Mateusz Morawiecki bardzo szybko przekonał się, że następca nie może się wychylać
Spekulacje o roli Morawieckiego, młodszego o 19 lat, jako delfina, któremu Kaczyński jakoby obiecał następstwo, mają długą tradycję. Szukano konkretnych sygnałów – na przykład wtedy, kiedy obaj pojechali wiosną 2022 roku w ryzykowną podróż do Kijowa, by wesprzeć Ukrainę. Ale już jesienią tegoż roku pojawiały się odwrotne spekulacje – o tym, że Kaczyński byłby skłonny wymienić tego polityka na kogoś innego w roli premiera.
Sprzyjał temu mit obcości Morawieckiego w PiS. Miał tam być traktowany jako obce ciało. W efekcie premier starał się, jak mógł, aby odgrywać w oczach Kaczyńskiego rolę prawowiernego pisowca. W ten sposób wyrzekał się roli samodzielnie myślącego technokraty. Osłabiało to przekaz PiS jako całości. Trudniej było mu grać skrzydłami. A samemu Morawieckiemu i tak nie przysparzało atutów.
Mógł się czuć zwodzony. Stąd plotki, że się niecierpliwi. Że chętnie wysłałby Kaczyńskiego na emeryturę, a może nawet poważył się na stworzenie czegoś własnego. Są one podchwytywane przez antypisowskie media szukające na siłę pęknięć w znienawidzonej partii. I są przesadne. Ewentualny „przewrót” Morawieckiego miałby małe szanse, a wobec mocnej presji obecnej władzy na prawicę wszelkie podziały zapowiadają raczej rozwałkę niż konstruktywny scenariusz.
Mówiło się też o Ziobrze jako powracającym do roli sukcesora. Był jednak zanadto zewnętrzny wobec PiS, teraz jest na dokładkę chory. Pojawiają się nawet spekulacje, że do partyjnej polityki mógłby wrócić po odejściu z Pałacu Prezydenckiego Andrzej Duda. Jednak to nie są z pewnością kandydaci prezesa.
Miga niekiedy nazwisko byłego ministra edukacji i nauki Przemysława Czarnka, dziś skądinąd nagle najpoważniejszego pisowskiego kandydata do prezydentury, który zaistniał w tej roli od momentu, kiedy Kaczyński dość niespodziewanie zwątpił w wizerunek prezesa IPN Karola Nawrockiego. Nawrocki ma mieć podobno niejasne epizody w życiorysie. Czarnek jest gruntownie prześwietlony przez partię.
Skądinąd Kaczyński wypowiedział się ostatnio w wywiadzie dla Radia Maryja na temat swojego następcy. Miałby nim być były szef MON Mariusz Błaszczak. I prezes mówił chyba szczerze. Ceni przede wszystkim lojalność, więc wizerunkowa bezbarwność Błaszczaka, bardziej konsumenta niż twórcy partyjnych przekazów, mu nie przeszkadza. Tyle że żadna decyzja nie zapadła. A prezes ma jeszcze dość siły, aby trwać do kolejnych kongresów. Pomimo całej gwałtowności obecnej polityki. Wszak jego samego ciągają na przesłuchania, ba, grożą mu prokuratorskimi śledztwami.
Wydaje się, że Kaczyński wciąż jest twórczy, gdy formułuje diagnozy, ale ma coraz większe trudności z oceną ludzi, choć jednocześnie nie martwi się brakiem następcy. Wręcz gotów jest namaścić kogoś, kogo główną cechą będzie ta, że nie dorówna jemu. To pokusa typowa dla jedynowładców.
To nie jest również zmartwienie Tuska. Zauważmy – powrócił do Polski dokładnie w takim momencie, aby przeciwdziałać przejęciu jego dawnej partii przez Rafała Trzaskowskiego. Dziś jest w pełnej ofensywie. Przed nim dopiero pełne zwasalizowanie partii z koalicji 15 października, tak by te w pełni upodobniły się do jego całkowicie ubezwłasnowolnionej Koalicji Obywatelskiej.
Owszem, twardym orzechem do zgryzienia jest pytanie o własny start lub namaszczenie kogoś innego w walce o prezydenturę (z tego punktu widzenia logiczny byłby wasal Radosław Sikorski). Ale jeszcze nie pora na żegnanie się z karierą. Przeciwnie, to czas permanentnej euforii, nawet jeśli przerywanej rozczarowaniami. No chyba żeby istotnie Tusk raz jeszcze zrejterował do unijnej centrali. Ale w ogniu tak zażartej walki jest to chyba niemożliwe.
Mamy dziś do czynienia z dwoma ośrodkami władzy tak dworskimi, że monarsze analogie nasuwają się same. Tyle że jedna jest w natarciu, druga broni się, będąc w coraz cięższych opałach. Ale tak było przecież i z dawnymi królestwami.
Mniejsze partie nie były lub nie są stworzone na pełny obraz i podobieństwo tych głównych, ale może dlatego częściej opisujemy je jako przedmioty kolonizacji niż podmioty politycznych podbojów. Namawiał do ustrojowej zmiany tego stanu rzeczy Paweł Kukiz i dziś jest ledwie statystą, medialnym celebrytą. Po prawej stronie czasem jakiś intelektualista snuje rozważania o tym, że Kaczyński jest odrealniony. Ale trudno im, ostatnio prof. Andrzejowi Nowakowi, wskazać kandydatów na następców godnych z nim konkurować. W efekcie jeśli nawet działacze szemrzą, pytają o błędy w strategii, to godzą się z brakiem alternatywy. Tym łatwiej, im bardziej PiS przypomina oblężoną twierdzę.
Po stronie liberalnej przebąkiwano, że mniej toksyczny (choć zarazem bardziej zideologizowany) Trzaskowski byłby może skuteczniejszy w podbieraniu elektoratu innych partii, także prawicy. Ale triumf 15 października uczynił Tuska definitywnie teflonowym. Jego strategia permanentnej agresji budzi czasem wątpliwości, ale to on zręcznie wchodzi na pole przeciwnika, ostatnio w kwestii migracji. Pozostaje jałowe narzekanie, że jest zbytnim solistą, że nie dba o rządzenie, ale o PR. Musi go to bawić. Dziś może się bać aresztowania, jeśli kiedyś wygrałby PiS, ale przecież nie ocen swoich kolegów czy zapatrzonych w niego komentatorów musi się obawiać.