Feminizm zacietrzewiony

Bez opozycji jakiegoś „wzorca” męskości trudno będzie zdefiniować kobiecość.

Publikacja: 08.11.2024 15:36

Feminizm zacietrzewiony

Foto: AdobeStock

Siła przekazu aktualnie dominującego w środowiskach opiniotwórczych jest tak duża, że wahamy się przed otwartym werbalizowaniem swoich niezbyt poprawnych poglądów. Tymczasem nie brakuje powodów do pozbawionych ideologicznego zacietrzewienia wątpliwości zdroworozsądkowych.

Na przykład pozornie oczywista kwestia dążenia do równouprawnienia płci. Gwoli uproszczenia wywodu skupię się na dwóch płciach biologicznych, co i tak jest wystarczająco ryzykowne, biorąc pod uwagę spodziewaną krytykę za lekceważenie „wielopłciowości” kulturowej.

Czytaj więcej

Cicho sza, zamilczcie, „rasiści”!

Androcentryk, mizogin, świnia

Pierwszym przemyślanym manifestem feminizmu była „Deklaracja praw kobiety i obywatelki” ogłoszona w 1791 r. przez samozwańczą markizę Olympe de Gouges. Absolutnie szokujący był już pierwszy punkt, który głosił, że „Kobieta rodzi się i pozostaje wolna i równa w prawach mężczyźnie”. Nic więc dziwnego, że już dwa lata później groźna prowokatorka została zgilotynowana. To krwawe ostrzeżenie spowolniło, ale nie powstrzymało dążenia kobiet do zrównania ich praw z mężczyznami.

Polska, długo pozostająca w tyle tego ruchu, nadrobiła swoje zapóźnienie 28 listopada 1918 r., stając się trzecim państwem na świecie, które przyznało kobietom pełne prawa wyborcze. Było to pokłosie aktywności naszych sufrażystek, które już w 1891 r. zorganizowały swój zjazd, wykorzystując okazję 25-lecia twórczości Elizy Orzeszkowej do wyartykułowania swoich pretensji i wypromowania u nas terminu „feministka”.

Od tego czasu kobiecy ruch równościowy, reprezentujący szerokie spektrum postaw (od liberalnej do radykalno-rewolucyjnej), przechodził na świecie różne fazy i odnosił kolejne sukcesy. Wyraźnie przyspieszyło to w ostatniej ćwierci XX w., kiedy kwestie formalno-prawne zaczęto skutecznie obudowywać dążeniem do zmian mentalno-społecznych.

Trudno nie cieszyć się z tego procesu. Aliści obserwator uliczny dostrzega jego dyskusyjne strony. Wykorzystam swoje prawo do posiadania kilku subiektywnych wątpliwości, chociaż wiem, że jako mężczyzna w ogóle nie powinienem się w tej sprawie odzywać, chyba że tylko bezkrytycznie afirmując postulaty feministyczne.

Mężczyznom, nawet tym, którzy nie traktują kobiet jak podrzędne popychadła, właściwie odmawia się prawa do zabierania głosu w sprawie równouprawnienia płci, bo nie będąc kobietami, z definicji nie są w stanie zrozumieć istoty problemu. Mają tylko uznać propagowane zmiany za oczywistą konieczność historyczną. Opornego można zdegradować do żałosnej kategorii androcentryka, mizogina, patriarchisty, męskiego suprematysty lub wręcz „męskiej szowinistycznej świni” (male chauvinist pig).

Tu nie ma miejsca na rozważanie poziomów szarości, bo dominuje opozycja „czarne/białe”. Nie obronią się nawet ci, całkiem przecież liczni mężczyźni, którzy deklarują się jako „feminiści”. Jest to bowiem uznawane za nieudolny sposób ukrycia swojego nieczystego sumienia oraz odsunięcia od siebie zarzutów o seksizm, mobbing, stosowanie przemocy ekonomicznej i symbolicznej oraz inne typowo męskie grzechy.

Feministki przypisują sobie prawo reprezentowania wszystkich kobiet – nawet tych nieuświadomionych, które nie dostrzegają (jeszcze) swojej historycznej krzywdy, wywodzonej z pragłębi pradziejów. Argumentują, że wszystkim kobietom należy się słuszne zadośćuczynienie za zdominowanie ludzkiej ewolucji przez systemy patriarchalne, a wszyscy współcześni mężczyźni powinni się za to wstydzić i odpokutować, płacąc za samcze grzechy tysięcy pokoleń swoich poprzedników.

Za górnictwo i wojsko dziękujemy

Kobiecość jest oczywiście wielopłaszczyznowa. Nie wystarcza więc biologiczna definicja kobiety jako posiadaczki dwóch chromosomów X w kariotypie swoich komórek somatycznych. Różnice międzypłciowe, które kiedyś wydawały się oczywiste, dzisiaj już nie wystarczają, bo poza kilkoma specyficznymi przejawami biologiczno-fizycznymi nie ma nawet zgody odnośnie do listy cech naturalnie i niezmiennie kobiecych.

W skrajnym ujęciu największą wagę przypisuje się sferze kulturowej, traktując cechy biologiczne jako oczywistości, na których nie warto się skupiać. A przecież wyraźny dymorfizm płciowy i jego statystycznie oczywiste skutki biologiczno-fizyczne (np. różnice w budowie ciała, wzroście i masie mięśniowej) determinują pewne ograniczenia funkcjonalne. Nie da się ich zniwelować przez wyrównywanie kulturowe, więc są wykorzystywane dla uzasadnienia naturalnej nierówności zadań i obowiązków (np. rozdzielenie konkurencji sportowych czy ograniczenia w wykonywaniu pewnych zawodów – głównie siłowych i niebezpiecznych) z równoczesnym zastrzeżeniem, że nie powinno to mieć absolutnie żadnego wpływu na status społeczno-zawodowy i czerpane z niego korzyści.

Wszelkie zróżnicowanie wykorzystywane jest na korzyść oskarżycielek, które wkraczając coraz głębiej na pola zdominowane wcześniej przez mężczyzn, pilnują jednak, aby w procesie równouprawnienia niczego nie oddać ze swoich dotychczasowych „przywilejów”. Nie domagają się więc parytetów w górnictwie czy w służbie wojskowej. Mimo że żyją wyraźnie dłużej, nie dopuszczają do dyskusji o zrównaniu wieku emerytalnego. Populacyjnie słabsi mężczyźni nie mogą nawet marzyć o poziomie specjalistycznej opieki zdrowotnej, jaką wywalczyły sobie kobiety.

Oczywisty udział mężczyzny w poczęciu, w którym oferuje on połowę materiału genetycznego, nie daje mu żadnego prawa do decydowania o losie płodu, który jest traktowany jako część ciała, a więc „własność” kobiety. Sytuacja mężczyzny zmienia się radykalnie dopiero z chwilą narodzin dziecka, kiedy wreszcie staje się on ojcem, od którego wymaga się bezwzględnej współodpowiedzialności za teraz już wspólnego potomka.

Przekleństwem mężczyzn jest to, że społecznie są istotami wyraźnie mniej skomplikowanymi od kobiet. Najnowsze badania dowodzą, że nawet struktura mózgów jest determinowana przez hormony płciowe. Jeżeli mężczyźni nie przezwyciężą tej słabości i się nie przystosują, to męskość, jako znana nam dziś kategoria społeczno-kulturowa, zostanie stopniowo wyeliminowana przez wizję męskości jako gorszej formy kobiecości.

Co mają zrobić nieszczęśnicy, którym coraz trudniej sprostać coraz wyższym kobiecym oczekiwaniom, jakie ich wręcz przerastają? Maleją ich szanse na zaspokojenie instynktu powielania swoich genów, bo wykształconych, zadbanych i samoświadomych kobiet nie pociągają już mężczyźni po prostu silni, którym uszami wylewa się testosteron. Nieszczęśni tradycjonaliści skazani są na wymarcie, jeśli nie zrezygnują ze swojej samczej tożsamości. Nie pomoże im zagadywanie problemu przez komplementowanie wyglądu kobiet, bo preferując materię przed duchem, zdradzają się ze swoim karygodnym seksizmem.

Czytaj więcej

Mniej ludzi, mniej zwierząt – i to szybko!

Ochrona dla mężczyzny

Program radykalnego feminizmu można uznać za funkcję asymptotyczną, bo formułowanie wciąż nowych oczekiwań sprawia, że ostateczny cel może nigdy nie zostać osiągnięty. Chyba że płeć samczą uda się radykalnie przeformułować według wzorca feministycznego.

W Polsce ten dyskurs nie osiągnął jeszcze temperatury porównywalnej z dyskusjami prowadzonymi na „zachodnich” uniwersytetach. Tam zdarzało mi się prowokacyjnie domagać ochrony dla siebie jako przedstawiciela zagrożonego gatunku: mężczyzny białego, heteroseksualnego i wychowanego w tradycji chrześcijańskiej. Może taka ochrona faktycznie jest konieczna dla zachowania niezbędnej różnorodności społeczno-kulturowej, na którą powinny się składać również elementy aktualnie uznane za wsteczne? Bez opozycji jakiegoś „wzorca” męskości trudno przecież będzie zdefiniować kobiecość.

Uff! Niech pierwsza(y) rzuci kamieniem ta/ten, kto nie ma podobnych wątpliwości.

PS „Niepoprawność” tego tekstu nie jest chwytem retorycznym mającym sprytnie zwrócić na siebie uwagę czytelnika, lecz skutkiem frustracji jednostronnością przekazu, jaki oferują media wiodące intelektualnie.

Przemysław Urbańczyk

Mediewista i archeolog, profesor UKSW w Warszawie oraz PAN.

Siła przekazu aktualnie dominującego w środowiskach opiniotwórczych jest tak duża, że wahamy się przed otwartym werbalizowaniem swoich niezbyt poprawnych poglądów. Tymczasem nie brakuje powodów do pozbawionych ideologicznego zacietrzewienia wątpliwości zdroworozsądkowych.

Na przykład pozornie oczywista kwestia dążenia do równouprawnienia płci. Gwoli uproszczenia wywodu skupię się na dwóch płciach biologicznych, co i tak jest wystarczająco ryzykowne, biorąc pod uwagę spodziewaną krytykę za lekceważenie „wielopłciowości” kulturowej.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Jędrzej Pasierski: Dobre kino dla 6 widzów
Plus Minus
„Konklawe”: Efektowna bajka o konklawe
Materiał Promocyjny
Ładowanie samochodów w domu pod każdym względem jest korzystne
Plus Minus
Pułapki zdrowego rozsądku