Jest afera w Państwowej Komisji ds. Pedofilii. Nowa przewodnicząca oskarża – jak się zdaje na podstawie doniesień medialnych niebezpodstawnie – o mobbing i nadużycia finansowe dwie osoby w niej zasiadające i domaga się ich odwołania. Komisja od prawie roku działa też w niepełnym składzie, bo od dawna premier nie znalazł czasu, by mianować swojego przedstawiciela.
Czytaj więcej
Cieszę się, że nie jestem politykiem. Nie tylko dlatego, że lubię swój zawód, ale też przez to, że mam świadomość, iż niekiedy wymaga to ogromnej odpowiedzialności moralnej. Tak jest w przypadku obecnych głosowań aborcyjnych.
W Komisji ds. Pedofilii liczy się walka o wizerunek i skład
Jeśli do odwołania dwóch członkiń dojdzie (czego nie da się wykluczyć), wakaty będą już trzy, a jeśli nawet odwołania nie będzie, atmosfera może zrobić się na tyle gęsta, że odejdą inni członkowie.
Wizerunkowo też z pewnością nie pomoże temu ciału sytuacja, gdy osoby mające walczyć z przemocą seksualną oskarżane są o przemoc nazywaną mobbingiem. Wszystko to skłania do wniosku, że komisja jest w dramatycznie trudnej sytuacji i nic nie wskazuje na to, by istniało z niej proste wyjście. Trudno sobie bowiem wyobrazić, żeby w komisji, która ma walczyć z przemocą, tolerowano przemoc. Członkowie komisji nie mają też wielkiego wpływu na polityków, którzy – jak widać na przykładzie lekceważenia potrzeby uzupełnienia składu – nie są szczególnie zainteresowani usprawnieniem jej prac.
Wszystko to razem, i piszę to z żalem, uświadamia, że na komisji (to nie znaczy, że na wszystkich jej członkach) ciąży grzech pierworodny, jakim jest czysto polityczny powód jej powołania. Filmy braci Sekielskich sprawiły, że nie dało się ignorować problemu, więc powołano komisję, ale jej uprawnienia, a także skład uzgodniono w taki sposób, by było jasne, że nie będzie ona działać skutecznie.