski. Trzy dni później drugi mecz, z Irlandią w Poznaniu, kończy się bezbramkowym remisem. Zwycięstwa nad Norwegią i Mołdawią (bez najlepszych graczy polskich i przeciwników) nie miały większego znaczenia. Kiedy w marcu Polska przegrała na Stadionie Narodowym ze Szkocją 0:1, wiara w naszą drużynę jeszcze bardziej osłabła. W tych pięciu spotkaniach Adam Nawałka sprawdził 47 zawodników. Czasami byli to piłkarze, którzy nie wyróżniali się nawet w lidze. Trenerowi najbliżej było do Górnika, z którego trafił do reprezentacji, więc nie tylko zabrał z Zabrza do Warszawy swoich współpracowników, ale i powoływał stamtąd piłkarzy. Górnik w ostatnich miesiącach pracy Nawałki należał do ligowych przeciętniaków, więc pochodzący stamtąd gracze, tacy jak Rafał Kosznik, Krzysztof Mączyński, Łukasz Madej, Mateusz Zachara, nie mogli nagle przeskoczyć na poziom reprezentacji. Nadawał się tylko Paweł Olkowski, który może być dobrym obrońcą. Pozostał też Mączyński, z powodów znanych chyba tylko trenerowi.

Nawałka początkowo podejmował więcej tego rodzaju dziwnych decyzji. Przypominał pod tym względem swojego guru Leo Beenhakkera, którego był asystentem. To dobry wzór. Ale różnica między nim a Nawałką polega na tym, że Holender nie miał zielonego pojęcia o Polsce ani polskich piłkarzach. Był przekonany, że trafił z cywilizacji zachodnioeuropejskiej do buszu, jak misjonarz krzewiący nad Wisłą kulturę futbolową. Był to jednak człowiek inteligentny, więc w dużym stopniu polegał na zdaniu swoich współpracowników – między innymi Bogusława Kaczmarka, Jana de Zeeuwa, Dariusza Dziekanowskiego, Andrzeja Dawidziuka i właśnie Adama Nawałki. Ale im też początkowo nie wychodziło, a niektóre powołania wywoływały zdziwienie. Jednak metodą prób i błędów osiągnięto względny sukces. Beenhakker zaczynał pracę z reprezentacją Polski od dwóch porażek (w tym z Finlandią w Bydgoszczy na rozpoczęcie eliminacji do Euro 2008) i remisu, a miesiąc później, niejako wbrew logice, Polska pokonała Portugalię po jednym z najlepszych meczów ostatnich lat.

Analogia do niedawnego zwycięstwa nad Niemcami nasuwa się sama. W obydwu przypadkach trudno się w tym doszukać logiki, chociaż nie można nie doceniać pracy trenerów i analityka. W zespole Nawałki tę funkcję pełni Hubert Małowiejski, który pracował jeszcze z Franciszkiem Smudą i jest jedyną osobą w sztabie, o której można powiedzieć, że gwarantuje ciągłość pracy.

Ta sytuacja mówi o obyczajach, ale i o zmianie, jaką przeszedł PZPN. Kiedy jesienią roku 2012 Zbigniew Boniek został prezesem, musiał początkowo zaakceptować to, co zastał. Waldemar Fornalik nie był jego wyborem, prezes ledwie go tolerował, chociaż nigdy nie krytykował. Fornalik miał świadomość tego umiarkowanego zaufania i ulegał prezesowi, jak choćby w sprawie pożegnania się z Ludovikiem Obraniakiem.

Piłkarze, niezależnie od stosunku do Obraniaka, zdawali sobie sprawę, że pracują z trenerem przyzwoitym i uczciwym, ale o słabej pozycji. I zgodnie z przewidywaniami porażka reprezentacji w eliminacjach do mistrzostw świata zakończyła kadencję Fornalika. Kiedy jednak po przegranym meczu z Anglią na Wembley Boniek wszedł do szatni, swoją złość wyładował nie na trenerze, tylko na Kamilu Gliku. W piłkarskich słowach odwołał się do miejsca, w którym się Glik urodził, wszedł mu na ambicję, co być może sprawiło pośrednio, że dziś jest to ostatni gracz, któremu można zarzucić brak ambicji lub strach.

Nawałka zrobił coś, czego poza Bońkiem chyba nikt się nie spodziewał – odmienił reprezentację Polski, z której już nikt się nie śmieje

Fornalik nie czuł wsparcia prezesa. Franciszek Smuda po porażce na Euro ujął się honorem i sam odszedł, chociaż mógł brać pieniądze jeszcze przez pół roku. Leo Beenhakkera Grzegorz Lato zwolnił w wywiadzie telewizyjnym, po porażce Polski ze Słowenią w Mariborze. Jerzy Engel jeszcze nie wyjechał z mundialu w Korei, a już był świadkiem walk o swój stołek.

Prezesem był wtedy Michał Listkiewicz. Wiceprezesem – Boniek, który uznał, że będzie lepszym trenerem od Engela. Trwał w tym przekonaniu przez kilka miesięcy, po których zwolnił się, wysyłając e-mail do prezesa.

Dziś prezes PZPN Zbigniew Boniek jest znacznie bardziej doświadczony, chociaż nie stracił zamiłowania do hazardu. To on obsadził Adama Nawałkę w roli selekcjonera i ani przez chwilę nie zwątpił w słuszność swojego wyboru. Bierze za niego odpowiedzialność. Trener może liczyć na poparcie szefa, jest więc w tak dobrej sytuacji, jak mało który jego poprzednik.

Boniek nigdy nie skrytykował Nawałki, zawsze wypowiadał się o jego decyzjach i grze drużyny z optymizmem. Posunął się nawet do bardzo ryzykownego porównania dzisiejszej reprezentacji z tą, w której grał sam, a która zajęła trzecie miejsce na świecie w roku 1982. Obecnej  jeszcze do takiego sukcesu daleko, ale słowa prezesa, który sam był wspaniałym piłkarzem, odbierane są z nadzieją przez kibiców i sponsorów oraz z wiarą przez samych piłkarzy. Bo mimo że Bońka z boiska nie pamiętają, to wiedzą, kim był.

Kiedy Adam Nawałka został selekcjonerem, prezes dokonał jeszcze jednego zabiegu piarowskiego. Przypomniał, że kiedy w drugiej połowie lat 70. Polska miała jedną z najlepszych reprezentacji na świecie (na mundialu w Argentynie, prowadzona przez Jacka Gmocha, zajęła piąte–ósme miejsce), linię pomocy tworzyli: Zbigniew Boniek, Kazimierz Deyna i Adam Nawałka. Dlaczego dwaj z nich nie mieliby osiągnąć sukcesu w innych rolach?

Zniknął duch

Nawałka mógł więc robić wszystko, czując poparcie. Pod jednym względem jego praca nie różni się od pracy poprzedników. Mimo że PZPN stał się z inspiracji Bońka korporacją, w której nie czuć ducha dawnych siedzib związku (niektórzy mówią, że to może i lepiej), zadania firmy i jej priorytety pozostały bez zmian. Otwarcie szkoły trenerskiej w Białej Podlaskiej czy nawet zdobycie przez 17-letnie dziewczyny tytułu mistrzyń Europy, osiągnięcia same w sobie wartościowe, są niczym w porównaniu z wynikami pierwszej reprezentacji. I to ona interesuje kibiców. Jest kosztowna, ale też przynosi pieniądze. Selekcjoner jeździ więc po Polsce i Europie, ogląda kandydatów do drużyny, zgrupowania odbywają się w luksusowych warunkach. Tak być powinno.

„Do boju, Polsko"

Zwycięstwo nad Niemcami, nielogiczne i szczęśliwe, choć przecież zasłużone, stało się czymś w rodzaju rozgrzeszenia za wszystko, co działo się wcześniej. A do tej pory ani wybory Nawałki, ani wyniki meczów nie dawały powodów do optymizmu. Kto z kibiców wie, w jakich klubach i na jakich pozycjach grają tacy piłkarze, jak Adam Marciniak, Marcin Kowalczyk, Piotr Ćwielong, Rafał Leszczyński, Maciej Wilusz, Igor Lewczuk, Michał Miśkiewicz, Wojciech Golla, Adam Kokoszka, Paweł Wszołek. A to są piłkarze, którzy w ostatnich 12 miesiącach wystąpili w reprezentacji Polski. Było też paru innych, o bardziej znanych nazwiskach, którzy też się nie sprawdzili.

Kamil Glik, Łukasz Piszczek i Arkadiusz Milik  pierwszy raz u Nawałki wystąpili w przegranym marcowym meczu ze Szkocją, a Sebastian Mila w wygranym spotkaniu z Niemcami w Warszawie. I jakie ma to znaczenie w sytuacji, w której wszystkie próby i decyzje Nawałki doprowadziły do pierwszego miejsca w grupie, czego nikt logicznie myślący jeszcze trzy miesiące temu nie brał pod uwagę.

Jerzy Engel, którego drużyna stała się punktem odniesienia dla obecnej, jak każdy trener miał ambicje stworzenia reprezentacji z zawodników, których sam wybrał. To nigdy nie jest do końca możliwe. Engel musiał postawić do pionu piłkarzy rozpuszczonych jak dziadowskie bicze przez Janusza Wójcika. Zmienił ustawienie w obronie na czterech zawodników w linii, wprowadził na stałe braci Michała i Marcina Żewłakowów, Pawła Kryszałowicza, Jacka Krzynówka, a przede wszystkim wynalazł Emmanuela Olisadebe. Nie bał się też wziąć zawodnika, który wprawdzie przewracał się na piłce, ale był potrzebny, a w meczu z Białorusią strzelił trzy bramki. Nazywał się Radosław Kałużny. Kimś takim w obecnej reprezentacji jest Tomasz Jodłowiec. Tacy muszą być w jedenastce. Gdyby jakakolwiek drużyna składała się tylko z Messich i Ronaldów, zapewne by nie wygrywała.

Engel dbał też o coś, do czego wcześniej nie przywiązywano dużej wagi (choć Jacek Gmoch i w tej dziedzinie był prekursorem). Był mistrzem mobilizacji i promocji. W dniu, w którym wybrano go na selekcjonera, udał się w pielgrzymkę na Górny Mokotów, po błogosławieństwo Kazimierza Górskiego. Wielki Trener lubił i szanował Engela, ale taki gest sprawił, że od tej pory popierał go w każdej sytuacji. To Engel wymyślił, że przed meczami reprezentacji hymn narodowy będzie śpiewał tenor z La Scali Marek Torzewski. Skomponowano również wtedy  hymn reprezentacji, noszący tytuł „Do boju, Polsko", wykonywany przez Torzewskiego (ze słowami Andrzeja Mogielnickiego, tego od Lady Pank i Budki Suflera). Przy tych wykonaniach publiczność już przed meczami wprowadzała się  w stan ekscytacji.

Kiedy reprezentacja jechała na Stadion Śląski na mecz z Norwegią, który miał zadecydować o awansie na mundial, pierwszy od 16 lat, trener postanowił zmobilizować graczy w szczególny sposób. Działo się to 1 września, w rocznicę wybuchu wojny. Engel kazał puścić w autokarze film pokazujący agresję Niemców, na którym szczególnie wyeksponowano fragment o wyłamywaniu na granicy biało-czerwonego szlabanu. Po czymś takim wszyscy wychodzili na boisko jak na wojnę i wygrali 3:0.

Engel wybrał na współpracowników dawnych wielkich piłkarzy Władysława Żmudę i Józefa Młynarczyka. To robiło wrażenie na ich następcach. Kiedy w czasach Leo Beenhakkera grano w „dziadka" lub na małe bramki, Dariusz Dziekanowski był lepszy od niejednego reprezentanta.

Nawałka, a przed nim Fornalik postawili na współpracowników z klubów, w których pracowali – zaufanych ludzi, ale bez autorytetu zdobytego na boisku. Zdarzało się więc, że ci zawodnicy, którzy grali dłużej za granicą, po przyjeździe na zgrupowanie nie wiedzieli, kogo mają słuchać, bo poza pierwszym trenerem nikogo nie znali. Obecna ekipa musiała długo pracować na zdobycie zaufania u zawodników, pracujących na co dzień z trenerami znanymi w Europie. Bo, z ręką na sercu, czy przeciętny kibic zna nazwiska asystentów Nawałki?

Nawałka słucha tylko Bońka

Niespodziewana radość, jaką nam ta kadra zrobiła, przypomina to, co ostatni raz przeżywaliśmy w roku 2000. Wtedy reprezentacja zaczęła eliminacje do mundialu od wyjazdowego zwycięstwa nad Ukrainą w Kijowie (3:1). Po nim przyszło następne, nad Białorusią w Łodzi (3:1) i kiedy już wydawało się, że jesteśmy potęgą, na Łazienkowskiej zremisowaliśmy z Walią 0:0 i czar prysł. Było dokładnie tak samo jak teraz, kiedy po planowanym zwycięstwie nad Gibraltarem i nieoczekiwanym nad Niemcami przyszedł remis ze Szkocją. Tyle że teraz Nawałka mógł zrehabilitować się miesiąc później w Tbilisi, a Engel musiał czekać do wiosny. Wtedy piłkarze potrafili utrzymać formę z jesieni. Pokonali m.in. Norwegię i Walię na ich boiskach i awansowali na mundial jako pierwsza drużyna z Europy. Decydujące zwycięstwo nad Norwegią w Chorzowie było 13. meczem z rzędu bez porażki. Seria obecnej reprezentacji to siedem spotkań bez przegranej.

Nawałka nie stosuje metod Engela, nie ma patriotycznych filmów, śpiewów, a sam trener nie stawia się przed drużyną. Sprawia wrażenie takiego samego człowieka jak wtedy, kiedy był piłkarzem Wisły i reprezentacji. Raczej cichy, skromny, niedbający o popularność. Smuda i Fornalik byli tacy sami. Słychać, że atmosfera wewnątrz reprezentacji jest porównywalną z tą z czasów Engela, która uchodziła za wzorcową. Mimo że obydwaj trenerzy mają całkowicie odmienne charaktery. Ale atmosfera jest zawsze, kiedy drużyna wygrywa.

Wydaje się, że wpływ na Nawałkę ma przede wszystkim Boniek. To podobno wygląda tak, że panowie prowadzą niezobowiązującą rozmowę o meczu, tyle że trener słucha, co prezes mówi między wierszami. To normalne. Selekcjoner musi rozmawiać, ale to on podejmuje decyzje. Kazimierz Górski słuchał wszystkich, a szczególnie swoich asystentów Jacka Gmocha i Andrzeja Strejlaua. Słuchał, jak się puszą, starają się przekonać szefa, że każdy z nich wie więcej i jest lepszy od drugiego. Ale to były wyjątkowe postacie w całej historii naszego futbolu. Burza mózgów z ich udziałem to było przeżycie, którego zresztą kiedyś doświadczyłem. Górski słuchał, wyciągał wnioski i robił swoje.

Nawałka rozmawia ze swoimi współpracownikami: Bogdanem Zającem (eksobrońcą Wisły), analitykiem Hubertem Małowiejskim, trenerem bramkarzy Jarosławem Tkoczem (dawnym bramkarzem), dyrektorem reprezentacji Tomaszem Iwanem (niegdyś graczem Feyenoordu, PSV i Austrii). Ale chętnie też z dziennikarzami. Zdarzyło mi się kiedyś wyrazić niepochlebną opinię o jednym z powołanych przez niego obrońców. Już go potem nigdy nie widziałem w kadrze.

Niezależnie od umiejętności Nawałka ma szczęście. Akurat na ostatnie miesiące przypadło apogeum formy czołowych reprezentantów. Kręgosłup drużyny wygląda imponująco: Wojciech Szczęsny (Arsenal), Kamil Glik (Torino), Grzegorz Krychowiak (Sevilla), Arkadiusz Milik (Ajax), Robert Lewandowski (Bayern). Wszyscy znani w Europie. Do tego Łukasz Piszczek i Sebastian Mila, dający młodym i starym przykład, że jak się będzie pracowało, nawet w 32. roku życia można przeżywać najpiękniejsze chwile.

Nawałka pożegnał się z zawodnikami, którzy wydawali się wcześniej niezastąpieni: Mateuszem Klichem i Adrianem Mierzejewskim. Być może zbyt łatwo zrezygnował z Eugena Polanskiego i Ludovica Obraniaka. Ale na miejsce każdego z nich znalazł innych i wygrywa. W końcu – to o to chodzi.

Trenerzy mówią, że dla drużyny czasami najważniejsze jest nie to, kto jest, ale to, kogo nie ma. Paweł Janas być może dlatego przegrał mundial w Niemczech, że nie powołał do kadry dwóch piłkarzy, bez których trudno ją było sobie wyobrazić. Ze względu na ich umiejętności i wpływ na kolegów. To Jerzy Dudek i Tomasz Frankowski. Bez nich atmosfera była fatalna. Podobno Obraniak też nie wpływał dobrze na kolegów, ale umiał grać.

Jeśli ktoś nie śledzi dokładnie składów, w jakich grali Polacy, będzie pewnie zaskoczony informacją, że w tym roku nie oglądaliśmy na boisku kontuzjowanego Jakuba Błaszczykowskiego. Kapitan, dobry duch drużyny, człowiek, do którego zaangażowania nigdy nie było zastrzeżeń, nie gra, a mimo to kadra zwycięża. Nie podzielam opinii tych, którzy uważają, że właśnie dlatego. Błaszczykowski jest zbyt dobrym piłkarzem, by z niego rezygnować. Zadaniem trenera jest znalezienie mu na boisku takiej roli i miejsca, aby z jego gry było jak najwięcej pożytku. A to, czy on się lubi z Lewandowskim czy nie, nie powinno mieć decydującego znaczenia. Obydwaj są zawodowcami i trener też.

Reprezentacja Jerzego Engela, która dawała nam radość przez rok, osiadła na laurach w najważniejszym momencie: podczas mundialu. Wszyscy byli już syci, jechali do Korei bogaci, jako bohaterowie nie tylko boisk, ale i reklam. I ponieśli porażkę. Wygranie eliminacji okazało się też wystarczającą satysfakcją dla reprezentacji prowadzonych przez Pawła Janasa i Leo Beenhakkera. Tytuły Trenerów Roku i ordery odbierali oni w połowie swojej pracy. Druga jej część okazywała się porażką. Kadra Adama Nawałki nie wygrała jeszcze nawet eliminacji. Warto wyciągnąć wnioski z historii ostatnich 14 lat.

14 listopada w Tbilisi Polacy odnieśli trzecie zwycięstwo w eliminacjach i wciąż są liderem grupy D. Jako jedyni nie przegrali jeszcze żadnego z czterech meczów. Są na dobrej drodze do awansu, jak żadna inna reprezentacja Polski od eliminacji do mundialu w Korei i Japonii (2002).

Tamta drużyna powstawała podobnie jak dzisiejsza. Janusz Wójcik jako trener pierwszej reprezentacji nie był już tak skuteczny jak olimpijskiej. Najpierw nie odrobił strat poniesionych przez drużynę Antoniego Piechniczka w eliminacjach do mistrzostw świata we Francji (1998), a potem przegrał eliminacje do finałów mistrzostw Europy w Belgii i Holandii (2000).

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS