14 listopada w Tbilisi Polacy odnieśli trzecie zwycięstwo w eliminacjach i wciąż są liderem grupy D. Jako jedyni nie przegrali jeszcze żadnego z czterech meczów. Są na dobrej drodze do awansu, jak żadna inna reprezentacja Polski od eliminacji do mundialu w Korei i Japonii (2002).
Tamta drużyna powstawała podobnie jak dzisiejsza. Janusz Wójcik jako trener pierwszej reprezentacji nie był już tak skuteczny jak olimpijskiej. Najpierw nie odrobił strat poniesionych przez drużynę Antoniego Piechniczka w eliminacjach do mistrzostw świata we Francji (1998), a potem przegrał eliminacje do finałów mistrzostw Europy w Belgii i Holandii (2000).
PZPN pozwolił Wójcikowi dokończyć eliminacje, mimo że reprezentacja była kompletnie rozbita. Nie wygrała czterech ostatnich meczów, stracha napędził jej nawet Luksemburg. Gołym okiem widać było, że trener nie ma żadnego pomysłu. Pierwszym wyborem PZPN na jego następcę był Franciszek Smuda. Jednak Legia, w której wtedy pracował, nie zgodziła się na jego odejście. Wtedy, późną jesienią 1999 roku, prezes PZPN Michał Listkiewicz wymyślił Jerzego Engela.
Szwajcarski zegarek
Jest kilka podobieństw jego pracy do sytuacji, w jakiej znalazł się Adam Nawałka. Obydwaj musieli odbudowywać drużynę po poprzednikach, obydwaj mieli dylematy, kogo zostawić, na jakich nowych zawodników postawić, zmieniać coś w sposobie gry czy nie. Obydwaj spotkali się też z podobnymi reakcjami kibiców i dziennikarzy. Czas upływał, zwycięstw nie było, zaufanie spadało.
– Żeby tylko zwycięstw brakowało – wspomina Jerzy Engel. – Wójcik zaczął serię meczów bez zdobytego gola. Ja zacząłem drużynę zmieniać, na efekty trzeba było poczekać, więc odbijało się to na skuteczności. W pierwszych czterech meczach: z Hiszpanią, Francją, Węgrami i Finlandią, nie strzeliliśmy bramki. Nic dziwnego, że dziennikarze zaczęli liczyć już nie tylko minuty, ale i sekundy tej indolencji. Wszystkich nas to irytowało, ale tylko sami mogliśmy tę sytuację zmienić. Po pięciu miesiącach prób mieliśmy się spotkać z Holandią na neutralnym terenie, w Lozannie. Dobre miejsce na kupno szwajcarskiego zegarka. Ogłosiłem więc, że kto strzeli bramkę, dostanie ode mnie prezent – właśnie zegarek. Przegraliśmy wprawdzie 1:3, ale Paweł Kryszałowicz przerwał złą passę i pokonał Edwina van der Sara. Od tej pory mieliśmy przynajmniej spokój z tym bezsensownym liczeniem.