Do nauki trzeba mieć nie tylko głowę

Wniosek o uhonorowanie na UJ wybitnej polskiej uczonej utknął na lata. O tym, że sprawa w końcu ruszyła, nie przesądził światowej miary dorobek owej badaczki, lecz argument, że honorowe doktoraty otrzymuje zbyt mało kobiet. Co nam to mówi o polskim środowisku naukowym?

Publikacja: 27.09.2024 17:00

rys. Mirosław Owczarek

rys. Mirosław Owczarek

Czy polska nauka i wartości, które winna nieść, są jeszcze komukolwiek potrzebne? To pytanie w gruncie rzeczy nie jest retoryczne. Wiele lat temu mieliśmy z prof. Teresą Sasińską-Klas – koleżanką z Uniwersytetu Jagiellońskiego – odmienne poglądy w kwestii tego, czy we współczesnym świecie potrzebny jest jeszcze zawód dziennikarski. Prof. Sasińska, socjolog, zdecydowanie optowała za potrzebą tego zawodu; ja już taki pewny nie byłem. Swój sceptycyzm brałem z powszechnego dostępu do sieci. Argumentowałem wówczas, nieco bałamutnie, że po co chodzić do lasu i zbierać grzyby, skoro każdego dnia rano ktoś dostarcza je pod nasze drzwi.

Prof. Sasińska utrzymywała jednak, że wciąż potrzebni są dziennikarze, by było komu objaśniać otaczający nas świat. Na co ja, jeszcze bardziej bałamutnie, używałem takiego argumentu: w czasach mojej młodości powszechne były piece kaflowe do ogrzewania naszych mieszkań. Zatem potrzebny był zdun, który te piece przestawiał (wyjaśniam młodszym osobom, że nie chodzi tu o przenoszenie pieca z jednego miejsca na inne; „przestawianie pieca” oznaczało jego rozebranie, wyczyszczenie, ewentualną wymianę cięgieł szamotowych i ponowne postawienie; części składowe pieca zdun zlepiał gliną). Dziś prawie nie ma pieców kaflowych, po zdunach słuch zaginął, a jednak nie marzniemy – ogrzewamy się w inny sposób. Chodziło mi o to, że za pomocą nowych sposobów komunikowania nie jesteśmy pozbawieni informacji.

Przyznaję, funta kłaków warta była ta moja kazuistyka. Po latach sam z siebie się śmieję, gdy oglądam obraz świata serwowany przez wiele ze współczesnych mediów.

Czytaj więcej

Umysł wyciekający

Demarczyk za słaba na skwerek

Stratyfikacja społeczna uległa zepsuciu. Masy społeczne emocjonują się doniesieniami, czy jakaś piosenkarka włożyła na swój koncert bieliznę. O śpiewaku disco polo (przepraszam wszystkich prawdziwych śpiewaków za użycie tego określenia w tym kontekście) realizowane są filmy dokumentalne ukazujące życie i „dzieło”. Pewna pani, która w przeszłości kierowała domem publicznym i siedziała w więzieniu, jest gwiazdą programów telewizyjnych.

Miliony konsumentów mediów w Polsce znają nazwiska tych postaci. Tymczasem o wielu wybitnych uczonych i ich dokonaniach wie zaledwie garstka, i to na ogół tych, którzy zajmują się daną dziedziną wiedzy. Dlaczego tak się dzieje? To publicystyczne pytanie ma sens, bo hierarchia wartości uległa przesunięciu. Pozycja społeczna zdobyta wiedzą i ciężką pracą przestała być w cenie, a znaczenia nabrały bardziej przyziemne mierniki statusu społecznego. Najczęściej są to pieniądze. Wszystko jedno, skąd pochodzą, jakie jest ich źródło, ważne, by było ich dużo. Im więcej, tym lepiej. Osoby znane z tego, że są znane, tezauryzują swoją popularność na potęgę. Właśnie przeczytałem informację o 20-letniej influencerce z TikToka, która za reklamowanie diety sokowej kupiła sobie trzy domy w Hiszpanii. Badanie przeprowadzone w 2021 r. wykazało, że prawie połowa polskich nastolatek w przyszłości widzi się youtuberką, influencerką lub tiktokerką.

Jednak nie trzeba zakrojonych na szeroką skalę badań, by pojąć, że nie służy to społecznemu rozwojowi, lecz raczej psuje społeczną hierarchię, stawiając na jej szczycie Zenka Martyniuka zamiast Ewy Demarczyk. W pewnym mieście – w sieci można znaleźć jego nazwę – urządzono plebiscyt na nazwę skwerku. Wśród kandydatów było właśnie nazwisko Ewy Demarczyk, artystki wybitnej, oraz kilka innych, które lud uznaje za artystów. Jak nietrudno się domyślić, Demarczyk przegrała. Niby-demokratycznie, bo „Vox populi, vox Dei”. Paradoksalnie autor tej myśli Karol Wielki demokratą nie był. Wręcz przeciwnie, a kolejne podboje wojenne tłumaczył potrzebą rozszerzania wiary. A jednak to właśnie ten władca gościł na swoim dworze wiele wybitnych postaci tamtego czasu (dziś nazwalibyśmy je uczonymi), których rad chętnie słuchał. Mało tego, był orędownikiem nauki i edukacji. Potrafił czytać i pisać, co w owym czasie było rzadkością, a na dokładkę znał grekę, łacinę, studiował matematykę i astronomię. Upowszechnił łacinę, w przekonaniu, że cesarstwo, by było sprawnie zarządzane, wymaga skutecznej komunikacji.

Jakoś to będzie?

O sensowności słuchania mądrych rad przekonuje lektura najdawniejszych ksiąg, jak choćby Starego Testamentu. Znajdujemy w nim opowieść o Józefie i o tym, jak objaśnił sen faraona o siedmiu krowach chudych i tłustych. Mówił do faraona:

„Bo nadejdzie siedem lat obfitości wielkiej w całym Egipcie. A po nich nastanie siedem lat głodu; i pójdzie w niepamięć cała ta obfitość w Egipcie, gdy głód będzie niszczył kraj (…). Teraz niech faraon upatrzy sobie kogoś roztropnego i mądrego i ustanowi go zarządcą Egiptu. Niech faraon ustanowi nadzorców, by zebrać piątą część urodzajów w Egipcie podczas siedmiu lat obfitości (…). A będzie ta żywność zachowana dla kraju na siedem lat głodu”.

Prekognicja nie jest współcześnie uznawana za naukę. Wedle Biblii podstawą do sensownego wywodu Józefa był sen władcy, jednak rada udzielona faraonowi uratowała Egipt przed głodem. Historia naszej cywilizacji poucza, że pojęcia onegdaj traktowane ze śmiertelną powagą (np. astrologia) traciły swój naukowy status, a inne, niemające naukowej rangi (np. intuicja), taką rangę zyskiwały. Dla przykładu tak uczynili z intuicją Amos Tversky wspólnie z Danielem Kahnemanem. Na kanwie tych rozważań powstała teoria perspektywy, za którą ten drugi otrzymał Nagrodę Nobla. Tversky też zostałby nią uhonorowany, ale zmarł, zanim Komitet Noblowski docenił rangę wspominanych badań.

Postawmy sprawę jasno: sztuka, w tym także nauka, nie jest demokratyczna. O tym, czy ktoś zagra Hamleta, nie może decydować plebiscyt wśród aktorów, tylko talent. O przyznaniu Nagrody Nobla decyduje komitet, który nie ma żadnego demokratycznego mandatu. Mało tego, Komitety Noblowskie informują o stosowanych przez siebie kryteriach dopiero, kiedy minie pół wieku od wyboru laureata.

Ale też chcę jasno podkreślić, że nie jestem przeciwnikiem demokracji. Kiedy moi rodacy, wraz z nimi ja, demokratycznie decydują o tym, która partia będzie rządzić w Polsce albo kto zostanie prezydentem naszego kraju, to ja te wyroki demokratyczne szanuję, choć czasami mi się nie podobają. Jednak kiedy ze względów raczej sentymentalnych, a może i politycznych, forsowana jest ustawa o języku śląskim, o którym prof. Jan Miodek powiada, że nie istnieje, bo to odmiana gwarowa języka polskiego z naleciałościami niemieckimi, czeskimi i morawskimi, to ja ufam raczej językoznawcy, a nie rozmaitym politykom i działaczom. I nie ma to nic do rzeczy, że akurat prof. Miodka znam, lubię i szanuję.

Mamy w Polsce pomniki nieznanych żołnierzy, i słusznie, bo to hołd złożony wielu bezimiennym, którzy oddali życie za ojczyznę. Warto jednak pamiętać o słowach mądrego prymasa Polski, kardynała Wyszyńskiego, który powiadał, że „sztuką jest umrzeć dla Ojczyzny, ale największą sztuką jest dobrze żyć dla niej”. Do tych słów dodałbym, że nie tylko żyć, ale i pracować.

W Polsce jest obecnie ponad 30 tys. pomników, jednak nie słyszałem o tym, by gdziekolwiek stanął pomnik bezimiennego uczonego albo mądrego i pracowitego Polaka. Te cechy rzadko umieszczano na sztandarach. Wieszcz Adam Mickiewicz tę bylejakość usankcjonował w „Panu Tadeuszu”, wkładając w usta sędziego takie słowa: „Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie, Ja z synowcem na czele, i – jakoś to będzie!”.

Wybitny polski uczony Tadeusz Kotarbiński, twórca prakseologii, nauk o skutecznym działaniu, zachęca, by każde nasze działanie było teleologiczne; miało swój cel, a nie „jakoś to będzie”. Prakseologia winna być obowiązkowo nauczana w naszym kraju, a nie jest. Wydaje się, że większość moich rodaków woli działać wedle zasady „jakoś to będzie”, niż planowo zdążać do celu, jak to zalecał prof. Kotarbiński.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Kultura w kraju zimnej wojny domowej

Cudze chwalicie, swego nie znacie

Jest wielu polskich uczonych, których talent, pracowitość, gruntowna wiedza zdobywana latami badań zasługują na uznanie. Do takich wybitnych postaci zaliczam zmarłą niedawno prof. Barbarę Czarniawską. Obok prof. Zygmunta Baumana była najczęściej cytowaną na świecie polską uczoną w dziedzinie nauk społecznych. Poczytuję sobie za wielki honor, że ją znałem. Ba, sądzę, że mnie lubiła, a nawet darzyła przyjaźnią. Zamierzaliśmy prowadzić wspólne badania; co potwierdza dedykacja w jednej z jej książek („Cyberfactories. How News Agencies Produce News”, Edward Elgar, Cheltenham, Northampton 2011): „Bogusiowi – z nadzieją, że będziemy kontynuować wspólne zainteresowania, Basia”.

Wielkość prof. Czarniawskiej brała się z jej talentu, pracowitości, ale też rozległych zainteresowań. Publikowały jej artykuły i książki najbardziej znane uniwersytety świata i najbardziej prestiżowe wydawnictwa. Była laureatką wielu doktoratów honoris causa, także wielu prestiżowych nagród, jak choćby Lily and Sven Thuréus Technical-Economic Award za osiągnięcia światowe w naukach organizacji (w 2000 r.) oraz Wihuri International Prize za twórczy wkład w naukę, w szczególny sposób przyczyniający się do kulturalnego i gospodarczego postępu ludzkości (2003). Była członkinią wielu prestiżowych organizacji naukowych na całym świecie, w tym Komitetu Noblowskiego, Szwedzkiej Akademii Nauk, ale także wspólnie z nami, polskimi uczonymi, stworzyła w 2014 roku Komisję Zarządzania Kulturą i Mediami Polskiej Akademii Umiejętności.

Pamiętam jej zdziwienie, kiedy okazało się, że nasi studenci nie dysponują polskim tłumaczeniem „Sensemaking in Organizations” Karla Weicka, więc ta wybitna uczona za darmo dokonała takiego przekładu i w 2016 r. ukazało się nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego „Tworzenie sensu w organizacjach”. Obok strony tytułowej znajduje się podziękowanie: „Władze Wydziału Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego składają serdeczne podziękowania Pani Profesor Barbarze Czarniawskiej za bezinteresowne wykonanie tłumaczenia tekstu tej publikacji”.

W uznaniu wybitnych zasług profesorowie WZiKS UJ postanowili wystąpić z wnioskiem o nadanie prof. Czarniawskiej doktoratu honorowego Uniwersytetu Jagiellońskiego. W 2015 r. tak między innymi uzasadniali swój wiosek skierowany do władz uczelni:

„(…) wybitny i niepodważalny w skali całego świata dorobek naukowy w zakresie nauk o organizacji i zarządzaniu, a także Jej postawa jako wybitnej Polki i ambasadorki naukowej Polski w świecie (…). Pisze w językach polskim, angielskim, szwedzkim i włoskim. Jej teksty tłumaczone były na arabski, chiński, francuski, duński, niemiecki i rosyjski. (…) wskaźnik wkładu w naukę Pani Profesor (oryginalny, a więc nie oparty na danych typu Google Scholar, wskaźnik Hirscha) wynosi 76”.

Jednak wniosek utknął w Konwencie Godności Honorowych i to na lata. Jeden z jego członków – chcę wierzyć, że był to skutek jedynie niewiedzy, a nie jakichś innych, bardziej przyziemnych uczuć – stwierdził, że „dorobek prof. B. Czarniawskiej jest kontrowersyjny”.

Na Uniwersytecie Jagiellońskim obowiązuje zasada – poniekąd słuszna – że w kwestii doktoratu honorowego członkowie Konwentu winni być jednomyślni. Zatem choć wszyscy – z wyjątkiem tego jednego, wątpiącego – byli za, wniosek upadł. Nie upadł jednak duch ani wola kolejnych dziekanów Wydziału Zarządzania i Komunikacji Społecznej UJ, by prof. Czarniawską uhonorować tą najwyższą godnością Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Kwestia wracała za sprawą najpierw dziekana prof. Piotra Jedynaka (obecnego rektora UJ), a potem dziekan prof. Ewy Bogacz-Wojtanowskiej. Dorobek polskiej uczonej mieszkającej w Szwecji powiększał się znacząco z każdym kolejnym rokiem, przybywało doktoratów honorowych, rósł indeks Hirscha – to jednak nadal nie przekonywało owego wątpiącego z Konwentu Godności Honorowych UJ, by uznać swój błąd i zagłosować za uhonorowaniem prof. Czarniawskiej. I dopiero argument, który wymyśliła prof. Bogacz-Wojtanowska, sprawił, że cokolwiek zmaskulinizowane władze UJ ochoczo rozpoczęły procedurę nadania doktoratu honorowego prof. Czarniawskiej. Nie chodziło bynajmniej o dorobek naukowy (przypominam: indeks Hirscha powyżej 76, czyli na poziomie laureatów Nagrody Nobla); dziekan kolejny wniosek uzasadniła tym, że w ostatnich latach zaledwie 2 proc. kobiet otrzymało doktorat honorowy UJ.

Wreszcie więc także ów wątpiący profesor przestał mieć wątpliwości i konwent postanowił jednomyślnie, że prof. Czarniawskiej winno się ten tytuł nadać. Wyznaczono recenzentów z dwóch innych uczelni, którzy uznali, że uczona bez żadnych wątpliwości zasługuje na to zaszczytne wyróżnienie najstarszego polskiego uniwersytetu. Kiedy recenzje były gotowe, poparte stosownymi uchwałami senatów obu uczelni, w których zatrudnieni byli recenzenci, przyszła ze Szwecji smutna wiadomość: profesor Barbara Czarniawska zmarła 7 kwietnia 2024 r.

Otrzymała ona pięć doktoratów honorowych różnych europejskich uniwersytetów, ale ani jednego z Polski. Uwiera mnie ten fakt, bo marnie świadczy o niektórych działaniach polskich uniwersytetów, a właściwie ich pracowników. Boli mnie tym bardziej, że nie udało się polskiemu środowisku naukowemu, którego i ja jestem cząstką, oddać należnych honorów wybitnej uczonej. To zdarzenie skłoniło mnie do refleksji ogólniejszej natury nad tym, co takiego stało się i co dzieje się z polskim środowiskiem naukowym.

Gamoń i niezguła cytowań sobie nie załatwił

Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało – to powszechnie znane powiedzenie wywodzące się z komedii Moliera oznacza ludzi cynicznych, łasych na rozmaite dobra, których prędzej czy później los ukarze jako owego bogatego chłopa, który ożenił się z ubogą szlachcianką. Piszę o tym dlatego, że wiele moich koleżanek i kolegów profesorów łasych jest na popularność medialną. Często – niestety – wypowiadają się w gazecie, radiu czy telewizji na tematy, które nie są przedmiotem ich dociekań naukowych. Taki stan rzeczy sprawia, że tytuł profesorski traci na wartości. Czytelnicy, słuchacze czy widzowie myślą sobie: skoro profesor może opowiadać takie dyrdymały, to i ja mogę.

W konsekwencji debata publiczna staje się zbiorem niewiele wartych opinii. A to z kolei pcha ludzi do rozmaitych baniek informacyjnych, które utwierdzają ich, że wiele sądów nieprawdziwych to jednak najprawdziwsza prawda. Jedynym sposobem na wyrwanie się z tego zaklętego kręgu jest – jak się wydaje – przywrócenie wartości, o których mowa, i mozolne odbudowanie stratyfikacji społecznej opartej na tych właśnie wartościach, które od wieków uznawane są za fundament naszej cywilizacji. Dla osób wierzących to Dekalog, dla niewierzących – powszechnie akceptowane idee humanizmu. Przepraszam za to uproszczenie, ale oddaje ono ogólny sens tych rozważań.

Lipcowy numer tygodnika „O!Polska” opisuje piórem Piotra Guzika, jak to „prorektor Politechniki Opolskiej ma więcej punktów w Indeksie Hirscha niż sir Roger Penrose, laureat Nagrody Nobla, wieloletni współpracownik Stephena Hawkinga”, a wszystko to za sprawą „spółdzielni” uczonych wzajemnie się cytujących, recenzujących i dopisujących do tekstów.

Byłbym hipokrytą, gdybym udawał, że nic o tym nie wiem. Wiem i to mnie smuci, bo jest to praktykowane przez jakąś część środowiska naukowego, zresztą nie tylko w Polsce. A w naszym kraju ma jeszcze do tego – na ogół – przyzwolenie rządzących, którzy za pomocą tych bałamutnych i oszukańczych statystyk pokazują, jak rozwija się pod ich rządami polska nauka i jak goni światową czołówkę.

Ktoś taki jak autor niniejszego tekstu, z indeksem Hirscha na poziomie 7, uważany jest przez część uniwersyteckich koleżanek i kolegów za niezgułę i gamonia, który nie potrafi sobie załatwić dużo większego wskaźnika cytowań. Cóż, widać jakoś inaczej pojmuję naukę, bo moja ostatnia książka „Sternicy mediów” zajęła mi dziesięć lat. Tyle trwało przygotowanie badań, ich przeprowadzenie, opracowanie wyników i napisanie samej monografii. Wiem, taką metodą nie napompuję sobie indeksu Hirscha. Tylko po co komu taki rozdęty, oszukany miernik? No, może poza politykami, którzy mogą w mediach snuć bałamutne opowieści o naszej rosnącej „potędze naukowej”? Ale jest jeszcze gorzej, bo często te oszukańcze wskaźniki są podstawą do rozdziału dotacji na naukę i szkolnictwo wyższe.

No właśnie, byłbym też nieuczciwy, gdybym nie wspomniał o marnej kondycji finansowej polskiej nauki. Coraz mniej młodych ludzi chce prowadzić badania, pisać prace naukowe, bo i prestiż coraz mniejszy, a doktoratu do garnka nie włożysz, że o utrzymaniu rodziny czy kupieniu mieszkania nie wspomnę.

Mógłby ktoś powiedzieć: są jeszcze granty badawcze. No są, ale w jak nieprzejrzysty sposób rozdysponowywane są te środki – co chwilę informują media. Młody badacz, który nie należy do żadnej koterii naukowej czy politycznej, w zasadzie niewielkie ma szanse na otrzymanie środków, które wystarczyłyby na zaplanowane badania i jeszcze jako takie utrzymanie.

Dziwić się można, że w Polsce prowadzone są jeszcze jakieś rzetelne badania, jeszcze coś powstaje sensownego. Wspomniany tygodnik pisze, że wzmiankowany prorektor pisze 50 artykułów naukowych w roku, czyli każdego tygodnia jeden artykuł. Cóż, pozostawiam to bez komentarza.

Czytaj więcej

Złoty szklany liść

Jak nie wylądować na końcu

I tu znowu ze smutkiem stwierdzam, że wiele moich koleżanek i kolegów dokłada do swoich badań z chudych pensyjek akademickich. Patrzę na nich z podziwem, bo są to na ogół ci, którzy poważnie traktują etos akademicki, solidnie prowadzą badania i wykłady, a do tego nie „pompują” żadnych wskaźników, bo przykład biorą ze swoich dawnych mistrzów. I ja takich miałem, którzy za darmo czytali publikacje, które przygotowywałem do druku. Wskazywali błędy, pokazywali inne możliwości realizacji badań, interpretacji wyników. Pamiętam słowa mądrej prof. Anieli Stysiowej: „panie Bogusiu, do nauki trzeba mieć nie tylko głowę, ale i d…”. Tak, nauka wymaga czasu na szukanie źródeł, przemyślenie rozmaitych koncepcji, skonfrontowanie własnych idei z pomysłami innych. Jeżeli polska nauka nie będzie kroczyć taką drogą, to prędzej czy później wylądujemy na samym końcu tego marszu cywilizacyjnego.

Przez wiele lat pracowałem na Uniwersytecie Jagiellońskim i było mi dane spotkać rozmaitych uczonych. W większości były to osoby, które talent i lata życia poświęciły swojej pasji badawczej. W moim najbliższym otoczeniu w Instytucie Kultury UJ też takich spotkałem. Jak choćby nieżyjący już prof. Cezary Wodziński, który poświęcił się zgłębianiu problemu zła u Heideggera. W 2010 r. podarował mi swoją książkę, w której napisał taką dedykację: „Bogusiowi… tak czy owak Kairos”. Ten Kairos to najmłodszy syn Zeusa, uznawany za patrona nadarzającej się okazji. Bardzo bym sobie życzył, żeby teraz nastał czas dobrej okazji dla polskiej nauki, by wreszcie uwolniła się od nieszczęsnej „punktozy”, by powrócił deliberatywny sposób uprawiania nauki.

Wspomniany uprzednio noblista Daniel Kahneman o wspólnej pracy z Amosem Tverskym napisał tak: „Dużą cześć dnia spędzaliśmy na wspólnej pracy, często połączonej z długimi spacerami. Przez kolejne czternaście lat współpraca naukowa stała się najważniejszym punktem naszego życia. Już nigdy potem praca nie szła nam tak dobrze”.

Takiego sposobu uprawiania nauki życzę moim naukowym koleżankom i kolegom, a politycznym decydentom – by do takiej pracy stworzyli ramy organizacyjne i finansowe. Tyle i aż tyle!

Bogusław Nierenberg

Profesor emeritus Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Czy polska nauka i wartości, które winna nieść, są jeszcze komukolwiek potrzebne? To pytanie w gruncie rzeczy nie jest retoryczne. Wiele lat temu mieliśmy z prof. Teresą Sasińską-Klas – koleżanką z Uniwersytetu Jagiellońskiego – odmienne poglądy w kwestii tego, czy we współczesnym świecie potrzebny jest jeszcze zawód dziennikarski. Prof. Sasińska, socjolog, zdecydowanie optowała za potrzebą tego zawodu; ja już taki pewny nie byłem. Swój sceptycyzm brałem z powszechnego dostępu do sieci. Argumentowałem wówczas, nieco bałamutnie, że po co chodzić do lasu i zbierać grzyby, skoro każdego dnia rano ktoś dostarcza je pod nasze drzwi.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Jędrzej Pasierski: Dobre kino dla 6 widzów