Jan Maciejewski: Mesjasz na miarę naszych ambicji

O ileż łatwiej wyznawać jest własną bezradność, niż uwierzyć, że Bóg umarł za nasze grzechy. Przehandlować zbawienie duszy za dobre samopoczucie i jeszcze dostać 30 srebrników reszty. Z ciężarem winy jeszcze jakoś dawaliśmy sobie radę. Ale Odkupienie… to już było naprawdę nie do wytrzymania.

Publikacja: 29.03.2024 10:00

Jan Maciejewski: Mesjasz na miarę naszych ambicji

Foto: Fotorzepa/Robert Gardziński

Ta historia nie lubi się powtarzać, ale musi to robić. Jeśli do czegoś można by ją porównać, to chyba tylko do „Bolera” Ravela. Ten sam, grany w kółko, tyle że za każdym razem przy użyciu większej liczby instrumentów i coraz głośniej, temat. Nie dość, że ten sam, to jeszcze nie za długi – bo w końcu trzy dni to wcale nie tak dużo.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo

Stacja ostatnia – Judasz pada ofiarą tragicznego nieporozumienia

W stałym, co roku wybijanym przez przyrodę rytmie, pierwszej wiosennej pełni księżyca, niezmiennie ten sam temat. Grzechu i odkupienia. Zdrady wielu i wierności garstki. Te same dni tygodnia, modlitwy i gesty, symbole i znaki. Temat pozostaje bez zmian, tylko świat dookoła dba o coraz bogatszą instrumentację. Co roku głośniejszy. A jeśli wtedy nie rozumiał, gardził, odrzucał tę ofiarę i Tego, który ją składa, to przeszło dwa tysiące repetycji później ze swojego niezrozumienia postanowił uczynić dogmat. Obnosi się nim, twierdzi, że całe to przedstawienie nie trzyma się kupy i trzeba je opowiedzieć raz jeszcze. Jeśli całuje, to nie stopy krzyża, ale kilkanaście godzin wcześniej policzek. Nie adoruje, tylko daje sygnał. Brać go. Trochę głośniej.

Zdrajca to takie nieładne słowo. A może to tylko osoba w kryzysie niewierności? Albo dotknięty jednym z modnych schorzeń – choćby ADHD. A jeszcze lepiej, jeżeli ze zdrajcy zrobimy zdradzonego.

Zdrajca to takie nieładne słowo. A może to tylko osoba w kryzysie niewierności? Albo dotknięty jednym z modnych schorzeń – choćby ADHD. A jeszcze lepiej, jeżeli ze zdrajcy zrobimy zdradzonego. Jego, a nie Chrystusa, rozterkom i cierpieniom będziemy się przyglądać w tych dniach. Jego drogę, może nie krzyżową, a wisielczą, śledzić? Stacja pierwsza, Jan Ewangelista knuje spisek. Stacja druga, nikt nie wybiega za zdrajcą w ciemną noc. Stacja ostatnia – Judasz pada ofiarą tragicznego nieporozumienia. Bo jeśli to on, a nie Jezus, jest kozłem ofiarnym – obciążonym winą wielu, wygnanym na pustynię, ponoszącym niesłusznie karę w zamian za prawdziwych sprawców, to po co jeszcze gryźć się w język? Nazwijmy go mesjaszem. Przecież przynosi nam dobrą nowinę: grzech nie istnieje, jest tylko społeczne wykluczenie i okrutny świat dookoła. Nie ma zbrodni, są tylko nierozwiązane konflikty w toksycznej grupie dwunastu mężczyzn. Nie ma zdrajców, są tylko niezdiagnozowani. Co za ulga: nareszcie Rabbi, na którego czekaliśmy. Mesjasz na miarę naszych ambicji. Coraz głośniej.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Wrócić, ale dokąd?

Lepiej powiedzieć, że ofiara na krzyżu nie ma sensu. Że to nie odkupienie, tylko bezradność

Ten, który wisi na krzyżu, wywoływał tak straszny dyskomfort. Każda Jego rana krzyczała o naszym grzechu. Każdą obelgę, która na Niego padła, wypowiedziały kiedyś lub wypowiedzą jeszcze moje własne usta. Sens tej ofiary jest tak wielki, że aż nie do uniesienia. Lepiej powiedzieć, że go nie ma. Że to nie żadne odkupienie, tylko bezradność. Zdrajca też był bezradny – wobec swoich impulsów, charakteru, wychowania. Nie drążmy, no po prostu był bezradny i koniec. Tak samo jak ten ukrzyżowany wobec biczów i gwoździ. Każdy ma swoją mękę, po co robić między nimi jakieś różnice, dzielić na lepszych i gorszych.

O ileż łatwiej wyznawać jest własną bezradność, niż wierzyć, że Bóg umarł za nasze grzechy? Co to w ogóle za nienawistne, wywołujące niepotrzebne nerwice, dzielące ludzi na lepszych i gorszych, słowo. O ile lżej, jeśli to tylko bezsens naszego życia musimy dźwigać na barkach, a nie żaden krzyż. Nie ma już o co walczyć, ale i nie ma czego żałować. Ani odkupienia, ani pokuty. Lekkość bytu jest całkiem znośna. Tylko niech On już tak nie wisi. Każdy jego jęk i kropla krwi nastają na naszą wrażliwość. Nie chcemy zdrowia, które spływa z tych ran. Niech sam się uleczy swoją sinością. Tak się nieszczęśliwie złożyło, wplątał się w tę historię tak samo jak zdrajca w swoją zdradę. Ale niech już nie jątrzy, nie dzieli na tych, którzy płaczą u Jego stóp, i całą resztę, wszystkich, którzy czekali aż to wreszcie nastąpi. Nie chcemy twojego ratunku, uratuj się sam. No, dalej, zejdź z krzyża! Forte fortissimo.

Za pierwszym razem mogli jeszcze nie wiedzieć. To ich nie usprawiedliwiało, ale dawało szansę na nawrócenie. Stąd historia o Longinie, który najpierw przebił bok, a potem został świętym. Ale kiedy wybrzmiała ostatnia nuta pierwszego tematu, ziemia się zatrzęsła i zasłona rozdarła. O rzeczach ukrytych od założenia świata opowiada się na placach i krzyczy na dachach. I wszyscy kolejni, setni i tysięczni Piłaci, Annasze, Kajfasze i Judasze – ich już to nie dotyczy. Doskonale wiedzą, co czynią.

Ta historia nie lubi się powtarzać, ale musi to robić. Jeśli do czegoś można by ją porównać, to chyba tylko do „Bolera” Ravela. Ten sam, grany w kółko, tyle że za każdym razem przy użyciu większej liczby instrumentów i coraz głośniej, temat. Nie dość, że ten sam, to jeszcze nie za długi – bo w końcu trzy dni to wcale nie tak dużo.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi