Chwila przerwy od rozpadającego się świata

Choć Złotego Lwa na międzynarodowym Biennale sztuki współczesnej w Wenecji zdobył pawilon australijski, to prawdziwymi zwycięzcami tegorocznej edycji imprezy okazali się Ukraińcy.

Publikacja: 10.05.2024 17:00

Nawet Watykan miał w Wenecji swój pawilon. Na fasadzie budynku z ekspozycją Maurizia Cattelana (tego

Nawet Watykan miał w Wenecji swój pawilon. Na fasadzie budynku z ekspozycją Maurizia Cattelana (tego samego, który niegdyś „przygniótł” Jana Pawła II meteorytem w warszawskiej Zachęcie) stworzył obraz brudnych stóp, które „wiele przeszły”

Foto: Daniele Venturelli/WireImage/Getty Images

Podłoga wyłożona poduszkami z ptasich piór. Każdy, wchodząc, zapada się w nich jak w chmurach. A przez białe ściany biegnie na wysokości wzroku widza neonowy cytat. To słowa wyjęte z „Małego Księcia” Antoine’a de Saint-Exupéry’ego: „Dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu…”. W drugiej sali – wielki ekran niczym lustro, które pozwala zobaczyć siebie w nierzeczywistym wymiarze. Jak w jakimś śnie. Coś w sam raz dla instagramowego pokolenia. Zresztą wszyscy tu robią zdjęcia.

Gdybym miał wskazać symboliczny pawilon dla tegorocznego Biennale w Wenecji, byłby to właśnie ten – czyli prezentacja narodowa Macedonii Północnej i projekt „Inter spem et metum” (z łac. między nadzieją i trwogą) Slaviki Janešlievej. To wzorcowa produkcja na to najstarsze i najbardziej rozpoznawalne wydarzenie w świecie sztuki. Znany cytat, odrobina zaskoczenia, czytelność, przyjemność. Można szybko omieść wzrokiem, zrobić zdjęcie i pójść dalej. Bo na Biennale czas jest cenny.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Kamienica w opałach

Walka o widoczność

Ale to pawilon, który jest symboliczny również z innego powodu. Dziś świat się rozszerza, aczkolwiek nie geograficznie, lecz kulturowo. Weneckie ogrody Giardini, w których znajdują się tradycyjnie budowane od końca XIX wieku pawilony narodowe, już są za ciasne, by pomieścić wszystkie kraje. Dlatego niektóre pokazy – tak jak wspomniany powyżej z Macedonii – odbywają się w mieście, czasem w nieoczywistych lokalizacjach. W starych pałacach, kamienicach, magazynach lub obiektach tymczasowych. Kuratorzy kolejnych edycji weneckiej imprezy odkrywają nowe lądy dla sztuki, które jeszcze niedawno znajdowały się poza obszarem zainteresowania. W 2005 roku cała Afryka musiała zmieścić się w jednym pawilonie, a dziś kraje afrykańskie wybiły się na niepodległość artystyczną, choć z różnym skutkiem. Na uwagę zasługują z pewnością pawilony Zimbabwe i – prezentowany po raz pierwszy w sekcji pokazów narodowych – Beninu.

W pierwszym zobaczymy m.in. „tkane” obiekty autorstwa Moffata Takadiwy. Z daleka wyglądają jak tradycyjne materiały, z bliska okazują się dziełami stworzonymi z odpadków cywilizacyjnych: fragmenty szczoteczek do zębów i klawiatur komputerów. To ekokomentarz do tego, jak dziś kraje bogatej Północy traktują resztę świata: jak wielkie wysypisko.

Z kolei w pawilonie Beninu stanął m.in. wielki namiot, w którym dopiero po wejściu do środka poczujemy zapach benzyny. Okazuje się bowiem, że materiałem, który posłużył artyście Romualdowi Hazoumè do jego stworzenia, są pojemniki na paliwo. Nagle miejsce schronienia okazuje się już nie aż tak bezpieczne, a w tle padają pytania o patriarchat, kapitalizm, rabunkową gospodarkę opartą na ropie.

Tegoroczne hasło „Obcokrajowcy są wszędzie” sprzyja otwieraniu się na mniej rozpoznawalne kraje i regiony świata, ich historię i tradycję, a nawet na mini- czy mikrospołeczności, które walczą o widoczność w międzynarodowym obiegu. Swoje pawilony mają dziś Kosowo, Makao, Katalonia, a nawet Watykan. Zresztą propozycja wystawiennicza tego ostatniego (z pracą m.in. Maurizia Cattelana – artysty, który przed laty w Zachęcie wystawił rzeźbę przedstawiającą Jana Pawła II przygniecionego meteorytem) uchodzi w tym roku za jeden z ciekawszych. To Cattelan stworzył obraz brudnych stóp, które widać na fasadzie budynku mieszczącego ekspozycję Stolicy Apostolskiej. Takich, które przeszły wiele, dosłownie i w przenośni.

Ale nie bez znaczenia jest tu także niezwykłe miejsce wystawy – budynek więzienia dla kobiet. W środku, po pokonaniu wąskich korytarzy, czekają m.in. obrazy Claire Tabouret, która namalowała portrety z fotografii dostarczonych przez więźniarki i ich rodziny. Z kolei duet, który skrywa się pod szyldem Claire Fontaine, dostarczył neon znajdujący się na dziedzińcu. Głosi hasło: „Siamo con voi nella notte” („Jesteśmy z wami nocą”). Ma dodawać osadzonym otuchy. Co ciekawe, wystawę tę odwiedził – po mszy na placu św. Marka – sam papież Franciszek. I jest pierwszą głową Kościoła, która zajrzała na weneckie Biennale.

Symboliczne wyrównanie rachunków

Poszerzanie świadomości na temat przemian zachodzących w świecie odbywa się czasem w sposób zaskakujący. Weźmy pokaz holenderski. Od wejścia czuć intensywny zapach kakao. To dzięki Cercle d’Art des Travailleurs de Plantation Congolaise (CATPC), kongijskiemu kolektywowi z siedzibą w Lusangi w sercu Demokratycznej Republiki Konga. Jemu właśnie Holandia oddała swój budynek. Organizacja działa na plantacji należącej dawniej do brytyjsko-holenderskiej firmy. Przez aktywność artystyczną chce zmieniać świat. Dzięki sztuce wystawianej i sprzedawanej w najbardziej znanych galeriach i muzeach świata kupuje ziemie przodków i przekształca je w bioróżnorodne lasy. Chce tym samym odwrócić lata rabunkowej gospodarki nastawionej tylko na zysk.

Zespół – wraz z artystą z Holandii Renzo Martensem – kilka lat temu otworzył White Cube, centrum sztuki w Lusangi. I to właśnie tam odbywa się wystawa będąca lustrzanym odbiciem pokazu w holenderskim pawilonie. Bo – jak podkreślają twórcy – być w Wenecji to przywilej, którego większość ich rodaków jest pozbawiona. A rzeźby, które oglądamy, to wykonane w duchu tradycyjnej, surowej sztuki zapisy codziennego, niekoniecznie łatwego życia. Wyglądają jak robione z drewna, choć materiałem jest wspomniane kakao. Intrygujące i przerażające zarazem.

Ale tu istotne jest także – a może przede wszystkim – sąsiedztwo. Budynek holenderski mieści się obok najstarszego pawilonu narodowego (z roku 1895) na Giardini – czyli Belgii. Gdy ta budowla powstawała, królem kraju był Leopold II Belgijski. Ten sam, który z Konga uczynił wielką fabrykę niewolnictwa. Więc ten pokaz to symboliczne wyrównanie rachunków nie tylko z Holendrami.

Tematy związane z kolonializmem są w ogóle intensywnie eksploatowane przez sztukę współczesną, te zagadnienia więc nie mogły ominąć także Wenecji. Widać je właśnie we wspomnianych pawilonach narodowych, ale także na wystawie głównej w Arsenale oraz w pawilonie centralnym w samym Giardini. To pokazy-wizytówki, którymi każdorazowo kurator weneckiego wydarzenia artystycznego ilustruje główny temat. To one streszczają założenia.

W tym roku za koncepcję odpowiadał Adriano Pedrosa, brazylijski kurator i dyrektor artystyczny Muzeum Sztuki w São Paulo. Tytułowych „cudzoziemców” potraktował dość szeroko, wydobywając na widok publiczny spięcia między „rdzennym” a „przybyłym”. Między tymi, którzy nie mają poczucia bycia pełnoprawnymi obywatelami przez wyzysk, i tymi, którzy cudzoziemcami muszą stać się z tak prozaicznego powodu jak brak wody. Między oczekiwaniami społecznymi i jednostkową tożsamością.

Ale – co ciekawe – wystawy „programowe” oparte zostały także na napięciach między przeszłością i teraźniejszością. Bo Pedrosa pokazuje, jak kraje globalnego Południa adaptowały na swoje potrzeby abstrakcję, poszukiwania kubistyczne czy twórczość nawet Alberto Giacomettiego, szwajcarskiego rzeźbiarza i malarza.

Jak w każdych tego typu pokazach – bywa różnie. Czasem bardzo intrygująco, czasem zbyt przewidywalnie. A najciekawiej wtedy, gdy nic nie jest tym, czym się wydaje. Spotykamy abstrakcyjne prace Susanne Wenger (1915–2009). Z perspektywy europejskiej i amerykańskiej historii sztuki raczej nic odkrywczego. Niemniej historia jest ciekawa – mamy bowiem do czynienia z artystką, która uciekła z rodzinnej Austrii, aby ukryć się przed nazizmem. Swoją duchową podróż zakończyła w Nigerii, gdzie została wyświęcona na kapłankę ludu Joruba.

Ale zobaczymy także abstrakcyjną, czerwoną plamę na płótnie. To wykonany przez Teresę Margolles portret pośmiertny Susanne Wenger. Farbą jest tu krew, a organiczne kształty odbiciem postaci wenezuelskiego imigranta, który został zabity w 2019 r. podczas próby przekraczania granicy. To dzieło jest jak współczesny Całun Turyński. Przerażające zderzenie abstrakcji i konkretu.

Czytaj więcej

Męskość w przebudowie. Co się dzieje ze współczesnymi mężczyznami?

Świetny towar na art eksport

Choć artystów znad Wisły na głównych wystawach mało, to akcentów polskich nie brakuje. W tym kontekście warto wspomnieć o wystawie Andrzeja Wróblewskiego. To jedna z najlepiej ocenianych prezentacji programu wydarzeń towarzyszących Biennale. I kolejny pokaz polskiej sztuki przygotowany w Wenecji przez Fundację Rodziny Staraków. W prestiżowym miejscu, w sercu Wenecji, wprost przy placu św. Marka.

To wystawa idąca pod prąd chronologii i nieroszcząca sobie pretensji do bycia monograficznym wykładem. Ale oczywiście pojawiają się tu najważniejsze wątki z malarstwa Wróblewskiego – „Rozstrzelania”, „Ukrzesłowienia”, „Kolejki”, abstrakcje, rysunki przedstawiające sceny rodzinne.

W centralnym punkcie szofer. To dzieło, w którym zamalowany jest awers i rewers. Gdy zajrzymy na tył obrazu, zobaczymy jedno z „Rozstrzelań”. I na takich – czasem nieoczywistych parach – oparta jest cała ta wystawa, która udowadnia, jak wiele jeszcze o Wróblewskim jest do opowiedzenia.

Drugim polskim akcentem w programie towarzyszącym jest wystawa Ewy Juszkiewicz. To dziś jedno z głośnych nazwisk, opromienione sukcesami na rynku aukcyjnym. W 2021 r. w Sotheby's jej obraz został sprzedany za 2 mln zł, inny w maju 2022 r. na aukcji Christie's – za prawie 7 mln zł. Ewa Juszkiewicz rozpoczęła też współpracę z marką Louis Vuitton, jej praca „Ginger Locks” zdobi model torebki o nazwie Artycapucines.

To malarstwo może się podobać. Przede wszystkim dostrzegalny jest powrót do przeszłości – artystkę fascynują XVIII-wieczne obrazy. Ale jej sztuka zakrywa twarze portretowanych fantazyjnie upiętymi włosami, materiałami, kwiatami. Czytelny znak braku rozpoznawalności i obecności kobiet w historii. To malarstwo ma wszystko, czego dziś potrzeba, by osiągnąć sukces na rynku sztuki. Jednym zdaniem: świetny towar na art eksport.

Gdy mowa o programie towarzyszącym Biennale, warto też zwrócić uwagę na wystawę Pinchuk Art Centre z Kijowa. To jedna z najważniejszych kolekcji w naszej części Europy. Tym razem serwuje widzom przejmującą, niemal oniryczną i poetycką wystawę o przemijaniu i traceniu kolorów przez świat. I o wojnie. Ale nic tu nie jest powiedziane wprost.

Duet artystyczny Allora i Calzadilla rozrzucił w pomieszczeniu kwiaty. Sztuczne, cmentarne, brudne, zużyte. Pozostałość po ostatnim pożegnaniu. Takie vanitas w wersji eko.

Z kolei instalacja indyjskiej artystki Shilpy Gupty rozpisana jest na ciemność. To w niej słyszymy – w różnych punktach pomieszczenia – głośniki, z których dobiegają do nas słowa takich piosenek jak „Bella Ciao” czy „We Will Overcome”. A towarzyszy nam kilka rozświetlonych żarówek. To symfonia w przestrzeni na cześć wolności i niezależności.

Casting na idealnego uchodźcę

Ukraińcy są widoczni. W swoim narodowym pokazie bardzo dowcipnie patrzą na siebie oczami zachodnich społeczeństw. Na ekranach widzimy nagrania rodem z castingu. W projekcie Andrija Dostlieva i Lii Dostlievej każda osoba wykonuje zadanie aktorskie. Temat: „idealny wykonawca roli Ukraińca”. Jest seksowna laska, robotnik, babuszka, sprzątaczka. Te aktorskie kreacje to przede wszystkim gra w stereotypy. Pokazanie, jak łatwo przychodzi nam pisanie scenariuszy dla obcokrajowców, którzy szukają swojego miejsca w Europie.

Ukraińcy pojawili się także w pawilonie polskim. Artyści z kolektywu Open Group – w składzie Yuriy Biley, Pavel Kovach i Anton Varga – proponują nam uczestnictwo w nietypowej „zabawie”. Na ekranach uchodźcy ze strefy ogarniętej wojną z Rosją opowiadają o swoich doświadczeniach i jednocześnie naśladują odgłosy alarmów bombowych, świsty pocisków lub serie z karabinów maszynowych. Po czym pada tytułowe: „Powtarzaj za mną”.

To swoiste karaoke albo ćwiczenia z empatii, próba uświadomienia, w jakiej sytuacji dziś są Ukraińcy. I wciąż pojawiają się ci, którzy chcą za nimi ten gest wykonać. Każdy z innego powodu. Dzieci – nie do końca świadome sytuacji – traktują to jak rozrywkę. Kilku dorosłych, nieśmiało, daje głos współczuciu. Ale w ciemnych kątach sali słychać też chlipanie. To projekt, który zostaje w widzu na długo.

Nawet kilka dni po otwarciu polski pawilon wciąż jest pełny. Nie bez znaczenia jest fakt, że w większości relacji i recenzji z Biennale wymieniany jest jako jedna z najważniejszych tutejszych prezentacji, dobrze oddająca hasło „Obcokrajowcy są wszędzie”. I pokazująca polską rzeczywistość oraz gesty solidarności.

To właśnie ze względu na tę widoczność w różnych punktach Biennale Ukraińcy okazali się prawdziwymi zwycięzcami tej imprezy. Choć to nie oni zdobyli Złotego Lwa, lecz pawilon australijski. Archie Moore odtwarza swoje genetyczne pochodzenie. Na czarnych ścianach rozpisuje kredą imiona swoich przodków, a obecne tam luki reprezentują wielu, którzy zostali zamordowani, umierali z powodu chorób lub zostali wymazani z publicznego życia jako obywatele gorszej kategorii. W centrum sali zaś leżą stosy dokumentów, dzięki którym udało się odtworzyć linie powinowactwa z przeszłości – zarówno te z „pierwszymi nacjami” na kontynencie, jak i brytyjskich przodków. To m.in. raporty policyjne o zabitych i zaginionych rdzennych mieszkańcach.

Projekt Archiego Moore’a odpowiada na współczesne oczekiwania, łączy uniwersalne z indywidualnym. To nie tylko odkłamywanie historii, poszukiwanie zaś genetycznych korzeni jest dziś w modzie w różnych częściach świata i nie tak trudno stworzyć mapy swojego pochodzenia. Dlatego nic dziwnego, że ta praca zyskała uznanie.

Na marginesie warto dodać, że nieopodal – choć już poza granicami ogrodów i programu Biennale – w prywatnym mieszkaniu, pokazany został projekt malarza Ignacego Czwartosa. Artysty, który za rządów Prawa i Sprawiedliwości został wybrany jako reprezentant Polski na Biennale, ale po zmianie władzy z niego zrezygnowano, co sam Czwartos i kurator Piotr Bernatowicz uznali za przykład cenzury.

Zestawienie ekspozycji Czwartosa z ukraińskim projektem dobrze pokazuje, dlaczego to malarstwo nie powinno reprezentować Polski. W czasach rozmowy o uchodźcach on raczej rozszarpuje nasze narodowe neurozy, a konflikt zbrojny toczący się tuż obok za granicą zasłania parawanem wojny sprzed 80 lat. I nieco przy tym jeszcze przekłamuje historię. Sprawny malarsko cykl chce bowiem opowiadać o żołnierzach wyklętych i niemieckim wsparciu dla Putina. Bezszelestnie mija się tym samym z tematem Biennale. Przy okazji próbuje nazistom przypisać – w jednym z obrazów – odpowiedzialność za Jedwabne. Angelę Merkel – w towarzystwie swastyki i Putina – oskarża z kolei o budowę Nord Stream 2, choć tu przecież Gerhard Schröder powinien być pierwszoplanowym bohaterem. I nie chodzi ani o samobiczowanie Polaków, ani o wybielanie Niemców. Ale gdy chce się opowiadać o historii, należy unikać uproszczeń i dróg na skróty.

Czytaj więcej

Facet wyżywa się w sieci

Etniczne poszukiwania

Krytycy sztuki lubią manifesty. Wielu widzi w tegorocznej Wenecji „triumf malarstwa”. Szczerze mówiąc, ani go szczególnie więcej, ani mniej niż zazwyczaj. Widoczne jest za to, że ta edycja – jak każda poprzednia – ma jakiś swój rozpoznawalny motyw. Poprzednie Biennale, pod kuratorską opieką Cecili Alemani, kierowało wzrok świata na twórczość kobiet. Tegoroczne chce przeorać myślenie o etniczności w sztuce. To dlatego zarówno na wystawach w pawilonach narodowych, jak i na wystawie w Arsenale, zobaczymy tworzone naturalnymi metodami tkaniny i rękodzieło. Sporo też sztuki „zakoralikowanej”. Ciekawe, choć momentami mało czytelne.

Nawet pawilon centralny na Giardini został przemalowany przez MAHKU, grupę rdzennych artystów Huni Kuin z Acre w Brazylii, w pobliżu granicy z Peru. Mural przypomina legendę o podróży ich przodków przez Cieśninę Beringa, od Azji do obu Ameryk, na… aligatorach. Szaleństwo kolorów i wzorów, w których kryją się obrazy brazylijskiej flory i fauny.

Etniczne poszukiwania odbywają się na różnych poziomach. Także językowych. Duński pawilon przemianowano na Kalaallit Nunaat, co oznacza w lokalnym języku „Grenlandię”. A fotograf Inuuteq Storch za pomocą fotografii – zarówno starych, jak i współczesnych – opowiada o życiu na rodzimej wyspie.

Z kolei pawilon Brazylii zmienił nazwę na Hahawpui, czyli określenie terenów dzisiejszego kraju przez rdzennych mieszkańców, zanim przybyli do niego portugalscy kolonizatorzy. W nim czeka wystawa grupy artystów, w skład której wchodzą: Olivença a Bahia, Olinda Tupinambá, Ziel Karapotó i Glicéria Tupinambá. Pierwszy raz Brazylię na Biennale reprezentuje ekipa artystyczna, składająca się z ludności o rdzennym pochodzeniu. Toczą się tu opowieści o tradycjach, postaciach przebranych za ptaki, ale i o kolonializmie, który zniszczył i zagarnął tradycję. Zawieszone w przestrzeni, wyglądające niczym stado ryb tradycyjne drewniane grzechotki są naprzeciw ławicy kul karabinów…

Również w pawilonie USA po raz pierwszy prezentowana jest sztuka rdzennego artysty. Przodkowie Jeffreya Gibsona pochodzą z plemion Czirokezów i Choktawów. I właśnie z ich estetyki czerpie twórca, wpisując w nie cytaty z Deklaracji Niepodległości Stanów Zjednoczonych oraz ojców amerykańskiej demokracji. Wskazuje tym samym dwa ważne źródła swojej tożsamości.

Każdy z tych artystów ma argument, by odeprzeć zarzuty o kulturowe zawłaszczenie i spłycanie swojej sztuki. Przedstawia bowiem to, co jest jego tradycją – nawet jeśli miksuje to ze współczesnymi tematami i środkami wyrazu, z krytycznym podejściem do społecznych oczekiwań i kapitalistycznych wzorców. Im wolno.

Sztuka jest jak sport

Każdemu rozpoczęciu weneckiego Biennale towarzyszy ta sama dyskusja: czy ma sens utrzymywanie formuły pokazów narodowych? Bo przecież dziś – powtarza się argument – narodowość wpisana w paszport nie ma żadnego znaczenia. To zagranie wyniesione wprost z innych dziedzin życia społecznego, w których liczy się pierwsze miejsce na podium. Dla zwycięstwa ukochanej drużyny (ligowej czy narodowej) można nagiąć różne zasady – swoje własne lub powszechne. Przysposabianie sportowców na potrzeby zwycięstwa ma zresztą długą tradycję. A skoro tak, to dlaczego ten sam trik ma nie sprawdzać się w świecie sztuki? Tu też każdy chce wygrać. Mało tego, Biennale weneckie często jest określane jako „olimpiada świata sztuki”.

Tymczasem artyści przekraczają codziennie granice wyobraźni. Dlaczego więc miałyby ich zatrzymać granice krajów? Jedną z najlepszych w tegorocznej edycji prezentacji narodowych przygotowała dla Niemiec izraelska artystka Ja’el Bartana – we współpracy z Ersanem Mondtagiem. Stworzyła uwodzącą wizualnie opowieść science fiction o podróży Żydów w kosmos. Taki przewrotny gest – zwłaszcza w pawilonie Niemiec – może wykonać tylko artystka o takim pochodzeniu. Ciemność rozświetlają światła unoszącego się statku, współczesnej arki, która przenosi do lepszego świata.

Dopiero po wejściu do wieży, znajdującej się w centralnej części niemieckiego pawilonu, zrozumiemy, dlaczego tej arki potrzebujemy. Zobaczymy bowiem instalację opowiadającą o świecie po katastrofie, porzucone przestrzenie życia codziennego, przykryte kurzem i pyłem. Ale ta uniwersalna opowieść ma też bardzo indywidualny rys. To historia życia tureckiego dziadka twórcy, który zmarł z powodu zatrucia azbestem jako biedny imigrant w Niemczech.

Takich historii, opowiadających o rozpadzie rzeczywistości – w skali mikro i makro – jest więcej. Polityka, napięcia społeczne, wojny roztrzaskują dobrze znane realia i każą z resztek wszystko składać na nowo. Tajwański pawilon pokazuje na ekranie zacisze domu i wielki stół, który co jakiś czas po prostu wybucha. Zostają zgliszcza. Rzeczywistość kraju, który żyje w ciągłej niepewności w cieniu Chin.

Bardziej dosadnie politykę komentuje izraelski pawilon. Tu wisi informacja, że póki nie nastąpi zawieszenie broni w Strefie Gazy, zarówno artystka, jak i kuratorka odmawiają jego otwarcia. Przed budynkiem protestuje artystka irańska. Bynajmniej nie przeciwko Izraelowi, ale własnemu krajowi i jego traktowaniu kobiet. To wszystko przypomina, że polityczne komentarze odnoszą się do bardzo konkretnych zagrożeń. Poezja sztuki zderza się z prozą życia.

Czytaj więcej

Prof. Wojciech Fałkowski: Trump nie chciał usiąść na tle „Batorego pod Pskowem”

Odrobina wytchnienia

Na weneckim Biennale zawsze wszystkiego jest za dużo. W końcu żyjemy w czasach nadprodukcji – sztuki także. Krytykujący przekroczenia kapitalistyczne artyści sami wpadają w tę pułapkę. Ale dzięki temu widać, czym dziś oddycha świat sztuki. Widać zwrot etniczny, ale i uwagę zwróconą w stronę zmysłów: dźwięku, dotyku, a nawet zapachów. Sztuka się dematerializuje, próbuje w bezradności wobec świata zbudować coś nierzeczywistego. Eskapistyczną enklawę wolności, współczucia i wzajemnego zrozumienia.

Tym przyjemniej staje się w takich pawilonach jak znajdujący się na końcu ogrodów Giardini budynek francuski. Julien Creuzet stworzył projekt, który pozwala zanurzyć się w sztukę. Jego organiczne, kolorowe formy przypominają rafy koralowe nie z tego świata. Do tego sfera audio, która daje odrobinę wytchnienia. Tu można zatrzymać się na chwilę i zatopić w refleksji. Z dala od rozpadającego się świata, o którym opowiada dziś Wenecja.

Łukasz Gazur jest członkiem polskiej sekcji Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA, zastępcą redaktora naczelnego „Spotkań z Zabytkami”.

W pawilonie Francji Julien Creuzet stworzył projekt, który pozwala zanurzyć się w sztukę. Organiczne

W pawilonie Francji Julien Creuzet stworzył projekt, który pozwala zanurzyć się w sztukę. Organiczne, kolorowe formy przypominają rafy koralowe nie z tego świata

GABRIEL BOUYS/AFP

Podłoga wyłożona poduszkami z ptasich piór. Każdy, wchodząc, zapada się w nich jak w chmurach. A przez białe ściany biegnie na wysokości wzroku widza neonowy cytat. To słowa wyjęte z „Małego Księcia” Antoine’a de Saint-Exupéry’ego: „Dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu…”. W drugiej sali – wielki ekran niczym lustro, które pozwala zobaczyć siebie w nierzeczywistym wymiarze. Jak w jakimś śnie. Coś w sam raz dla instagramowego pokolenia. Zresztą wszyscy tu robią zdjęcia.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi