Co siedzi w mózgu kibica

Fani naprawdę dobrze czują się wtedy, kiedy mogą przeszkodzić odwiecznym rywalom. Nawet zwycięstwo własnej drużyny schodzi wtedy na dalszy plan.

Publikacja: 28.06.2024 17:00

Odd ANDERSEN / AFP

Odd ANDERSEN / AFP

Foto: ODD ANDERSEN

Śledzenie tego, co fani śpiewają lub pokazują na trybunach, może dostarczyć nie mniejszych wrażeń niż akcje i gole piłkarzy. Zwykły kibic, jeśli się dobrze wsłucha w głos trybun, dostrzeże rzeczy, które go zdziwią czy zaciekawią, a wyjątkową frajdę z takiej czynności mogą czerpać socjologowie i psychologowie społeczni. Niektóre zachowania tłumów mogą być na pozór niezrozumiałe, bo czy to możliwe, żeby fani, zamiast zdzierać gardła dla zwycięstwa swojej drużyny, bili brawo przeciwnikom lub śpiewali razem z nimi?

To nie są objawy zbiorowego szaleństwa, ale elementy, które mieszczą się w logice kibicowania i da się je nawet naukowo wytłumaczyć. Ostatnio mieliśmy niemało takich historii, a większość w gruncie rzeczy sprowadza się do jednego: dopiec znienawidzonemu sąsiadowi. Czemu? Bo to jest wojna, nawet jeśli nie prawdziwa, to spór „idei”, racji, „my kontra świat”. My jesteśmy sprawiedliwi, przechowujemy wspomnienia i tożsamość, które sięgają daleko wstecz, zanim ty czy ja się urodziliśmy, a tamci? Jeśli prawda jest z nami, to nie może być z tamtymi, więc trzeba ich „zniszczyć”.

To pamięć naszych przodków – ojców, dziadów, a w Anglii nawet pradziadów. Skoro oni nienawidzili, to i my nienawidzimy. Jeśli oni wyzywali, to i my będziemy. Przeciwnik może się zmieniać, ale zawsze jakiś musi być i trzeba mu sypać w tryby piach. Brzmi może momentami komicznie, ale sprawa może być naprawdę poważna, zwłaszcza jeśli sięga korzeniami do dramatycznych wydarzeń historii bliższej bądź dalszej.

Czytaj więcej

Polska wygrała z Ukrainą. Robert Lewandowski: Czujemy swoją moc

Walka o pamięć

Albania przegrała wprawdzie pierwszy mecz Euro 2024 z Włochami 1:2, ale kibice na pocieszenie mogli sobie powtarzać, że Chorwacja została rozbita przez Hiszpanów 3:0. Obie drużyny zmierzyły się w drugiej kolejce spotkań, a porażka mogła dla każdej z nich oznaczać pożegnanie z turniejem, więc stawka była – przynajmniej w skali piłkarskiej – bardzo wysoka. Na trybunach stadionu w Hamburgu usiadły tysiące fanów, a mecz do końca trzymał w napięciu. Najpierw na prowadzenie wyszli Albańczycy. Potem Chorwaci wyrównali i nawet trafili na 2:1, ale w ostatnich sekundach dali sobie wydrzeć zwycięstwo. Scenariusz był potencjalnie konfliktowy, a futbol już widział w podobnych sytuacjach bijatyki na trybunach – zwłaszcza na Bałkanach. Nic takiego jednak się nie stało. Chwała kibicom, że utrzymali nerwy na wodzy? Nie do końca, bo Albańczycy i Chorwaci oglądali ten mecz, jakby nie obchodziło ich zwycięstwo, ale coś zupełnie innego. W pewnym momencie trybuny zaczęły skandować: „Zabij, zabij, zabij Serba” i chociaż zwycięstwo dla jednych i drugich było ważne, to najważniejsze okazało się, aby uderzyć w znienawidzonych wrogów.

– Na Bałkanach często dochodzi do takich sytuacji. Tam animozje są ciągle mocne, a historia ciągle jest żywa. Proszę sobie wyobrazić, co by się działo w trakcie meczu Serbii z Kosowem. Przecież ci pierwsi ciągle uważają, że „Kosowo jest serbskie” – mówi „Plusowi Minusowi” dr hab. Radosław Kossakowski, socjolog z Uniwersytetu Gdańskiego.

Podobne historie mogą się zdarzać także w innych meczach. Historia Europy pełna jest wojen i każdy z kimś miał kiedyś na pieńku, zwłaszcza w XX wieku. Jeśli nie można wziąć rewanżu inaczej, to może przynajmniej uda się na boisku. Albańczycy i Chorwaci grają w innej grupie niż Serbowie, ale można sobie wyobrazić ich radość, gdyby los dał im szansę wyrzucenia sąsiadów z turnieju. A Holendrzy i Niemcy? Oba państwa od lat współpracują w ramach Unii Europejskiej, przyjaźń jest zadekretowana i wspomagana układem z Schengen, ale wspomnienia z II wojny światowej mogą odżyć przy każdej okazji.

– W 1988 roku, w półfinale Euro rozgrywanego w RFN, Holendrzy wygrali z gospodarzami, którzy zmierzali po tytuł. Ludzie w Holandii wpadli wręcz w zbiorowe szaleństwo. Setki tysięcy Holendrów wyległy na ulice. Były spontaniczne manifestacje i patriotyczne szaleństwo, niespotykane wcześniej od czasów wyzwolenia w 1944 roku. Skąd się to wzięło? Pojawiła się teoria, że Holendrzy nie mieli w swojej świadomości momentu rewanżu czy zadośćuczynienia za brutalny okres niemieckiej okupacji. Zaraz po wojnie wspólnie znaleźli się w Europejskiej Wspólnocie Węgla i Stali i musieli się „polubić”. Nie mieli okazji na prawdziwe powojenne rozliczenie z Niemcami. Dodatkowo, w 1974 roku przegrali finał mundialu z RFN. Dlatego dopiero po ponad 40 latach ludzie wyszli na ulice, by wreszcie zamknąć tę traumę. Powstały na ten temat opracowania naukowe – mówi dr Seweryn Dmowski, politolog z UW, badacz kultury kibicowskiej. Emocje po tak trudnych doświadczeniach wydają się zrozumiałe i nawet lepiej, jeśli znajdują ujście w przyśpiewkach niż w bijatykach. Mogą nawet nie mieć podłoża ściśle historycznego, wystarczy czysto futbolowe. Kibice reprezentacji Szwecji tańczyli przecież razem z Meksykanami po dotkliwej porażce na mundialu w Rosji, bo obie drużyny awansowały dalej kosztem mistrzów świata Niemców. Tutaj nie ma w zbiorowej pamięci wojen i okupacji. Widocznie jedni i drudzy cieszyli się, że utarli nosa faworytom. Jak zachowaliby się Polacy?

– Z Niemcami nie mamy już chyba takich „kłopotów” jak kiedyś, chociaż za czasów selekcjonera Leo Beenhakkera jeden z tabloidów zrobił okładkę odwołującą się do trudnej historii między oboma narodami. Warto jeszcze przypomnieć, że Polscy kibice pobili się z Rosjanami podczas Euro 2012 – mówi Kossakowski.

Niechęć silniejsza niż miłość

To, co się dzieje na meczach reprezentacji, jest tylko częścią obrazu. Zjawisko jest bowiem znacznie głębsze i sięga oczywiście rozgrywek klubowych. Tam przecież też są barwy, herby, hymny, przyśpiewki. Kluby mają „swoje” terytoria, dzielnice, miasta. Warto walczyć o dominację na własnym „skrawku podłogi”, a jeśli nie można kogoś pokonać w bezpośrednim boju, to trzeba zrobić wszystko, aby zaszkodzić mu w inny sposób.

Kiedy w 71. minucie meczu Stali Rzeszów z Polonią Warszawa goście zdobyli drugiego gola, trybuny wybuchły radością. Cieszyli się kibice warszawian, ale wiwatowali też fani gospodarzy i nie chodziło bynajmniej o żaden znak protestu wobec gry własnej drużyny. Jeśli taki wynik utrzymałby się do końca, oznaczałby spadek innej miejscowej drużyny – Resovii – do drugiej ligi. W tym przypadku niechęć do lokalnego rywala okazała się silniejsza niż miłość do Stali i pragnienie zwycięstwa własnego klubu.

Po meczu, kiedy już było jasne, że Resovia spadła, kibice Stali cieszyli się jeszcze mocniej. Niektórzy bili im brawo, a inni pisali, że takie zachowanie trybun i rezerwowy skład, jaki wystawił trener Marek Zub, przyniosły klubowi z Rzeszowa wstyd.

– Niespecjalnie mnie to dziwi. To wynika z niechęci, nienawiści, co prowadzi do kuriozalnych sytuacji, gdzie kibice się cieszą, bo lokalny rywal spadnie. Piłka nożna jest coraz rzadszym przykładem tego, jak podział na „my” i „wy” powoduje silne emocje. Szczególnie widać to tam, gdzie ważna jest kwestia tego, kto „rządzi” w mieście. W Rzeszowie doszedł element spadku, a więc poziom upokorzenia jest duży – zauważa Kossakowski.

Takie sytuacje zdarzają się w sporcie wyjątkowo i na ogół są szeroko komentowane, bo rzadko tabela tak się układa, że „nasza” porażka może zaszkodzić „tamtym”. W dodatku gra musi się toczyć o coś ważnego, bo zwykły, ligowy mecz nie wyzwala takich emocji. Jeśli my czegoś nie możemy mieć, to niech największy wróg też zapłacze.

– To nie jest wyjątkowe. Jestem kibicem Legii, więc nie jestem obiektywny, ale pamiętam historię z sezonu 2014/2015, kiedy Lech w ostatniej chwili prześliznął się na pierwsze miejsce, a Legia go goniła. W internecie krążyła plotka, że kibice Górnika wywierali naciski na swoją drużynę, żeby z Lechem przegrała. Sezon później Górnik spadł z ligi, a kibice Legii zaczęli mówić, że to kara za tamto zachowanie. Wspieranie przeciwnika w celu dokuczenia odwiecznym wrogom nie jest wcale takie dziwne – mówi Dmowski.

Czytaj więcej

Sędzia myli się więcej niż raz

Jak zatrzymać rywala

Mecz Stali z Polonią był tylko lokalnym wydarzeniem, ale w ostatnich tygodniach w całej Europie sporo mówiło się chociażby o postawie kibiców Tottenhamu. Wielu z nich życzyło bowiem porażki swojej drużynie w meczu z Manchesterem City, chociaż wygrana mogła ich przybliżyć do awansu do Ligi Mistrzów. Wszystko dlatego, że City do ostatniej kolejki ścigali się o mistrzostwo z Arsenalem. Jeśli drużyna Pepa Guradioli przegrałaby z Tottenhamem, bliżej tytułu znaleźliby się Kanonierzy, czyli odwieczny rywal Tottenhamu.

Niektórzy mówili nawet, że za 20 czy 30 lat nie będą opowiadali swoim dzieciom, że ich drużyna zakwalifikowała się do Ligi Mistrzów, ale będą musieli tłumaczyć, jak to się stało, że Arsenal zdobył tytuł po dwóch dekadach przerwy.

– Kibice innych klubów często śmieją się z Tottenhamu, że nigdy nie zdobywa trofeów. Niepowodzenie Arsenalu zapewnia spokój ducha fanom Kogutów – mówi Kossakowski.

Głosy kibiców dotarły do piłkarzy oraz trenera Ange Postecoglou, który powiedział nawet podczas konferencji prasowej, że nie rozumie, jak ktoś może chcieć, żeby jego drużyna przegrała. Sytuacja była dość napięta i w sieci krążyło nagranie, gdzie widać, jak szkoleniowiec kłóci się z własnymi kibicami. Ostatecznie Tottenham przegrał 0:2, Manchester City zdobył mistrzostwo Anglii, Arsenal skończył drugi, a drużyna Postecoglou nie zakwalifikowała się do Ligi Mistrzów.

Źródła tej niechęci są dość oczywiste. – Arsenal w 1913 roku przeniósł się z południowego brzegu rzeki na północny i stąd wzięła się nienawiść kibiców Tottenhamu, którzy już tam wcześniej byli. Niechęć rosła przez lata, przez kolejne sezony i mecze – zauważa Dmowski.

Liga angielska zna więcej takich przypadków, bo też jest specyficzna. Tam futbolowe rywalizacje mają po 150 lat. Kluby są stare, a granice państwa – niezmienne. W 2005 roku kibice Portsmouth zagrzewali piłkarzy West Bromwich Albion tylko dlatego, że zwycięstwo rywali mogło oznaczać spadek z Premier League znienawidzonego Southampton. Portsmouth degradacja w tamtym sezonie nie groziła, a i o tytuły drużyna też nie walczyła, więc fani nie mieli wątpliwości, kogo wspierać. Southampton wtedy spadł, ale teraz wrócił na najwyższy poziom, a Portsmouth dziś próżno szukać w tabeli Premier League.

Takich opowieści jest jednak więcej. Na zakończenie sezonu 1997/1998 kibice Chelsea wspierali chociażby Bolton, który potrzebował zwycięstwa, żeby się utrzymać. Kiedy ich piłkarze wyszli na prowadzenie, fani drużyny z Londynu zachęcali rywali do wyrównania, a potem mieli nawet pretensje do swoich za wbicie drugiej bramki. Dla wyjaśnienia tego zachowania być może trzeba się cofnąć o 15 lat. Wtedy zwycięstwo nad Boltonem uratowało Chelsea przed spadkiem z Division Two, a kibice mają dobrą pamięć.

Dlaczego tak się zachowują? Pewne odpowiedzi przynosi praca z 2010 roku, przeprowadzona pod kierunkiem Miny Cikary, dziś pracującej na Harvardzie. Zespół naukowców przebadał fanów baseballowych drużyn Yankees i Red Sox. Testy, przeprowadzane m.in. z użyciem rezonansu magnetycznego, pokazały, że kiedy uda się jakieś zagranie zawodnikowi własnej drużyny, to w mózgu aktywuje się obszar odpowiedzialny za przeżywanie radości.

Podobne reakcje zachodzą w mózgu wtedy, kiedy przeciwnikowi coś nie wyjdzie, więc jeśli własna drużyna nie walczy już o nic cennego, to warto się chociaż pocieszyć smutkiem rywali. Nawet jeśli pojedynczy kibic nie ma na takie zachowanie ochoty i czuje wewnętrzny sprzeciw, to przecież siedząc na trybunie, nie będzie śpiewał i dopingował inaczej niż pozostali. Cieszy się tym, czym cieszą się inni. Byle być w grupie.

A że piłkarzom może to się nie podobać? Cóż, oni przychodzą i odchodzą, sponsorzy i prezesi też, a kibice zostają. Klub to przecież my.

Śledzenie tego, co fani śpiewają lub pokazują na trybunach, może dostarczyć nie mniejszych wrażeń niż akcje i gole piłkarzy. Zwykły kibic, jeśli się dobrze wsłucha w głos trybun, dostrzeże rzeczy, które go zdziwią czy zaciekawią, a wyjątkową frajdę z takiej czynności mogą czerpać socjologowie i psychologowie społeczni. Niektóre zachowania tłumów mogą być na pozór niezrozumiałe, bo czy to możliwe, żeby fani, zamiast zdzierać gardła dla zwycięstwa swojej drużyny, bili brawo przeciwnikom lub śpiewali razem z nimi?

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku