Mniej ludzi, mniej zwierząt – i to szybko!

Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie ma żadnych wątpliwości, że powinno być mniej zarówno nas, jak i hodowanych przez nas istot – jeżeli wszyscy mamy przetrwać we względnym dobrostanie.

Publikacja: 23.08.2024 17:00

Mniej ludzi, mniej zwierząt – i to szybko!

Foto: Adobe Stock

Najświeższa i już 28. prognoza demograficzna ONZ „World Population Prospects 2024” zmroziła komentatorów swoim futurologicznym pesymizmem. Bo też przewidywany przez autorów trend wiedzie nas nieuchronnie ku kryzysowi demograficznemu. Dotknie on w szczególności kraje europejskie, wśród których negatywnie wyróżnia się Polska, bo w 2050 r. ma tu zamieszkiwać około 33 mln ludzi, w 2075 r. – niecałe 26 mln, a w 2100 r. mniej niż 20 mln.

Pierwsze reakcje na te przewidywania są niemal histeryczne. Aliści taka perspektywa demograficzna powinna skłonić obserwatora ulicznego do refleksji historyczno-futurologicznej poważniejszej od odruchów panikarskich.

Czytaj więcej

Niepoprawnie o poprawności

Najgorsza choroba – człowiek

Gdyby jakaś kosmiczna cywilizacja, która od bardzo dawna starannie obserwuje Ziemię, dokonała historycznej analizy swoich danych, to dostrzegłaby, że około 4 mln lat temu we wschodniej Afryce rozpoczął się proces, który z perspektywy późniejszych obserwacji trzeba by uznać za początek choroby stopniowo toczącej powierzchnię tej dziwnej planety. To pierwsze ognisko stopniowo produkowało bowiem przerzuty, pojawiające się na kolejnych kontynentach. Kosmiczny medyk mógłby porównać ten proces do postępującego raka skóry. Ten rak nazywa się człowiek!

Od kiedy nasi identyfikowalni przodkowie pojawili się w środkowo-wschodniej Afryce, ich potomkowie niemal nieprzerwanie ekspandują. Specyficzna ewolucja biologiczno-kulturowa znakomicie zwiększała nasze zdolności adaptacyjne, co pozwoliło nam opanować wszystkie kontynenty, wszystkie strefy klimatyczne i niemal wszystkie środowiska naturalne. Początkowo polegało to tylko na zmyślnym dostosowywaniu się naszych praprzodków do kolejnych ekosystemów. Z czasem nabrali umiejętności uniezależniania się od niekorzystnych czynników – np. przez kontrolowane wykorzystywanie ognia, izolowanie ciała rozmaitymi „ubiorami” oraz tworzenie sobie sztucznego środowiska w jaskiniach i szałasach, a potem w domach.

To pozwoliło im wyjść z bezpiecznej afrykańskiej kolebki i przetrwać długotrwały regres klimatyczny plejstocenu, czyli wielkiej epoki lodowcowej. Niedługo później Homo sapiens zaczął ekspandować do niemal wszystkich ekosystemów lądowych, stając się najbardziej inwazyjnym gatunkiem wśród wszystkich zwierząt wyższych. Skuteczna realizacja biblijnej instrukcji: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną” (Księga Rodzaju 1.28) sprawiła, że dzisiaj jest nas bardzo dużo, a będzie wszak jeszcze więcej.

Zostawiamy za sobą pożogę

Ten pozorny sukces gatunkowy obraca się przeciw nam, bo w świecie rzeczywistym, trwającym w stanie dynamicznej równowagi, obowiązuje reguła „coś za coś”. Jeśli w biosferze jakiś gatunek agresywnie ekspanduje, to najczęściej odbywa się to kosztem innych. My mamy na tym polu ogromne „osiągnięcia”, bo w ciągu ostatnich kilkunastu tysięcy lat przyczyniliśmy się do wyginięcia wielu innych mieszkańców Ziemi. Ostatnio ten złowrogi proces redukowania bioróżnorodności znacznie przyspieszył, bo agresywną ekspansję człowieka, który jest coraz liczebniejszy i coraz zachłanniejszy, znaczą coraz liczniejsze trupy dzikich zwierząt.

Nie pomogą szlachetne starania ludzi i organizacji próbujących uratować zagrożone gatunki w sztucznie wydzielonych i pilnowanych rezerwatach. Przecież to my jesteśmy największym zagrożeniem dla innych stworzeń, co pośrednio przekłada się na zagrożenie dla nas samych. To my jesteśmy gatunkiem najbardziej inwazyjnym ze wszystkich! Jest nas coraz więcej i coraz więcej konsumujemy i marnotrawimy, straszliwie obciążając środowisko naturalne.

Ziemia jeszcze to wytrzymuje. Jeszcze próbuje się bronić, atakując nas zabójczymi wirusami, ale nasza technologia zwycięży pewnie tę „naturalną” próbę zredukowania największego zagrożenia ekologicznego, jakim jest egoistyczny w swoim egoizmie człowiek. Nasza piękna planeta może utrzyma jeszcze trochę więcej ludzi, jednak pod warunkiem że ograniczymy swoje wymagania. Samo nasze „zachodnie” samoograniczanie konsumpcji materii i energii (zakładając, że w większej liczbie będziemy do niego zdolni) nie zrównoważy rosnących apetytów miliardów mieszkańców krajów biedniejszych, którzy też chcieliby zakosztować energochłonnych wygód będących naszym udziałem.

Czytaj więcej

Taki mamy klimat, panie bracie

Zatrzymać przyrost demograficzny

Utrzymanie względnie wysokiego i sprawiedliwie rozłożonego poziomu życia wymaga zatrzymania przyrostu demograficznego, a nawet i zredukowania globalnej populacji Homo sapiens! Byłby to skuteczny sposób uniknięcia zagrożeń rysowanych przez futurologów. O ile wcześniejsze wizje apokaliptyczne miały głównie mobilizować nas do samopoprawy moralno-etycznej, to dzisiejsi katastrofiści nie są już moralistami, lecz naukowcami obserwującymi niepokojące trendy i przewidującymi ich długofalowo groźne skutki, którym powinniśmy prewencyjnie stawić czoła.

Nie rozumiem alarmistycznych ostrzeżeń, że Polska i cała Europa się wyludniają. Fakt, że obecny przyrost naturalny nie tylko nie powiększa populacji, ale nawet nie zapewnia jej utrzymania się na stabilnym poziomie w krótkiej perspektywie, grozi oczywiście kłopotami społeczno-gospodarczymi. Jednak długookresowo może to mieć zbawienne skutki dla przyszłości naszej i „naszych braci mniejszych”.

Biosferę, której jesteśmy częścią, uratuje tylko zatrzymanie wzrostu populacji jej ludzkich mieszkańców, a jeszcze lepiej zmniejszenie ich liczby przy równoczesnym ograniczeniu naszej konsumpcji energetycznej. Tylko regres demograficzny może uratować naszą cywilizację i podtrzymać względnie wygodne warunki życia względnie dużej populacji.

Mniej ludzi oznacza bowiem mniejszy popyt na niemal wszystko. Będzie można przestać budować wciąż nowe domy, które systematycznie redukują powierzchnię coraz mniej naturalnego środowiska. Planeta bezwzględnie eksploatowana przez Homo sapiens wreszcie złapie oddech i może poradzi sobie z przywróceniem równowagi ekologicznej. Zmniejszy się bowiem zapotrzebowanie na żywność, wodę, prąd, materiały budowlane, ubrania, meble, środki transportu i wiele innych energożernych składników naszej konsumpcji. Mniej zwierząt będzie też hodowanych dla konsumpcji i rozrywki.

Nadmierna prokreacja to błąd

Powinniśmy więc przyjąć z niepokojem opublikowane przewidywania trendów w globalnej demografii, które najpierw mają spowodować wzrost światowej populacji z obecnych 7,5 mld do ponad 10 mld po 2080 r., następnie stabilizację na tym poziomie, a nawet powolny spadek. Ta prognoza nie przewiduje bowiem redukcji liczby mieszkańców Ziemi, do której powinniśmy dążyć wskutek krytycznej refleksji nad sposobami zapewnienia naszym (pra)prawnukom względnie bezpiecznej przyszłości we względnie naturalnym środowisku.

Może trzeba ten trend przyspieszyć? Nie postuluję wdrażania jakichś programów eksterminacyjnych. Wystarczy przyjąć postawę co najmniej bierną wobec regresu demograficznego, już widocznego w krajach wysoko rozwiniętych, a może wręcz zniechęcać do nadmiernej prokreacji. W Polsce można zacząć od tego, żeby więcej niż dwoje dzieci na parę uznać za aspołeczną fanaberię, której koszty powinni pokrywać wyłącznie rodzice. Zatem 800+ i inne dodatki tylko na dwoje dzieci.

Właściwie to wystarczy poczekać na skutki zwiększającej się w zasobniejszych krajach niechęci młodych ludzi do prokreacji. W skrajnej formie demonstrują to w bogatych miastach wschodniej Azji (np. w Tajpej i Hongkongu) młode pary, które z dumą obwożą wózeczkami po ulicach swoje kosmate „psieci”. Utrwalenie się tego trendu także będzie szkodliwe, co łatwo uzasadnić konkretem obrazującym skalę problemu.

W Warszawie szacuje się liczbę psów na 110–120 tys. Przyjmując, że średnio jeden czworonóg wydala dziennie ok. 0,5 kg produktów trawienia, otrzymujemy szokującą ilość 5,5–6 ton psich odchodów – codziennie! Można to zlekceważyć, mówiąc, że daje to tylko ok. 10 kg na kilometr kwadratowy. Inaczej to wygląda, jeśli sobie wyobrazimy, że co tydzień do Warszawy byłby przywożony standardowy wagon towarowy wypełniony 44 tonami śmierdzących substancji, które byłyby rozrzucane po mieście. Nawet sprzątanie psich kup przez porządnych właścicieli nie zmienia faktu, że rocznie w tym jednym mieście trzeba jakoś „zagospodarować” niemal 2300 ton odchodów. A koty, chomiki, ptaszki, żółwie i inni współmieszkańcy naszych mieszkań? Zatem strategią depopulacyjną powinno się też objąć zwierzęta trzymane gwoli samej rozrywki.

Że to wszystko jest niehumanitarne? Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie ma żadnych wątpliwości, że powinno być mniej zarówno nas, jak i hodowanych przez nas zwierząt – jeżeli wszyscy mamy przetrwać we względnym dobrostanie.

Przemysław Urbańczyk

Mediewista i archeolog, profesor UKSW w Warszawie oraz PAN.

Najświeższa i już 28. prognoza demograficzna ONZ „World Population Prospects 2024” zmroziła komentatorów swoim futurologicznym pesymizmem. Bo też przewidywany przez autorów trend wiedzie nas nieuchronnie ku kryzysowi demograficznemu. Dotknie on w szczególności kraje europejskie, wśród których negatywnie wyróżnia się Polska, bo w 2050 r. ma tu zamieszkiwać około 33 mln ludzi, w 2075 r. – niecałe 26 mln, a w 2100 r. mniej niż 20 mln.

Pierwsze reakcje na te przewidywania są niemal histeryczne. Aliści taka perspektywa demograficzna powinna skłonić obserwatora ulicznego do refleksji historyczno-futurologicznej poważniejszej od odruchów panikarskich.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi