Toteż nadal lepsze niż modele matematyczne są tzw. modele cyrkulacji, które obejmują wszystko, co wiemy o prawach fizyki działających w tym atlantyckim systemie cyrkulacji oceanicznej i atmosferycznej, w prawdziwym świecie. Tam są siły Coriolisa uwzględnione, siły wyporu, tarcie etc. Zmieniamy coś konkretnie, np. dodajemy trochę słodkiej wody albo energię przychodzącą ze Słońca nieco zwiększamy czy zmniejszamy, i patrzymy, co się dzieje. To powinno nam teoretycznie dać wiedzę o tym, co się stanie w prawdziwym świecie, ale mamy tu jeden duży problem. Otóż modele cyrkulacji mają trudność z opisywaniem północnego Atlantyku. To ciepło, które dopływa z południa, wprowadza zmienność w tym przeciekawym rejonie, której modele cyrkulacji nie potrafią odzwierciedlić. Toteż w modelach cyrkulacji rok do roku czy dekada do dekady jest stabilnie i przewidywalnie, a w naturze jest, jak jest, czasem ta zmienność zaobserwowana jest tu dziesięciokrotnie większa niż w modelu. I to powoduje, że one się praktycznie nie nadają do sprawdzenia, co tu, na północnym Atlantyku, się wydarzy w przyszłości.
Z jednej strony wyniki z modeli cyrkulacyjnych, że AMOC się w tym wieku nie załamie, są podejrzane, a z drugiej strony wyniki czysto matematycznych modeli, że zacznie się załamywać za lat 10 czy 20, bo dziś jakiś parametr się zmienia, więc w tym modelu system zbliża się do stanu krytycznego, też są podejrzane. Ja nawet niekoniecznie jestem w stanie zrozumieć, jak oni wyliczyli ten 2050 rok. Ten holenderski artykuł mnie przerasta, a ja jestem ostrożny wobec tekstów, których nie rozumiem. Uczciwa odpowiedź brzmi zatem, że my nie wiemy, kiedy to się może załamać, ale wiemy, że może, dlatego trzeba uważnie obserwować. Co pocieszające, w danych z obserwacji na razie nie widzimy poważnego osłabienia Golfstromu, ale nie wykluczam, że to może zacząć się dziać na kilka jedynie lat przed załamaniem.
Skoro instytut pana profesora znajduje się w Sopocie, muszę zapytać o Bałtyk. Co tam widać? Z mojej wiedzy na temat fizyki wynika, że łatwiej zagotować pół litra wody niż 10 litrów, a Bałtyk jest akwenem małym, bardzo mało zasolonym i słabo połączonym z wielkim oceanem. Powinno na nim zatem być widać więcej, gdy klimat się ociepla…
Intuicja pani jest bardzo dobra, a Bałtyk się ociepla równie szybko, jak ląd wokół niego. W oceanie taka sytuacja zacznie być obserwowana za kilkaset lat, bo jest głęboki. Szczególnie wody powierzchniowe Bałtyku, czyli te pierwsze 30–50 m głębokości, mierząc od lustra wody, które są mieszane przez wiatry (w zależności od pory roku, jesienią najgłębiej, bo sztormy, latem najpłycej), nagrzewają się bardzo szybko. Znacznie szybciej niż średnia globalna, bo w Polsce jako takiej mamy dwukrotnie szybszy wzrost średniej temperatury niż globalnie, a im bardziej na północ, tym ten wzrost przyspiesza – na Spitsbergenie, gdzie mamy stację, średnie temperatury rosną jeszcze szybciej. Bałtyk zatem się ociepla średnio o pół stopnia Celsjusza na dekadę przez ostatnie kilka dekad, a nasz glob średnio o 0,2 st. C. Ponieważ Bałtyk jest taki mały, trudno stwierdzić, czy poziom tego morza się podnosi czy opada – widać głównie sztormy w perspektywie krótkoterminowej. W długoterminowej trend jest taki jak na świecie, czyli się podnosi.
Co natomiast widać z dużą dokładnością, to niebezpiecznie powiększające się strefy beztlenowe przy dnie. Kiedyś sądziliśmy – i to nie było błędne, bo pierwotna przyczyna ich powstania taka była – że ich źródłem jest użyźnienie Bałtyku nawozami fosforowymi i azotowymi przez ścieki rolnicze i komunalne odprowadzane do rzek w latach 70. XX w. Wszystkie kraje nadbałtyckie zmniejszyły te zrzuty, a owe strefy beztlenowe jeszcze się powiększyły. Kolejna hipoteza próbująca to wyjaśnić była zatem taka, że za mało wody dopływa do Bałtyku z Morza Północnego, gdzie woda jest bardziej słona i natleniona – uważano, że to ta właśnie woda natlenia głęboki Bałtyk. Uważano, że tych wlewów jest mniej, ale potem zauważono, że po prostu zmieniła się ich sezonowość. Ich częstość zimą spadła, ale w innych porach roku wzrosła, więc według niemieckich naukowców to nie tu tkwi źródło problemu z niedotlenionym dnem tego akwenu. Teraz sądzimy, że problemem jest stratyfikacja – różnica gęstości/ciężaru pomiędzy wodą powierzchniową a głębszą. Ponieważ Bałtyk się ogrzewa głównie z wierzchu, jego wody powierzchniowe stają się bardzo lekkie i trudniej je wymieszać do dna.
Skutek jest taki, że zachodni Bałtyk (tak od cieśnin duńskich po Szczecin) jest za ciepły już dla śledzia, bo on na tarło potrzebuje 3–4 st. C, a tam nawet zimą już bardzo rzadko się zdarza taka temperatura. Natomiast na wschodnim Bałtyku, gdzie są słynne głębie Gdańska czy Gotlandzka, całe dno jest już beztlenowe, w wyniku czego dorsz, który żeruje za młodu na głębokich wodach, nie ma gdzie żerować. I tak globalne ocieplenie sprawia, że na zachodnim Bałtyku nie mamy już śledzia, a na wschodnim dorsza, a szanse na to, że sytuacja się poprawi, są niewielkie.
Przejdźmy zatem do możliwości poprawy sytuacji. Nawet ostatnia gigantyczna powódź na południowym zachodzie Polski i w Czechach wywołała takie debaty, czy obok walki z emisjami nie należy po prostu się adaptować do tego nowego nagrzanego świata. Przedsięwziąć jakieś środki zaradcze – w tym wypadku albo wyprowadzić ludzi, albo wybudować stosowne zbiorniki retencyjne. Czy dałoby się coś zrobić, skonstruować, co by pomogło spowolnić rozwój sytuacji na Bałtyku czy Atlantyku, a sam sposób ów byłby niskoemisyjny?
Bez dekarbonizacji, czyli jak najszybszej rezygnacji ze spalania kopalin, nic nie osiągniemy. Pojawiają się pomysły na geoinżynierię, trochę jak z „Matrixa”, typu „zadymimy stratosferę” i mniej tego ciepła ze Słońca będzie docierać do powierzchni Ziemi, albo „zabielimy powierzchnię oceanu”… to są eksperymenty nieobliczalne i niebezpieczne dla środowiska naturalnego prawdopodobnie nie mniej niż samo globalne ocieplenie. Np. gdybyśmy zadymili stratosferę, to najbardziej schłodzilibyśmy tropiki, które się i tak najwolniej ogrzewają, a najmniej Arktykę – bo tam i tak dociera najmniej słonecznych promieni, a jednak lód się topi. To drastycznie mogłoby zmienić miejsca i wzorce opadów…
Zgadzam się, ale ja myślałam raczej o takich pomysłach – bodajże kanadyjskich sprzed niespełna roku – aby zakłady prowadzące elektrolizę wody w celu pozyskiwania wodoru na paliwo ów powstający w tym procesie tlen wpuszczały wprost do wód morskich. O ile ta elektroliza czerpałaby energię z odnawialnych źródeł… Czy to miałoby szansę coś dać, czy byłoby jak, nomen omen, kropla w morzu?
Problem w tym, że ilość wody, która tonie w północnym Atlantyku, mierzy się w sverdrupach, a jeden sverdrup to milion metrów sześciennych na sekundę. Tam owa ciężka zasolona woda tonie z prędkością 16–20 sverdrupów. Musielibyśmy dostarczać potworne ilości tej natlenionej wody. Nie ma dziś ani w najbliższej przyszłości szans na taki przemysł. Co zaś do adaptacji – my się możemy próbować adaptować do znacznie większych deszczów, ale do zmiany poziomu morza nie da się zaadaptować. Ludzie wprawdzie żyją na kilku depresjach, a wiatraki od stuleci pompują wodę w Holandii, ale to nie będzie ta skala. Z dzisiejszych nabrzeży i portów trzeba się będzie po prostu wycofać. Nawet jeśli przestaniemy emitować dwutlenek węgla, proces podnoszenia się poziomu mórz będzie trwał. W tym wieku to będzie średnio 1 metr, ale w kolejnych dwu stuleciach – od 2 do 7 metrów dodatkowych. Tego nie wytrzyma żadne dzisiejsze miasto portowe na świecie, ani delty wielkich rzek, czyli np. Gangesu – a to oznacza zatopienie połowy Bangladeszu. Floryda, tak dziś dotknięta kataklizmem pod wdzięcznym imieniem Helena, właściwie przestanie istnieć.
Prof. dr hab. Jacek Piskozub
Fizyk i oceanolog, kierownik Zakładu Dynamiki Morza w Instytucie Oceanologii Polskiej Akademii Nauk w Sopocie, wiceprzewodniczący Komitetu ds. Kryzysu Klimatycznego przy Prezydium PAN oraz redaktor naczelny czasopisma naukowego „Oceanologia”. Jako naukowiec pracował w Niemczech, w Kalifornii i na morzach, w czasie licznych rejsów badawczych. Od ponad 30 lat bierze udział w badaniu różnych zjawisk z pogranicza atmosfery i morza: aerozoli, zdalnych metod wykrywania zanieczyszczeń, wymiany gazowej przez powierzchnię morza itp., a od 15 lat także wieloma aspektami nauki o klimacie. Prowadzi wykłady o roli oceanów w klimacie naszej planety, a także popularyzuje w Polsce wyniki badań naukowych nad klimatem. Szczególnie stara się zwracać uwagę na ciągle niedoceniane w Polsce projekcje wzrostu poziomu morza i konieczność jak najszybszych działań związanych z ochroną terenów nadmorskich, w tym miast portowych, takich jak Gdańsk, gdzie sam mieszka. Co go motywuje? To, aby zostawić planetę, a w szczególności morza, następnym pokoleniom w stanie jeśli nie dobrym (na to może być za późno), to przynajmniej nie katastrofalnym.