„Gdy będę umierał, nie zabierajcie mnie do szpitala. Przywieźcie mnie na Anfield. Tu się urodziłem i tu chcę umrzeć" – to jeden z wielu ukochanych przez kibiców Liverpoolu cytatów ze Stevena Gerrarda. Człowieka, który nierozłącznie kojarzy się z The Reds. Piłkarza symbolu. Liverpool bez Gerrarda jest jak Flip bez Flapa albo jak Forrest Gump bez Jenny Curan, czyli jak groszek bez marchewki.
To jednak będzie ostatnie pół roku Gerrarda w ukochanym klubie. Przynajmniej jako piłkarza, bo co do tego, że kiedyś wróci i zostanie menedżerem Liverpoolu, nie ma wątpliwości chyba żaden z fanatyków zasiadających na trybunie The Kop.
Gerrard latem przejdzie do amerykańskiej ligi MLS – do Los Angeles Galaxy. Odejście 34-letniego kapitana (gdy faktycznie dojdzie do transferu, będzie miał już 35 lat) oznacza koniec pewnej epoki. Nie tylko dla Liverpoolu, ale dla całej Premier League i angielskiej piłki.
Nie dajmy się temu wyślizgnąć
Gerrard jest wychowankiem Liverpool Football Club, urodził się naprawdę niemal na Anfield. Pochodzi z miasteczka Whiston, części Merseyside, czyli hrabstwa metropolitarnego, którego centrum to miasto Liverpool. Z Whiston na Anfield Road jest nieco ponad 10 kilometrów w linii prostej. Od dziecka był kibicem The Reds, do dziś nim jest i często o tym mówi: „Urodziłem się w Liverpoolu, urodziłem się więc kibicem Liverpoolu", albo: „Sam jestem kibicem, więc wiem doskonale, co czują nasi fani". Przez swoje oddanie i utożsamianie się z klubem zapracował na status legendy. To jego 17. sezon w pierwszym zespole LFC – debiutował w 1998 roku przeciwko Blackburn Rovers, pojawiając się na murawie w ostatniej minucie spotkania.
Do klubu trafił jako siedmioletni dzieciak – w 1987 roku. Prawie trzy dekady na Anfield. W czołowych klubach europejskich takie przywiązanie do barw jest czymś wyjątkowym. Gerrarda można porównać z takimi legendami jak Paolo Maldini (24 lata w Milanie) czy Francesco Totti (od 22 lat gra w Romie).