Dziś trudno wyobrazić sobie igrzyska bez nich. Jak Pierre de Coubertin by ocenił te zmiany?

Są takie sporty, którym długo było nie po drodze z igrzyskami olimpijskimi. To były – i czasami nadal są – światy równoległe.

Publikacja: 02.08.2024 17:00

Amerykański koszykarz LeBron James to jedna z największych gwiazd sportu, jakie biorą udział w igrzy

Amerykański koszykarz LeBron James to jedna z największych gwiazd sportu, jakie biorą udział w igrzyskach w Paryżu

Foto: POOL/AFP

Dzisiaj nikt nie wyobraża sobie igrzysk olimpijskich bez gwiazd koszykówki z ligi NBA czy najlepszych tenisistów. A przecież przez wiele lat tak właśnie było. Można powiedzieć, że niektóre sporty rozwijały się niezależnie od ruchu olimpijskiego, a najlepsi nie mieli szans na olimpijskie medale. Było tak, jeśli w grę wchodziły wielkie pieniądze, a te zarabiało się gdzie indziej niż na olimpijskich stadionach. Najlepszych koszykarzy można było oglądać na parkietach ligi zawodowej NBA, a wyjątkowych tenisistów podczas turniejów Wielkiego Szlema.

Baron Pierre de Coubertin wymyślił sobie piękną, romantyczną walkę amatorów o sławę i chwałę – pieniądze nie mogły antycznego świata, ożywionego po kilku tysiącach lat, zbrukać. Miało być tak, jak proponowali przedstawiciele angielskich klas wyższych: trenujemy dla własnego rozwoju, w ramach zasad fair play. Na początku reguł przestrzegano tak ściśle, że Jim Thorpe stracił zdobyte w 1912 roku olimpijskie medale za to, że kilka lat wcześniej dostał niewielkie sumy za grę w baseball. Tylko że na treningi dla samej przyjemności mógłby pozwolić sobie bogaty młodzieniec. Biedniejsi, jeśli chcieli się poświęcić uprawianiu jakiejś dyscypliny, musieli zarabiać pieniądze.

Może koniec końców tak, jak postanowił Pierre de Coubertin, byłoby uczciwiej i piękniej? Może, gdyby sport poszedł w tamtą stronę, to świat byłby trochę lepszy? W pierwszych latach bardzo tej zasady pilnowano, do tego stopnia, że równo 100 lat temu z programu olimpijskiego na wiele lat wypadł tenis, jeden z najpopularniejszych sportów na świecie. Dlaczego? Obie strony nie mogły się dogadać, poszło o status amatora, rozgrywki Wielkiego Szlema, które chciano zawieszać w latach olimpijskich. Takie były żądania MKOl, nie do przyjęcia dla władz tenisowych. Przez dziesiątki lat najlepsi tenisiści mieli zamknięte drzwi do rywalizacji olimpijskiej, a jeśli już się pojawiali, to jako dyscyplina pokazowa.

Czytaj więcej

Co siedzi w mózgu kibica

Zaproszenie dla zawodowców

Tylko że na dłuższą metę linii podziału na sport amatorski i zawodowy nie dało się utrzymać, zwłaszcza jeśli idea olimpijska miałaby przetrwać. Lata 70. przynosiły kolejne ciosy. W 1972 r. z organizacji igrzysk zimowych 1976 wycofało się Denver. Powód? Gwałtownie rosnące koszty i troska o środowisko (na szczęście zgodził się Innsbruck). Kilka miesięcy po tych zawirowaniach terroryści z organizacji Czarny Wrzesień zabili w Monachium izraelskich sportowców. Letnie igrzyska w Montrealu (1976) okazały się taką finansową klapą, że kredyty miasto spłacało jeszcze 30 lat później.

Potem było jeszcze gorzej. Związek Radziecki najechał na Afganistan i zachodni świat zbojkotował igrzyska w Moskwie, a cztery lata później tym samym odpowiedziały kraje komunistyczne, kiedy gospodarzem imprezy było Los Angeles. Mało brakowało, by te igrzyska się nie odbyły, bo amerykańska metropolia była jedynym kandydatem, w dodatku bez państwowych gwarancji.

Pojawił się jednak Juan Antonio Samaranch, który miał pomysł na przekształcenie ruchu olimpijskiego w dobrze zarabiające przedsiębiorstwo, a jednym z warunków sukcesu było ogłoszenie końca ery amatorstwa i zaproszenie zawodowców, w tym tych z najpopularniejszych dyscyplin. Nie było to łatwe i nie stało się od razu, trzeba było wykonać ogromną dyplomatyczną pracę, przekonać wątpiących i pokazać, że milionerzy też mogą należeć do świata olimpijskiego sportu. Tak było choćby z tenisem, który z programu IO wypadł na 64 lata. Wrócił w Seulu, a szef ITF Philippe Chatrier przekonywał, że sport olimpijski zasługuje na najlepszych sportowców, nawet jeśli byli niegodnymi tego miana milionerami.

Finansowe paliwo

W 1988 r. zadowoleni byli kibice i sami zawodnicy, dla których walka o medale, a nie miliony była nowością. Chociaż ojciec zwyciężczyni Steffi Graf zapewniał, że córka wróci cztery lata później, to od razu pojawiły się wątpliwości, co dalej? Igrzyska w Seulu odbyły się we wrześniu, a w 1992 r. w Barcelonie zaplanowane były w połowie lipca, tuż po Roland Garros i Wimbledonie, a przed US Open. Dla tenisistów to był wybitnie niewygodny termin i niektórzy zawczasu przewidywali, że najlepsi nie będą chcieli grać na mączce, gdy za pasem jest walka na twardych kortach Flushing Meadows. Te obawy się nie potwierdziły. Medale zdobywali najwięksi, w tym Rafael Nadal, Andy Murray, Andre Agassi, Steffi Graf, Serena Williams czy Justin Henin, a turnieje olimpijskie przyciągają tłumy kibiców.

Podobne wątpliwości towarzyszyły wejściu na olimpijską scenę zawodowych koszykarzy i na szczęście również się nie potwierdziły. Też na początku nie było łatwo, też trzeba było pokonać silną opozycję i choć NBA to nadal jest świat, który strzeże swojej niezależności, to doszło do przełomu. Dzięki temu w Paryżu wystąpi wielu koszykarzy na co dzień występujących w NBA. To ważne, bo ich obecność podnosi rangę każdej imprezy, na której się pojawiają, a do grona faworytów z automatu wlicza się te drużyny, które mają w swoim składzie kilku takich zawodników.

Nigdy do końca nie wiadomo, kto przyjedzie, komu pozwoli na to zdrowie. Oficjalnie. Bo o ile dla samych zawodników występ w narodowych barwach może być bardzo ważny, a możliwość zamieszkania w wiosce olimpijskiej, stać się ciekawą przygodą, o tyle dla miliarderów, którzy płacą im kontrakty, liczy się przede wszystkim zdrowie gwiazd.

Ci zawodnicy to środki trwałe (albo raczej dość kruche) przedsiębiorstw, jakimi są kluby, a właściwie organizacje w NBA. Gwiazdom płaci się miliony dolarów za to, by dawały z siebie wszystko na parkietach podczas 82 meczów sezonu regularnego i potem w fazie play-off. Tutaj nie obowiązuje zasada znana z innych sportów, choćby z piłki nożnej, że przed najważniejszymi turniejami gwiazdy nagle zdrowieją i walczą do ostatnich dni, by znaleźć się w składzie.

Na linii NBA – narodowe federacje – FIBA obowiązują inne reguły. Przede wszystkim trzeba zabezpieczyć interes drużyn zza oceanu i wtedy można pomyśleć o tym, by gwiazdor przyjechał na zgrupowanie reprezentacji. Długo te dwa światy nie miały ze sobą punktów wspólnych. NBA to była i jest liga zawodowa, właściwie prywatny holding, nastawiony na zysk i świetnie zarządzany. Przez wiele lat nikt z ligi NBA nie interesował się rozgrywkami międzynarodowymi – to nie było milionerom potrzebne. Oczywiście Amerykanie wystawiali na najważniejsze imprezy drużyny, ale złożone z koszykarzy drużyn akademickich. Tacy zawodnicy przymusowo mają status amatorów, srogo pilnowany przez NCAA, więc do igrzysk olimpijskich, wedle idei barona de Coubertin, pasowali jak ulał, ale jak to możliwe, żeby najlepsi koszykarze nie grali w najważniejszych międzynarodowych imprezach?

Wszystko zmieniło się za sprawą dwóch ludzi, którzy wymyślili, że trzeba to zmienić: Davida Sterna i Borislava Stankovicia. Obaj byli wizjonerami, ludźmi żelaznej woli i potrafili do swoich pomysłów przekonać innych. Najbardziej zapalony do pomysłu był Stanković, a jak pisze w swojej książce „Dream Team” Jack McCallum, chodziło o to, że FIBA miała po igrzyskach olimpijskich w Moskwie problemy finansowe i trzeba było znaleźć jakieś finansowe paliwo, a tego mogły dostarczyć amerykańskie gwiazdy.

Dzisiaj wydaje się to nierealne, ale Stanković musiał wykonać wielką, dyplomatyczną pracę, żeby przekonać delegatów z różnych krajów – pierwsze głosowanie w tej sprawie przegrał. Kiedy był już pewny zwycięstwa, zwołał kolejny kongres i tym razem wynik był taki, jaki miał być. Przeciwko byli m.in. przedstawiciele ZSRR i USA, ci drudzy tylko oficjalnie, bo przecież to oznaczało koniec występów drużyny studenckiej i roli American Basketball Association USA (ABAUSA) przy wybieraniu reprezentacji.

Prezes Dave Gavitt nieoficjalnie mówił jednak Sternowi, że NBA będzie miała pełną kontrolę nad tym procesem. Tak zaczęło się szaleństwo Dream Teamu, choć w tamtym momencie mało kto zdawał sobie sprawę, jakie rozmiary przybierze. Niektórzy komentatorzy byli przekonani, że zapatrzeni w siebie koszykarze nie będą chcieli grać w reprezentacji, a poza tym nie zgodzą się na to właściciele klubów.

Dzisiaj wiemy, że historia potoczyła się zgoła inaczej, niż przewidywali amerykańscy dziennikarze i od Barcelony na każdych IO liczba koszykarzy z NBA rośnie. Swoją drużynę wystawiają Amerykanie, a ponieważ liga otwiera się na świat i szuka talentów w każdym zakątku Ziemi, to i inne drużyny naszpikowane są gwiazdami. W Paryżu grają LeBron James, Stephen Curry, Victor Wembanyama, Nikola Jokić czy Giannis Antetokounmpo, a to tylko początek długiej listy. Tylko, żeby zawodnik NBA pojawił się na zgrupowaniu kadry, muszą być spełnione określone warunki, a jego kontrakt – zabezpieczony.

Czytaj więcej

Wyprawa Puszczy Niepołomice do piłkarskiej Ekstraklasy

Ochroniarz i kucharka

W Polsce też mogliśmy się przekonać, jak to działa. Przed EuroBasketem w 2011 roku Polski Związek Koszykówki nie miał pieniędzy na opłacenie ubezpieczenia kontraktu Marcina Gortata, więc po długich negocjacjach zawodnik nie zdecydował się na grę. Trudno mu się dziwić, skoro na stole miał 60 mln dol. za pięć lat gry, które mógłby stracić w ułamku sekundy, walcząc o piłkę dla sławy i chwały.

To było dawno temu, od tego czasu sytuacja finansowa Polskiego Związku Koszykówki bardzo się poprawiła, pieniądze na ubezpieczenie nie są problemem, Gortat wiele razy grał w kadrze, ale to nie znaczy, że negocjacje z ligą NBA czy poszczególnymi organizacjami (tak w USA nazywa się kluby zawodowe) stały się łatwiejsze. Widać to choćby po perypetiach ze ściągnięciem do gry Jeremy’ego Sochana. I nie chodziło bynajmniej o to, żeby przekonać samego zawodnika.

Sochan deklarował chęć gry, ale na przeszkodzie stawały różne sytuacje. Przed pierwszym sezonem w najlepszej lidze świata polski skrzydłowy nie mógł przyjechać, bo musiał się przygotowywać z drużyną, poznać ludzi, kolegów, sztab, wejść w życie San Antonio Spurs. Rok później zawodnik był kontuzjowany – dlatego Sochan nie pojawił się na mistrzostwach Europy, na których Polacy zajęli czwarte miejsce.

Teraz też długo wydawało się, że może być różnie, a przedstawiciele PZKosz mocno zabiegali o to, by Sochan wystąpił w biało-czerwonych barwach. Kilka razy jeździli nawet do San Antonio.

– Jeździ się tam po to, żeby nawiązać relacje, które później pomogą im podjąć decyzję o wysłaniu chłopaka na zgrupowania. Pytali nawet, jakie sparingi zagramy i gdzie odbędą się mecze. Przedstawiciele klubu chcą wiedzieć, że oddają chłopaka w dobre ręce, jak będą wyglądały treningi, czy zawodnik będzie mógł wykonywać dodatkowe ćwiczenia. W NBA wygląda to teraz tak, że zawodnicy są monitorowani przez cały rok, a szczególnie sprawdza się młodych, takich jak Jeremy. Przez całe wakacje muszą pracować nad swoim ciałem i udoskonalać umiejętności koszykarskie. Dlatego z Jeremym przyjechał trener ze sztabu Spurs i fizjoterapeuta. Na miejscu decydują, czy można przeprowadzić dodatkowy trening – wyjaśnia „Rz” Łukasz Koszarek, były reprezentant, a obecnie dyrektor polskiej kadry.

Do Polski przyjechali też z Sochanem ochroniarz i kucharka, i nie ma się co dziwić. Polak został wybrany z dziewiątym numerem w drafcie, a to oznacza, że klub wiąże z nim ogromne nadzieje i jest dla Spurs inwestycją. Nikt nie może sobie pozwolić na to, by przez niedopatrzenie taki talent odniósł poważną kontuzję. NBA i rozgrywki międzynarodowe, nawet tak poważne jak igrzyska olimpijskie, to ciągle są dwa odrębne światy i nikt za oceanem nie będzie „za nie umierał”. Wszystko jest uregulowane i trzeba się trzymać zapisów.

– Umowa między FIBA a NBA bardzo dokładnie i jasno precyzuje, przez ile dni latem zawodnik może być na zgrupowaniach kadry. Wiadomo, ile treningów dziennie może zrobić i ile dni wolnych musi mieć. Od tych zapisów nie ma odwołań i musimy się dostosować. Poza tym kontrakty zawodników są objęte ubezpieczeniem gwarantowanym przez FIBA, ale my, jako PZKosz, zazwyczaj jeszcze wykupujemy dodatkową polisę na własny koszt – wyjaśnia Łukasz Koszarek.

I tego naprawdę się pilnuje. Dla postronnego kibica może to brzmieć śmiesznie, ale sztab reprezentacji musiał dostać zgodę od sztabu medycznego Spurs na to, by Sochan zagrał dodatkowe 12 minut w sparingu. Zawodnik wracał po kontuzji i trzeba było na niego uważać.

– Kluby NBA mają bardzo dokładne badania, wskaźniki zmęczenia, które podpowiadają, kiedy trzeba odpuścić – wyjaśnia Łukasz Koszarek.

Przepisy dotyczą też największych gwiazd. Nie ma ubezpieczenia, nie ma grania. Luka Doncić czekał w 2022 r. kilka tygodni na zgodę Mavericks. Cały czas trenował z reprezentacją Słowenii, ale w meczu eliminacji mistrzostw świata nie mógł zagrać. Na szczęście o podobnych problemach przed igrzyskami w Paryżu nie słychać i wszystkie gwiazdy wybiegną na parkiet. Przed największymi imprezami nie ma miejsca na amatorkę, wszystkiego trzeba dopilnować i z tego baron de Coubertin zapewne się cieszy.

Rafael Nadal był już mistrzem olimpijskim w singlu (Pekin 2008) i deblu (Rio 2016). W Paryżu Hiszpan

Rafael Nadal był już mistrzem olimpijskim w singlu (Pekin 2008) i deblu (Rio 2016). W Paryżu Hiszpan już w drugiej rundzie przegrał z Novakiem Djokoviciem

EPA/FRANCK ROBICHON/pap

Dzisiaj nikt nie wyobraża sobie igrzysk olimpijskich bez gwiazd koszykówki z ligi NBA czy najlepszych tenisistów. A przecież przez wiele lat tak właśnie było. Można powiedzieć, że niektóre sporty rozwijały się niezależnie od ruchu olimpijskiego, a najlepsi nie mieli szans na olimpijskie medale. Było tak, jeśli w grę wchodziły wielkie pieniądze, a te zarabiało się gdzie indziej niż na olimpijskich stadionach. Najlepszych koszykarzy można było oglądać na parkietach ligi zawodowej NBA, a wyjątkowych tenisistów podczas turniejów Wielkiego Szlema.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi